Paryskie Mini i celebryci
Październik 1996 roku był w Paryżu wyjątkowo mokry. Na cmentarzu Père-Lachaise, zimne krople deszczu gasiły setki zniczy, ustawianych na grobie Jima Morrisona. Drobne, żółte liście zamieniły w błoto chodniki przy les Champs Élysées, a wszechobecna mgła sprawiła, że mijając każdą z działających tutaj restauracji, można było bez problemu poczuć na co akurat zdecydowali się klienci. Zwyciężały owoce morza. Co jakiś czas tę poniekąd przyjemną, wilgotną paletę doznań, uzupełnioną o szum przejeżdżających samochodów, zakłócał dźwięk klaksonu arabskiego Renault lub seria specyficznych trzasków, słyszalnych zazwyczaj w pobliżu drogiego butiku… Znajdując się w miarę blisko owych trzasków można było zobaczyć kołyszące się samochody. Kiedy całe zjawisko ustawało, na chodniku pojawiała się ona. Zawsze zabójczo elegancka. Zawsze z drogą torebką. Często nosząca się wygodnie i z angielska. Jak Twiggy lub Kate Moss.
Produkowane nieprzerwanie od 1959 do 2000 roku klasyczne Mini, uzbrojone w specjalne chromowane bariery na zderzaku, idealnie nadawało się do rozpychania innych samochodów, stojących przy paryskich chodnikach. Było też przez dziesięciolecia jednym ze zdecydowanych faworytów gwiazd. Upodobały sobie go nie tylko sławne modelki. Za kierownicą małego pudełka z lubością zasiadał także Clint Eastwood, Steve McQueen, czy Enzo Ferrari, którzy bardzo cenili sobie niezwykłe własności jezdne tego niewielkiego Anglika. Dziś trudno uwierzyć, że ten mały ulubieniec celebrytów pomyślany był pierwotnie, jak proste i tanie antidotum na kryzys paliwowy.
Wszystko zaczęło się po militarnej agresji Francji, Wielkiej Brytanii i Izraela na Egipt w październiku 1956 roku. Wywołany w ten sposób Kryzys Sueski utrudnił Europie dostęp do ropy. Ceny poszybowały w górę. Co więcej – nie zanosiło się, aby miały spaść. To podtrzymało modę na powoli odstawiane skutery i najmniejsze samochody. W tej dziedzinie na starym kontynencie prym wiedli Niemcy i Włosi. Swój mały samochód postanowili mieć także Brytyjczycy. Leonard Lord, szef koncernu British Motor Corporation, zlecił zaprojektowanie małego samochodu o wymiarach 3 × 1,2 × 1,2 m, z czego zdecydowanie największą część miała zajmować kabina. Zadania zbudowania takiego pojazdu podjął się Grek z pochodzenia, Alec Issigonis, który wcześniej pracował dla firmy Alvis, produkującej raczej luksusowe pojazdy. Zespół, który stworzył liczył oprócz niego zaledwie osiem osób. Ta wspaniała dziewiątka w październiku 1957 zbudowała pierwszy prototyp nowego autka, pomalowany na pomarańczowo. Stąd nazwa „The Orange Box”. Pomarańczowe pudełko zachowało wymagania narzucone przez Leonarda Lorda. Miało też kilka nietypowych na tamte lata rozwiązań. Czterocylindrowy silnik, sprawdzony już w innych konstrukcjach BMC zamontowano poprzecznie i przystosowano do napędu przednich kół. Była to wówczas prawdziwa rewolucja. To pozwoliło na wygospodarowanie miejsca na wymaganą przez prezesa kabinę. Zrezygnowano także ze znanych dotąd rozwiązań, stosowanych przy projektowaniu zawieszenia. Zamiast sprężyn zastosowano specjalne gumy. Umieszczenie kół w narożnikach nie tylko walnie przyczyniło się do pozyskania dodatkowej przestrzeni, ale dodatkowo sprawiło że samochodzik prowadził się jak gokart. Aby obniżyć koszty, zrezygnowano z rozbudowanego panelu wskaźników a zawiasy przykręcono do zewnętrznej części nadwozia.
Już od rozpoczęcia produkcji, w sierpniu 1959 roku, BMC Mini okazało się hitem. Do zakończenia produkcji, klasycznego Miniaka, poważnie modernizowano go aż siedem razy. Na bazie udanej konstrukcji powstały też różne wersje nadwoziowe – dziś w większości kultowe: van, kombi, pickup i wesoły pojazd rekreacyjny, znany jako Mini Moke. Ogólnoświatową sławę i powodzenie handlowe przyniosły Mini sukcesy w motorsporcie. Podobnie jak Enzo Ferrari, także prowadzący z ojcem firmę „Cooper Car Company”, John Cooper, szybko dostrzegł potencjał drzemiący w nowej konstrukcji. Przedsiębiorstwo Coopera w latach 50. i 60. XX wieku, dostarczało stajniom wyścigowym samochody do startów w formułach 1 i 2. W mniej wymagających formatach wyścigowych często montował podkręcone, seryjne silniki BMC. Podczas jednej z wizyt w fabryce zaproponował zbudowanie na bazie Mini maszyny zdolnej do startu w rajdach i wyścigach. British Motor Corporation podchwyciło pomysł, zgadzając się na wybudowanie serii tysiąca sztuk. Sportowy Mini Cooper zadebiutował w 1961 roku. Miał aż 55 KM, czyli 21 KM więcej niż cywilny model. Dwa lata później na rynek trafiła kolejna wersja: Cooper S. Miała np. inny wał korbowy, blok oraz głowicę silnika. Konstrukcja 1.1 rozwijała 70 KM, a prędkość maksymalna wzrosła do 155 km/h. Z czasem w Cooperze S zaczęto stosować 77-konną jednostkę 1.3. Unikatowe własności trakcyjne niewielka masa i duża moc sprawiły, że Mini Cooper stał się maszyną do wygrywania najbardziej prestiżowych rajdów, takich jak Monte Carlo, w którym triumfował w latach 1963, 1964, 1965 i 1967. Byłoby też zwycięstwo w roku 1966, ale pozbawiono go ekipę Mini przy zielonym stoliku.
Produkcję Cooperów zakończono w 1971 roku, po wyprodukowaniu ponad 100 000 sztuk samochodu. Mini Cooper powrócił do oferty w 1990 roku. Pod jego maską tkwił 61-konny motor rovera o pojemności 1.3. To pozwalało na rozpędzenie się do setki w całkiem niezłe i dziś nieco ponad 11 sekund. Wskrzeszony Cooper, ze sportową kierownicą, kubełkowymi fotelami i najlepiej z białym dachem oraz lakierem British Racing Green nie był samochodem tanim. Jeszcze droższe było budowane na jego bazie cabrio. Oba, kupowane były głównie przez zamożne panie i młodzież, jako swoisty rodzaj manifestu klasycznej elegancji. Idealnie pasując do niewielkiego psa lub królika i drogiej torebki, które zabiera się na spotkanie w modnym miejscu z bliskimi przyjaciółmi. Od zakończenia produkcji klasycznego Mini Coopera mijają właśnie 23 lata, a sympatyczny samochodzik w dobrym stanie nadal trzyma cenę. Za sprawny, dobrze utrzymany egzemplarz trzeba zapłacić około 10 tysięcy Euro. Jak widać klasyczny fason nie starzeje się nawet po upływie ponad sześciu dekad.