"Idę na kawę" w tutejszym slangu oznacza tyle, że wychodzę zabawić się ze znajomymi. Do białego rana. Bo Lwów nie śpi, Lwów się bawi. Tańczy na Rynku, pije tu wiśniówkę, randkuje i dobrze je. Dawno nie widziałam tak bardzo tętniącego życiem miasta, jednego z najpiękniejszych w Europie.

Nie mogę sobie przypomnieć, ile razy planowałam wycieczkę do Lwowa. Z jakiegoś dziwnego powodu bardzo ciągnęło mnie do tego miasta, jednak dotarcie do niego z Gdańska wydawało mi się dość skomplikowane. Do czasu aż odkryłam połączenie lotnicze z Warszawy. Szybko, łatwo i przyjemnie dotarłam do miasta, które swym bogactwem architektury i ludzi zachwyca każdego, kto był tu choć raz.

JAK W DOMU

Spacerując nocą po centrum miasta odnoszę wrażenie, że jest tu wszystko i są wszyscy. Najczęściej spotykam turystów z Polski, ale też z Niemiec, Austrii, Białorusi, USA czy Rosji. Wszyscy czują się swobodnie, jakby odcisnęli jakiś ślad w ukraińskiej ziemi. Czasami, żeby ten ślad zobaczyć, trzeba się dobrze nachodzić i przypatrzeć. Odnoszę jednak wrażenie, że Polacy mają z tym najmniej kłopotu, bowiem polskich śladów nikt tu nie zacierał. Widoczne są na każdym kroku, w każdym zaułku. 

Pomnik Mickiewicza w centrum miasta ma i zawsze miał na cokole polski napis: Wieszczowi – naród. Na ścianach domów bez problemu znaleźć można szyldy reklamowe sprzed II wojny światowej. Nie pokryły ich kurz czy pstrokate graffiti, zadbano za to, by były widoczne i stały się elementem historii tętniącego miasta. Nawet większość ulic jest tu polska: Kościuszki, Słowackiego, Kopernika, Powstańców Listopadowych. Jest też piękny Cmentarz Orląt Lwowskich będący częścią ogromnego, bardzo starego cmentarza Łyczakowskiego. Trudno nie odnieść wrażenia, że jest się w domu. 

MIASTO LWA

Tak o Lwowie mówią miejscowi - wielu osobom przypomina Kraków. Coś w tym jest. To kopia naszej dawnej stolicy, która zatrzymała się w czasie. Miasto nasiąknięte nostalgią i melancholią. Stare kamieniczki, kocie łby i tramwaje przecinające Rynek dodają tylko uroku temu obrazkowi. I co ważne, miejscowi autentycznie kochają Polaków. Są życzliwi i uczynni. Często nie mówią w naszym języku, ale rozumieją nas.

W sklepie czy restauracji porozumiecie się po angielsku, ale kiedy przejdziecie na polski, od razu zrobi się swojsko. Trochę jak u dawno niewidzianej, lubianej cioci. A jeśli jeszcze nieco się wysilicie i poznacie choćby kilka ukraińskich słów, wtedy drzwi staną przed wami otworem, bowiem każdy cudzoziemiec starający się mówić po ukraińsku (nawet z błędami) jest przyjmowany przez Ukraińców bardzo ciepło. Często może nawet uzyskać zniżkę w sklepie czy restauracji, albo zostać zaproszeni na kufel piwa. Taki jest Lwów – otwarty, przyjazny i gadatliwy.  

ŚLADY PRZESZŁOŚCI

Lwowa się nie zwiedza, Lwów trzeba poczuć, posmakować, dotknąć, zobaczyć historię i zatrzymać cząstkę w sercu. Pamiątek przeszłości jest wiele. Praktycznie każda lwowska rodzina to mieszanka rożnych krwi, kultur i tradycji. Kawał historii utkanej z wielu kultur sprawia, że miasto fascynuje, a każdy zakątek zdaje się skrywać jakąś tajemnicę. Mnóstwo tu zabytków architektury, rozkosznych chramów, starych placów, przytulnych uliczek, muzeów i galerii pełnych dzieł sztuki z różnych epok. 

Miasto założone na skrzyżowaniu korzystnych szlaków handlowych między Zachodem a Wschodem, wieki temu prawdziwie rozkwitało i rozwijało się. Trzy stulecia temu zasłynęło jako centrum technicznych innowacji. Przecież to tu wynaleziono naftę i lampę naftową. Co więcej, na początku XX stulecia Lwów został stolicą trzeciego w świecie regionu wydobycia ropy naftowej, po USA i Rosji. Imponujące.

