Gotować każdy może, jeden lepiej, drugi trochę gorzej. Witold Wesołowski, szef kuchni restauracji VNS w Gdańsku Wrzeszczu (budynek CH Manhattan) potrawy przygotowuje zdecydowanie po mistrzowsku, ale co najważniejsze z ogromną pasją. W pracy - dobry szef, w domu - troskliwy mąż, tata i... zapalony wędkarz. 

Już jako dziecko mógł się pan realizować kulinarnie. Kiedy nastąpił oficjalny debiut pana umiejętności?

Moi rodzice prowadzili bary, w tym m.in. smażalnię ryb w Jastrzębiej Górze i bary szybkiej obsługi w Gdyni. Gotowałem więc i pracowałem z rodzicami. Pewnego razu, mama  poprosiła mnie, abym upiekł halibuta. Pani, która go zamówiła, stwierdziła, że nie chce, aby to dziecko przygotowywało jej rybę. Moja mama zaproponowała więc, że jeśli danie nie będzie smakować, wówczas po prostu klientka nie zapłaci. Efekt końcowy był taki, że pani kupiła mi jeszcze loda w podziękowaniu za tak pysznego halibuta. A miałem wówczas 9 lat.

Od tamtego wydarzenia, trochę czasu minęło, choć pasja, jak widzę i czuję (w restauracji VNS rozchodzą się smakowite zapachy) pozostała. Gdzie szuka pan kulinarnych inspiracji?

Przede wszystkim staram się po prostu dużo gotować. Jestem doradcą kulinarnym, otwieram inne restauracje oraz food trucki, ustalam ich menu i próbuję różnych smaków. Z każdego miejsca biorę też coś dla siebie. Stąd w karcie dań VNS znaleźć można zarówno pizzę, owoce morza, jak i dziczyznę. Muszę się także przyznać do tego, że w kwestii menu jestem perfekcjonistą. Lubię je zmienić, doskonalić i dopracowywać, w najdrobniejszym szczególe. Sam rzadko chodzę po restauracjach. Zapewne z braku czasu, ale lubię poczytać też o tym, co przygotowują inni. Poza tym lubię proste i wyraziste smaki. I tak np. krewetki, jeśli są świeże  i smaczne, to po co przyprawiać je zbyt mocno i wymyślać skomplikowane połączenia smakowe? 

Restauracja VNS ma w swojej ofercie także catering. Zastanawiam się, czy gotując np. dla 500 osób nie traci się już przyjemności z przygotowywania dań.

Myślę, że to, czy gotujemy dla jednego gościa, czy 500 osób jest bez znaczenia, pod warunkiem, że wkładamy w to serce. Być może jest to banalne stwierdzenie, ale z drugiej strony, to także klucz do sukcesu. A skoro nasza restauracja liczy sobie już przeszło 10 lat, to najlepszy dowód na to, że ten system się sprawdza (śmiech). Jestem tu od samego początku i żyję tym miejscem. Chciałbym wkrótce stworzyć też blog kulinarny, podróżować i gotować z kucharzami w całej Europie, a może i na świecie, a później to opisywać. To byłoby coś. 

Nie samą pracą jednak żyje człowiek. Często podkreśla pan, jak ważna jest także rodzina i oczywiście... ryby.

Często wiele osób pyta się mnie, dlaczego nie otworzę własnej restauracji. Tak naprawdę wszystko to, czego chcę, osiągam na co dzień. Mam rodzinę, zbudowałem dom. Jestem szczęśliwy, po prostu. Poza tym spełniło się moje wielkie marzenie, udało mi się kupić działkę z kawałkiem jeziora. Uwielbiam pływać łódką i łowić ryby.

A kto potem je oprawia?

Niestety ja... Ale skoro już je złowię, to muszę sprawę doprowadzić o końca (śmiech).

Co ostatnio ugotował pan dla córeczki?

Wspólnie robiliśmy de volaille z frytkami i gofry. Nawet zachęciłem ją, by pomogła mi w panierowaniu mięsa i świetnie się sprawdziła. Kto wie... Ma dopiero 7 lat, ale może wkrótce nastąpi także jej debiut kulinarny. 

Na koniec, tradycyjnie już, chciałabym poprosić o prosty przepis dla naszych czytelników.

Przed nami wiosna, więc już myślimy o walce z nadprogramowymi  kilogramami. Prawdziwym „hitem” są jagody goji. Proponuję więc nakłuć pierś kurczaka końcem nożem i w powstałe miejsca (ok. 10 nakłuć), wkładamy ziarna jagody goji. Całość delikatnie skrapiamy białym winem i doprawiamy solą i pieprzem, a następnie zapiekamy w piecu. Mięso podajemy z puree pietruszką i blanszowanymi warzywami. Smacznie i zdrowo!