Krzysztof Penderecki, człowiek instytucja, jeden z największych kompozytorów muzyki współczesnej. Przy okazji swojej wizyty w Gdańsku maestro opowiedział nam o swoich dwóch pasjach, czyli muzyce i drzewach, o młodzieńczym buncie, współpracy z Jonnym Greenwoodem z Radiohead i o występie na Openerze. 

W latach sześćdziesiątych nosił się pan bardzo kolorowo, wręcz ekstrawagancko. Nawet obecnie wyróżniałby się pan na ulicy, a co dopiero w szarym PRL-u. To wyraz buntu, chęci zwrócenia na siebie uwagi?

Wie pan, ja zawsze robiłem to, co jest zabronione. Wówczas nie wolno się było ubierać, jak to się wówczas mówiło: po dżolersku, no to się ubierałem. Milicja często nas za to prześladowała. Raz dostałem nawet spałowany.

Za ubiór?

Za ubiór. Pamiętam, nosiłem wtedy czerwone spodnie, fioletową koszulę, jakoś tak. To był bunt młodego człowieka przeciwko szarości tych czasów.

Buntował się pan nie tylko przeciw panującej wówczas szarzyźnie, ale także wobec ówczesnego kanonu muzyczno - kompozytorskiego.

Tak. Bo ja od początku byłem inny. Pisałem na przykład utwory religijne, w czasach, kiedy władza nie patrzyła na to przychylnym okiem.

Ale później krytykował pan też awangardę, której sam był częścią.

Bo ona się nie rozwinęła, stała w miejscu. Ja wyszedłem z awangardy, poszedłem dalej, w swoją stronę. Mnie to już przestało interesować. Muszę zaznaczyć, że byłem wówczas bardzo młody, miałem dwadzieścia kilka lat, w tym wieku człowiek jest zawsze na nie. Moja muzyka ewoluuje, zmienia się. Ja po prostu po jakimś czasie zaczynam się nudzić, stąd chęć zmiany. Piszę bardzo różnorodną muzykę, uprawiam właściwie jej wszystkie gatunki: od utworów na instrumenty solowe, muzykę kameralną, muzykę chóralną - która zajmuje bardzo ważne miejsce w mojej twórczości – muzykę oratoryjną, po opery, symfonie, koncerty instrumentalne. Podobnie było przed wiekami – każdy szanujący się kompozytor sprawdzał się w każdym gatunku. Uważam siebie za kompozytora renesansowego, który właściwie wszystko potrafi, jest ciekawy wszystkiego, nigdy nie siedzi w tej samej skorupie, wychyla się. 

Nigdy nie przejmował się pan krytykami, którzy często pana nie oszczędzali. Wydaje mi się nawet, że robił im pan na przekór, komponując coraz bardziej skomplikowane utwory. 

Tak, to prawda, jestem przekorny. I w życiu, i w muzyce. Krytyka nigdy mnie nie interesowała, nie czytałem opinii krytyków. Moja żona czyta.

A ona się nimi przejmuje?

Ona tak. Ale już trochę czasu minęło i wszyscy właściwie się przyzwyczaili do mojej twórczości, więc chyba raczej nie piszą już o mnie krytycznie. 

Pańskie utwory wykorzystane zostały w wielu filmach. W tym trzech najczęściej wymienianych: „Rękopis znaleziony w Saragossie” Hasa, „Egzorcysta” Friedkina i „Lśnienie” Kubricka. Czy nie budziło pańskiego sprzeciwu ich wykorzystywanie w tak mrocznych – acz znakomitych i dzisiaj już kultowych - filmach, jak te dwa ostatnie? Przecież nie pisał pan użytych tam utworów z myślą o horrorze.

