Mały, ale dzielny

Trójmiejski Goliath w wyścigu Mille Miglia

Krzysztof Nowosielski

W europejskiej historii ścigania dominują dwie legendy – rajd Monte Carlo i wyścig Mille Miglia. Oba mają swoje historyczne edycje, choć Mille Miglia uznawany jest za odrobinę bardziej prestiżowy. Załoga z Trójmiasta szykuje się do startu w tegorocznej edycji włoskiej legendy bardzo ciekawy samochód. Czy Goliath podoła tak szaleńczemu wyzwaniu?

Mille Miglia, czyli po włosku „Tysiąc Mil”, to historyczny wyścig wytrzymałościowy, przebiegający drogami publicznymi, pełnymi publiczności po północnych Włoszech. W formie prawdziwych zawodów sportowych organizowany był w latach 1927-1957. Cieszył się sławą szybkiego, trudnego i niebezpiecznego. Koniec wyczynowej Mille Miglia związany był z dwoma spektakularnymi wypadkami. W pierwszym z nich, auto kierowane przez hiszpańskiego arystokratę i zarazem członka zespołu rajdowego Ferrari - Alfonso de Portago, wraz z pilotem Edmundem Nelsonem, wypadło z trasy przy ogromnej prędkości na skutek przebicia opony w miejscowości Guidizzolo, zabijając – oprócz załogi – także dziewięciu widzów. Ten tragiczny epizod został niedawno odtworzony ze szczegółami w dosyć głośnym filmie „Ferrari” Michaela Manna. Drugi wypadek, który przesądził o losach imprezy, miał miejsce w miejscowości Brescia. Tutaj w wypadku zginął Joseph Göttgens, prowadzący Triumpha TR 3.

Po tych zdarzeniach rozgrywanie imprezy zawieszono na kolejnych 20 lat. Od 1977 roku Mille Miglia powróciła w wersji „Storica", jako nadal wymagający wyścig-parada historycznych modeli, wyprodukowanych przed 1957 rokiem i najlepiej startujących niegdyś w prawdziwym rajdzie. Wyścig odbywa się na trasie Brescia-Rzym-Brescia.

W naszej opowieści ważny jest jeden szczegół: w przeciwieństwie do nowoczesnych wyścigów, w Mille Miglia samochody o mniejszej pojemności skokowej i wolniejsze startowały jako pierwsze. Dzięki temu organizatorzy zminimalizowali okres, kiedy to drogi musiały zostać zamknięte, a ratownicy i obsługa wyścigu pełniła swoje funkcje. To dawało też większe szanse mniejszym maszynom, bardzo popularnym wówczas we Włoszech, ale także – w Niemczech. Jedną z nich był Goliath 700, którego historia jest równie ciekawa, jak Millie Miglia.

Tuż przed światowym wielkim kryzysem w 1928 roku, jeden z wielkich niemieckiego przemysłu samochodowego, inżynier i designer Carl Friedrich Wilhelm Borgward, założył w Bremie markę Goliath, której głównym produktem były niewielkie, bardzo proste w konstrukcji trójkołowe dostawczaki. Tanie i mało wymagające pojazdy okazały się rynkowym szlagierem, pozwalając Borgwardowi utworzyć pod własnym nazwiskiem markę, która miała produkować normalne samochody. Szybko stało się to możliwe, dzięki przejęciu w 1930 roku zakładów Hansa - Lloyd Automobilwerke. Dzięki temu wkrótce na rynek trafiły szykowne Hansy 1100, 1700, na które – w formie wraku do remontu od czasu do czasu głodnie spoglądał piszący te słowa, a także luksusowa Hansa 2300, która uwieczniona na wojennym foto w Gdyni, wzbudza regularnie sensację wśród internautów, regularnie wracając na trómiejskie grupy i fora internetowe.