WOJNY NIE SŁYCHAĆ

Niestety, przez środkową i wschodnią Ukrainę przetoczył się walec sowietyzacji, miażdżąc ludzi i zabytki. Dziś, po latach, mówi się tu o wojnie, a raczej mówią o niej ci, którzy do Lwowa obawiają się przyjechać. A przecież z Lwowa do Ługańska jest ponad 1500 kilometrów. To mniej więcej tyle, ile z Gdańska do Wenecji. Ta odległość sprawia, że Lwów jest spokojny, a życie toczy się tu na ulicach, w kawiarniach, restauracjach. Podobnie, jak u nas.     

DOOKOŁA RYNKU

Centrum jest zrozumiałe i jasno określone. Uliczki wychodzą z Rynku na cztery historyczne dzielnice: ruską, polską, żydowską i ormiańską. W którą stronę pójdziesz, zależy tylko od ciebie. Zakamarki Starówki przemierzać można bez planu, spontanicznie i na miarę sił. Niedaleko stąd do przepięknego neoklasycystycznego gmachu opery. Wieczorami przed operą jest gwarno. Można odnieść wrażenie, że połowa mieszkańców Lwowa spaceruje obok fontanny, po wysadzanym klonami deptaku, przypominającym trochę miasta południowej Europy. 

Równie malowniczo jest na porośniętej trawą i drzewami Zamkowej Górze z ruinami zamku królewskiego wzniesionego przez króla Polski Kazimierza III Wielkiego. Właśnie tu można podziwiać najpiękniejsze zachody słońca. Dookoła Wysokiego Zamku i Kajzerwaldu wciąż zachowały się stare bramy, podwórka i okna. Spacer w tym miejscu to jak przeniesienie się w czasie.  

MIECZYSŁAW FOG I BACZEWSKI

Lwów ma nie tylko wizerunek, ale też smak. Zależnie od nastroju może być tradycyjnie albo wykwintnie. Albo i tak, i tak. Ceny przyjemnie zaskakują, warto więc zaszaleć. Ja szukałam atmosfery starego, polskiego Lwowa. Ktoś mi szepnął o "Baczewskim", w którym rzadko bywają wolne stoliki, i że lepiej zarezerwować miejsce zawczasu. Tak zrobiłam. Mają tu własne nalewki, najlepsze we Lwowie. I menu, które nazwać można dziełem sztuki kulinarnej. 

Dookoła wiele pamiątek po założonej w 1782 r. marce Baczewski. Na ścianach polskie reklamy sprzed lat zachęcają do spróbowania miejscowych rarytasów. W toaletach z głośników płynie przyjemny głos Mieczysława Fogga. Luksus czuć na każdym kroku. Sto lat temu Lwów szczycił się słynnymi wódkami Baczewskiego. Szkoda, że o wyrobach słynnej firmy świat już zapomniał. Na szczęście można je kupić w kameralnym sklepie tuż przy restauracji.  

ZATAŃCZ ALBO ZAWALCZ

Zajrzałam też do galicyjskiej żydowskiej knajpy "Pod Złotą Różą", tuż obok ruin synagogi. Wnętrze przypomina stare żydowskie mieszkanie - stoły ozdobione są ręcznie robionymi obrusami, menorami ze świecami, a kelnerka myje gościom ręce przed przystąpieniem do jedzenia. W karcie wszystko to, z czego słynie żydowska kuchnia - jest karp, faszerowany szczupak, hummus i pierogi z rybą. 

Menu nie zaskakuje, w przeciwieństwie do sposobu płacenia. Przed zamówieniem dania trudno poznać jego cenę, a o niski rachunek trzeba zawalczyć. Każdy targuje się, jak umie. Można się wykłócać, albo zatańczyć. Musicie sprawdzić, który sposób w waszym przypadku działa najlepiej. 

Na smakoszy dobrego piwa czeka lokal "Prawda" na Rynku, w którym sami ważą złocisty napój. Również przy Rynku jest miniaturowy lokalik, który skojarzył mi się z Lizboną i jej ginginha. Tak jak w stolicy Portugalii, serwuje się tu wiśniówkę na kieliszki wprost na ulicy. I tak jak tam, jest gwarno i wesoło. Przyglądam się temu obrazkowi i czuję, że trafiłam w autentyczne, nieskomercjalizowane jeszcze miejsce. Takie, do którego chce się wracać.