Corvette c3
JAK BUTELKA COCA COLI
Błyszcząca czerń muskularnej figury, podkreślona przez chromowane dodatki. Pod maską mocarny small block o mocy 300 KM, zwieńczony wielkim jak garnek gaźnikiem. Do tego, tonąca w czerni, niewielka kabina z kubełkowymi siedzeniami, malutką kierownicą i głęboko ukrytymi zegarami. Zaglądamy do tyłu. Tam gdzie powinny być wyloty dysz silników rakietowych odnajdujemy lampy stop. Skrzydeł też nie ma. Zamiast nich są za to ogromne, chromowane koła. Te tylne mielą nawet na lekkim dodaniu gazu na „jedynce”. Co to takiego? Odpowiedź może być tylko jedna!
Większa, jeszcze bardziej masywna, jeszcze bardziej muskularna. Do tego cały czas na ramie i nadal wymagająca od kierowcy ogromnego wyczucia gazu i umiejętności właściwego prowadzenia w zakręcie. Corvette C3 zadebiutowało w 1967 roku, z miejsca stając się ulubionym pojazdem miłośników czystej mocy generowanej z ogromnych V8. Niestety, kryzys paliwowy sprawił, że wielki big block o pojemności 7 litrów musiał ustąpić mniejszej V8, zwanej właśnie „small block”". W 1969 roku powrócono do nazwy Stingray, która przylgnęła do poprzedniej generacji tego modelu, także zaprojektowanej przez Billa Mitchella. Niektórzy nazywali jednak, dla odróżnienia, C3 „Coca Cola Bottle”. Oprócz alarmu antywłamaniowego, ogrzewanej tylnej szyby, czy radia, w ofercie były trzy rodzaje dachów. Standardowy - zamknięty, cabriolet oraz targa znany także pod nazwą „twin top”. To właśnie on stał się z czasem najbardziej popularny, a później wręcz ikoniczny. W Polsce, choć nie można jej było zobaczyć na ulicach, „Coca Cola Bottle” regularnie pojawiała się w amerykańskich filmach i w serialach. Stała się też jednym z najczęściej kupowanych, małych samochodzików w historii Pewexu. Była jak kapelusz Chucka Norrisa, wąsy Burta Reynoldsa i obcisła bluzeczka Dolly Parton, symbolem lepszego, amerykańskiego folkloru, do którego tak tęskniliśmy za czasów szarego PRL-u.
Trzeba było dekady od zakończenia produkcji, aby na początku lat 90. na naszych drogach nareszcie pojawiły się C3. W większości były to mocno zmęczone modele, wyciągnięte z tureckich krzaków, gdzieś na zachodzie Niemiec. W których chromy pomalowano na złoto, siedzenia okryto baranimi skórami, a za dywaniki robiły strzępy perskich kobierców, ale - nie tylko. Czasami zdarzały się takie samochody, jak prezentowana na zdjęciu, czarna Corvetta, która od początku była kupiona z myślą, aby stać się domowym klasykiem.
- Moje auto pochodzi z 1976 roku. Kupiłem je w New Jersey, gdzie należało do klubu właścicieli Corvette. Bardzo dobrze ją traktowano, więc nie wymagała specjalnego wkładu, a na tym najbardziej mi zależało. Jej właściciel miał jeszcze dwa inne samochody i był znanym miłośnikiem modelu. Amerykański właściciel auta wzruszył się, że ma trafić do Europy Wschodniej. Wiedział, że tam poradzą sobie z manualną skrzynią biegów, z którą w stanach bywało bardzo różnie – opowiada Wojciech Mikulski, właściciel trójmiejskiej Corvetty.
Przez ostatnich kilkanaście lat Wojciech Mikulski odświeżył lakier i dopracował mechanikę. Poza tym Corvetta nie wymagała żadnej ingerencji. Jednak zobaczyć ją na trójmiejskich drogach jak dotąd nie było łatwo. - Większość czasu spędzałem w rejsach, a samochód stał w garażu. Teraz zamierzam to zmienić. Nie chcę już tak pędzić. No może co najwyżej, właśnie czarną Corvettą – mówi dumnie właściciel.