Po II Wojnie Światowej, dokładniej pod koniec lat 40., Borgwardowi udało się ponownie uruchomić produkcję trójkołowca i rozpocząć pracę nad nowymi modelami, już z pontonowym nadwoziem. Tak narodził się nasz bohater, czyli Borgward – Goliath 700, produkowany od 1950 do 1957 roku. Rok później zadebiutował na rynku prawdziwy designerski cymes, czyli coupe GP700 Sport, a zwykły Goliath zyskał w standardzie… ogrzewanie. Autko napędzane było dwucylindrowym, dwusuwowym motorem o pojemności 688 cm3. Wersja z gaźnikiem, z którą samochód został wprowadzony na rynek, miała szaleńczą moc 25 KM. Deklarowana maksymalna prędkość w momencie premiery samochodu wynosiła 102 km/h. W toku produkcji stopniowo zwiększono moc do 50 KM . W końcu pod jego maskę trafił czterosuw, a samo auto przemianowano na model 900.

Wkrótce po naszym maluchu zakłady Borgwarda zaprezentowały całą nową linię modelową. Wśród nich urodą i osiągami wyróżniał się piękny model klasy średniej o wdzięcznym imieniu Isabella, którą do 1962 roku wyprodukowano w liczbie ponad 200 tysięcy sztuk! Mniej popularne rodzeństwo nosiło imiona: Arabella i Alexander. Niestety, Borgwardy nie miały najlepszej opinii. Pomimo stosowania innowacyjnych jak na ówczesne lata rozwiązań technicznych, szwankowało dopracowanie i jakość. Wkrótce nadeszły kłopoty finansowe. W 1962 roku Borgward postawiony został w stan upadłości, a linie produkcyjne modeli Isabella i luksusowego P100 zostały sprzedane do Meksyku.

Ok… Mamy Meksyk. Ale – co w tej historii robi Trójmiasto i rajd Mille Miglia? Już wyjaśniamy. Otóż od czasu do czasu, na naszych ulicach można zobaczyć czarnego Borgwarda Goliatha. Jest to samochód, który właśnie szykuje się do startu w zawodach Mille Miglia! Na pomysł eskapady wpadł Michał Turoń, stomatolog, który zanim zaczął naprawiać zęby, naprawiał klasyki.

- Wszystko zaczęło się od dziadka, który uwielbiał dwusuwowego Barkasa. To on zaczepił w nas miłość do klasycznej motoryzacji. Pierwszy całkowicie odbudowany przeze mnie klasyk, to Fiat 127 Sport. Miałem wtedy 17 lat – opowiada Michał. - Wkrótce potem zdałem maturę i wyjechałem na studia do Sieny. Pewnego dnia Piazza del Campo, czyli sławny rynek, zapełnił się wspaniałymi samochodami. To było objawienie – do miasta przyjechało Mille Miglia Storica – dodaje.

Kiedy przyszedł na to czas, nasz bohater rozpoczął przygotowania do startu w wyścigu. Do tego konieczny był rzadki pojazd, który wziął już udział w imprezie. Początkowo miał to być Panhard Dyna, ale transakcja nie doszła do skutku. Pojawił się za to Borgward, który właśnie z powodzeniem ukończył Mille Miglia i ten przyjechał spod Jeziora Bodeńskiego nad Zatokę Gdańską.

- Przez pierwszy sezon jeździłem nim praktycznie codziennie. W tym czasie pracowałem nad zgłoszeniem i niezbędnymi dokumentami. Sportowe procedury pomógł mi przejść pan Rafał Piasecki, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Wszystko jest już zatem gotowe i czas wyruszyć w świat… – opowiada Michał.

Start tegorocznego Mille Miglia Storica odbędzie się 11 czerwca. Załogi pojawią się zaś na mecie 15 czerwca. Czy Goliath podoła tak szaleńczemu wyzwaniu? Jest wielka szansa, że tak.

- Przygotowujemy się do tego przedsięwzięcia od dawna. Na szczęście dwusuwowy Niemiec bazował na częściach, dostępnych ogólnie na niemieckim rynku i jest to odmiana z gaźnikiem, więc dużo rzeczy można kupić po dziś dzień – mówi Jakub Zadrożny, odpowiadający w ekipie za zabezpieczenie techniczne. - Wcześniej udało się kupić drugi taki samochód na części. Biorąc pod uwagę częstotliwość występowania tego modelu – zostało pięć sztuk, staliśmy się więc potentatem w segmencie Borgwardów Goliathów GP 700 – podsumowuje.

Pozostaje więc trzymać kciuki!