Przede wszystkim nie nazwałbym „Lśnienia” horrorem. To coś więcej, coś bardziej głębokiego, film, który przeszedł go historii. Jak pan wie, nie napisałem muzyki specjalnie do filmu. Pewnego razu zadzwonił do mnie Kubrick z pytaniem, czy nie skomponowałbym czegoś do jego nowego filmu. Powiedziałem, że niestety nie, bo akurat pisałem operę, ale dałem mu kilka typów, kompozycji, które ewentualnie mógłby wybrać z mojej dotychczasowej twórczości. Pamiętam, że jedną z nich było „Przebudzenie Jakuba”, bardzo abstrakcyjny, zaskakujący utwór. Bardzo go ta kompozycja poruszyła.

A gdy pan już obejrzał „Lśnienie”, jak pan ocenił wybór Kubricka?

To jest wielki mistrz, świetnie słyszał, miał dobre ucho. Wszystkie jego filmy zawierają znakomitą muzykę.

Jak pan ocenia współpracę z pańskim wielkim fanem, Jonnym Greenwoodem, gitarzystą Radiohead, czyli człowiekiem z zupełnie innego muzycznego świata? To było w pańskiej karierze ważne wydarzenie?

Mam w sobie ciekawość poznawczą, jeżeli chodzi o kulturę, która mnie otacza i wśród której żyję. Jestem otwarty. Spotkaliśmy się z Greenwoodem - to właściwie była jego inicjatywa - przyjechał do Krakowa i powiedział mi na wstępie, że jako młody człowiek przyszedł na jakiś mój koncert i nawet podpisałem mu wówczas swoje zdjęcie. Okazał się podobnie otwartym na muzykę człowiekiem. To nie jest tylko i wyłącznie szarpiący struny gitarzysta, to człowiek o szerokich muzycznych horyzontach. 

Czy relacja między panami była relacją mistrz - uczeń, czy też byliście partnerami?

Jak najbardziej była to partnerska relacja. Kiedy do mnie przyjechał dałem mu do posłuchania, dwa lub trzy utwory. Największe wrażenie zrobiła na nim „Polymorphia”, utwór bardzo abstrakcyjny. Na koncercie podczas Openera dyrygowałem właśnie „Polymorphię” i „Tren”. To on wybrał te dwie moje kompozycje. 

Jak pan wspomina koncert na Openerze? Chyba po raz pierwszy wystąpił pan przed publicznością, której większość nie zna pańskiej twórczości i na co dzień słucha kompletnie innej muzyki. 

Przede wszystkim bałem się – nigdy nie byłem na tego typu festiwalu. A okazało się, że przyszło – z tym, że raczej dla Greenwooda, niż na mnie – 50 tysięcy młodych ludzi! Do tego wszystkiego doszło niezwykłe zjawisko atmosferyczne, które wówczas wystąpiło: w czasie gdy wykonywaliśmy „Polymorphię” nadciągnęła szalenie gęsta mgła. I proszę sobie wyobrazić: odwracam się do publiczności i widzę tylko pierwsze trzy-cztery rzędy ludzi, reszta znikła! Przestraszyłem się, że wszyscy uciekli! Atmosfera zrobiła się zupełnie niezwykła, bo jak pan wie, w wilgotnym powietrzu dźwięk inaczej się przenosi, dzięki czemu mieliśmy znakomitą akustykę. Tak więc, jest to jeden z niezapomnianych przeze mnie koncertów. Ta mgła i te tysiące młodych ludzi! To też pomogło mojej twórczości: obecnie przy okazji innych występów przychodzą do mnie młodzi ludzie, mówią, że są tutaj, bo byli na tamtym koncercie. Było to dla mnie jak otwarcie jakichś nowych drzwi.

Czy istnieje coś takiego jak natchnienie? Czy komponowanie to raczej kwestia świadomości, umiejętności, samodyscypliny?

