Historia Sky Orunia przenosi do czasów, gdy grupa entuzjastów działała bez oficjalnych pozwoleń i z minimalnym zapleczem technicznym. Dziennikarze pracowali w skromnych warunkach, gdzie kot mógł wpaść na biurko prezentera podczas emisji wiadomości, programy były przerywane i zmieniane w locie, a obok pasma wiadomości i zagranicznych filmów puszczano także… erotyki! W tym chaotycznym środowisku Sky Orunia stała się oknem na świat dla lokalnej społeczności, pokazując, że z pasji i determinacji można stworzyć coś niezwykłego. Jak to możliwe, że wśród anten satelitarnych i kaset wideo narodziła się telewizja, która łączyła ludzi i inspirowała innych do działania? Na to pytanie odpowiada Grzegorz Bryszewski, autor książki „Wróżka, biskup i kasety wideo: Telewizja Sky Orunia (1989-1996)”.

Zacznijmy od tego, jak założyć telewizję w swoim domu?

Najlepiej to zrobić przypadkowo. Tak właśnie miało się stać z telewizją założoną przez Zbigniewa Klewiado, orunianina, elektronika i właściciela zakładu naprawy telewizorów przy ulicy Nowiny na gdańskiej Oruni. Pan Klewiado w wywiadach opowiadał, że chciał stworzyć urządzenie, które połączy sygnały z jego wszystkich sprzętów, ale zamiast tego udało mu się stworzyć... nadajnik. To było pod koniec 1989 roku i kilka miesięcy po zniesieniu wymogu zdobywania pozwoleń na używanie anten satelitarnych. Przez pierwsze kilka lat działania nie używano jeszcze nazwy „Sky Orunia” (pojawiła się w okolicach 1992 roku) i oruńska telewizja polegała na emisji sygnału zagranicznych stacji telewizyjnych, pojawiały się też pirackie filmy akcji albo nawet relacje z wybranych oruńskich wydarzeń.

Antysystemowy raj!

Co więcej, nie było żadnej ramówki. Trzeba było włączać telewizor, manewrować anteną pokojową i czekać, aż na ekranie pojawi się coś ciekawego. Nawet wtedy zdarzały się jednak sytuacje, że film był przerywany w połowie po to, żeby emitować jakiś inny film lub teledysk.

Czy uruchomienie tego typu „instytucji” było pewnego rodzaju konsekwencją, reakcją na tamte czasy?

Raczej tak. Osoby, które pomagały w stworzeniu telewizji podkreślały, że chciały coś zrobić „dla mieszkańców, czyli dla siebie”. I taka też była w pierwszych latach Sky Orunia, która stała się całkowicie niezależną stacją tworzoną bez pieniędzy i przez prawdziwych entuzjastów, którzy właśnie w ten sposób mogli się spełnić i wykorzystać swoją energię. W pewien sposób był to też i znak czasów, bo na początku lat 90. sporo osób realizowało hasło ustawy o działalności gospodarczej ministra Wilczka: „co nie jest zakazane, jest dozwolone”.

Sky Orunia była wówczas jedna, czy może takich podziemnych stacji telewizyjnych było więcej?

W pierwszej połowie lat 90. w Polsce działało wiele nielegalnych, często też i komercyjnych stacji telewizyjnych, które były zakładane przez pasjonatów albo byłych dziennikarzy telewizyjnych telewizji publicznych. W niektórych opracowaniach historycznych pojawia się nawet sugestia, że każde duże polskie miasto miało co najmniej jedną taką stację. Duże znaczenie miała też sytuacja prawna, bo na tym etapie wszystkie stacje działały bez pozwoleń, ale obowiązujące przepisy nawet nie zakładały istnienia czegoś takiego, jak stacja telewizyjna w wydaniu komercyjnym i bez powiązania z rządem. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, która później przyznawała koncesje telewizyjne, rozpoczęła działalność przecież dopiero w 1993 roku. Na początku lat 90. założyciele Sky Oruni próbowali nawet zdobyć pozwolenie na działalność, ale odpowiedź ministerstwa była odmowna. Nacisk ze strony widzów był duży, zadecydowano więc o kontynuowaniu działalności mimo braku pozwoleń.

Sky Orunia była poniekąd oknem na świat. Jak wyglądała atmosfera w siedzibie Sky Oruni w tych pierwszych latach działalności i jak udało się zbudować tak bliską więź z lokalną społecznością?

Popularność stacji brała się głównie z jej otwartości na widzów. W tych czasach dziennikarz z TVP kojarzył się ludziom z niedostępnym bogatym facetem w garniturze, który do pracy lata helikopterem. Natomiast o operatorach Sky Oruni mówiono, że to taki sąsiad z kamerą. Do siedziby telewizji można było przyjść w dowolnej godzinie i poprosić o złożenie pozdrowień na antenie, stacja organizowała darmowe i dostępne dla wszystkich zainteresowanych kuligi i Festyny Sky Oruni (rekord frekwencyjny tej imprezy to 4 tys. uczestników). Oruńska telewizja emitowała także ogłoszenia o pracy na terenie Gdańska, angażowała się też w akcje charytatywne. Pierwsze finały WOŚP organizowane na Oruni były tak popularne, że udawało się zebrać kwoty większe niż np. w sztabach pomorskich miast.

Jakie znaczenie ma ta historia dla samej Oruni, jako dzielnicy i społeczności?

Można zaryzykować stwierdzenie, że Sky Orunia całkiem skutecznie pomagała mieszkańcom dzielnicy poruszać się nowych czasach. Prowadziła akcje, które dzisiaj moglibyśmy nazwać działaniami integracyjnymi i sąsiedzkimi, pokazywała świat, który był ignorowany przez telewizję publiczną. Zapewniała też rozrywkę, która wtedy była szczególnie pożądana przez odbiorców - była jedną ze stacji, która jako pierwsza puszczała teledyski muzyki chodnikowej, którą później nazwano „disco-polo”, pojawiała się tam też ezoteryka. Inną formą pomocy dla mieszkańców był np. dyżur telewizyjny z prezydentem Gdańska, który na antenie odpowiadał na pytania telefoniczne mieszkańców.

W swojej książce pisze pan, że dawni pracownicy Sky Oruni wspominają ten epizod albo ciepło, albo obojętnie. A jak wspominają to mieszkańcy?

W większości przypadków wspominają telewizję ze sporą tęsknotą jako ważny i taki swojski epizod w historii dzielnicy. Dotarłem do wielu wspomnień mieszkańców, którym dziennikarze Sky Oruni pomagali w sprawach nie zawsze związanych z telewizją. Część osób podkreślało mi, że w Gdańsku jest wiele większych i bogatszych dzielnic, ale „własną telewizję mieliśmy tylko my”. Spotkałem się jednak też z takimi krytycznymi opiniami na temat stacji, która była też przecież przez długi czas stacją amatorską, gdzie zdarzały się pomyłki, wpadki albo programy, które były zaskakująco śmieszne i nieporadne. Osoby krytykujące stacje podkreślały więc, że była ona więc kiczowata, siermiężna i wspierała raczej niskie gusta i zainteresowania odbiorców.

Tworzenie telewizji w warunkach domowych z pewnością przyniosły setki anegdot. Czy jakaś szczególnie zapadła panu w pamięć?

Było ich mnóstwo. Jedna z anegdot opowiada np. o sytuacji, gdy do studia telewizyjnego wdarł się kot, trafił na biurko prezentera i przeszkadzał mu w czytaniu wiadomości. Prezenter był ponoć wyjątkowo profesjonalny i udawało mu się przez długi czas ignorować zwierzaka, miał go zrzucić jednak ze stołu w momencie, gdy kot swoim długim ogonem przejeżdżał po mu po wąsach. Bardzo lubię też anegdotę z pierwszych lat telewizji, gdy wyemitowano tam utwór George'a Michaela „Killer/Papa was a rolling stone”, którzy przetłumaczono bardzo nieporadnie na: „toczący się kamień zabił tatę".

Piękne! Oprócz tego, że jest pan autorem książki, to dodatkowo prowadzi pan również spacery „Śladami Sky Oruni” - proszę uchylić rąbka tajemnicy.

Darmowe i organizowane latem spacery są częścią inicjatywy „Lokalni przewodnicy i przewodniczki” gdańskiego Instytutu Kultury Miejskiej, która polega na pokazywaniu gdańskich dzielnic w sposób alternatywny do spacerów historycznych i subiektywnym wydaniu. Moje spacery pokazują lokalizację pierwszej siedziby Sky Oruni i kończą się na tyłach Stacji Orunia Gdańskiego Archipelagu Kultury, ostatnio udało mi się do udziału w spacerach zaprosić także kilku dawnych pracowników Sky Oruni, którzy ubarwiają spacery swoimi wspomnieniami. Spacer trwa około dwóch godzin i w jego trakcie przechodzimy kilka kilometrów, zainteresowanie jest dosyć duże. Dla mnie szczególnie cenne są sytuacje, gdy w spacerze biorą udział osoby spoza Gdańska albo takie, które po raz pierwszy pojawiają się na Oruni i chcą tutaj jeszcze wrócić.

Jak finalnie potoczyła się historia Sky Oruni?

Sky Orunia przestała istnieć w 1996 roku z powodu braku pieniędzy, gdyby te pieniądze jednak się znalazły, to stacja mogłaby działać przez kolejne lata i być może znalazłaby miejsce na lokalnym rynku. Z drugiej strony, można tez założyć, że Sky Orunia mogła powstać i działać w latach 90., później natomiast bardzo zmieniły się oczekiwania telewidzów, pojawiła się konieczność komercjalizacji i ścisłej współpracy z reklamodawcami. A tego wszystkiego raczej nie udałoby się zrealizować w oruńskiej telewizji.

8 czerwca 1995 roku, Hala Olivia w Gdańsku. Trwa właśnie VII Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ "Solidarność". Ekipa Sky Oruni pozuje do zdjęcia z Marianem Krzaklewskim, przewodniczącym NSZZ "Solidarność" (w garniturze, czwarty z lewej).

Fot. archiwum prywatne Marcina Falla