W każdym momencie, gdy uda mi się coś ciekawego napisać, uważam to za natchnienie. Jestem bardzo profesjonalnym kompozytorem, uczyłem się bardzo długo, najpierw w mojej rodzinnej Dębicy, a ponieważ mi to nie wystarczało wyjechałem do Krakowa i na przykład przez siedem lat, z własnej woli, uczyłem się kontrapunktu, instrumentacji, byłem jako student niezwykle dociekliwy. Moja muzyka nie jest prostą muzyką. Ale mam widocznie coś takiego, co powstaje właśnie pod wpływem natchnienia. Bo siedząc przed pustą kartką papieru nagle człowiek zaczyna coś słyszeć, a po chwili to coś nabiera formalnego kształtu. Ja nie mam kłopotów z napisaniem tego, co chcę, co słyszę w swojej głowie. 

 

Na ile pański majątek w Lusławicach jest miejscem, gdzie pan chętniej, niż gdzie indziej pisze, a na ile azylem z setkami drzew, dzięki któremu pan odpoczywa?

Są takie miejsca, gdzie się lepiej pisze. Gdybym usiadł tu, w hotelu, byłoby mi trudniej...

A zdarza się panu komponować w pokojach hotelowych?

Ależ oczywiście, ja dużo swego życia w nich spędziłem, więc nie da się inaczej. Ale to są raczej kontynuacje czegoś, co już wymyśliłem wcześniej. Są dwa, a nawet trzy miejsca, w których napisałem większość swoich kompozycji. To jest przede wszystkim Kraków. A kilkadziesiąt lat temu dołączyły do niego właśnie Lusławice. Miejsce - kiedyś ruina bez parku - które wyremontowałem, gdzie posadziłem drzewa i krzewy. To moje miejsce, to moje drzewa, podziwiam je chodząc po parku. Niektóre mają już czterdzieści lat! Jadąc tam wiem, że będzie mi się tam lepiej pracować. I tak właśnie się dzieje. 

Skąd to pańskie zainteresowanie, ta pańska miłość do drzew?

Mój pradziadek był nadleśniczym w dobrach Raczyńskiego koło Dębicy. To był olbrzymi majątek, coś około sześciu tysięcy hektarów! Głównym specjalistą od zalesiania był właśnie mój pradziadek, który był Niemcem, i który w poszukiwaniu pracy przyjechał tam z Wrocławia. Jego syn, a mój dziadek, także interesował się pasją swego ojca, i kiedy ja miałem z kolei pięć lat, chodziliśmy z nim do lasu, za Dębicę. Uczył mnie łacińskich nazw drzew. I tak to się pewnie zaczęło. Czy człowiek się z taką pasją rodzi? Może nie, może właśnie trzeba kogoś takiego, jak mój dziadek, kogoś kto przekaże swoją miłość, w tym wypadku miłość do drzew. 

Powiedział pan kiedyś w wywiadzie, że nie słucha pan cudzej muzyki. Boi się pan podświadomego naśladownictwa?

Nie. Ja to wszystko już przerobiłem w czasie studiów, wtedy słuchałem cudzej muzyki. Teraz po prostu mój czas jest ograniczony. Gdybym zajął się słuchaniem muzyki, nie miałbym zbyt wiele czasu na komponowanie. Gdybym od rana słuchał Bacha czy Mozarta, to bym w ciągu dnia już nic nie napisał. Wolę siadać do komponowania z pustą głową. Wówczas ta muzyka do mnie przypływa. 

Zapisuje pan na gorąco swoje pomysły?

Tak, podróżuję z papierem nutowym i notuję. Całe życie tak robiłem. Chociaż teraz to się zmienia. W moim wieku człowiek po pierwsze staje się leniwy, po drugie musi mieć odpowiednie miejsce do tworzenia. O dwóch już powiedziałem: Kraków i Lusławice. Jest jeszcze trzecie: od 52 lat jeżdżę co roku z żoną do Jastrzębiej Góry. Do tego samego pensjonatu. Mam tam swój stół, przy którym pracuję.

Czy to znaczy, że morze w jakimś sensie też jest dla pana natchnieniem?

Tak, raczej tak. Na przykład w góry w ogóle nie jeżdżę. Gdy z żoną jeździmy na tak zwane wakacje, bo to nie zawsze jest wypoczynek, to właśnie nad morze. 

A jak pan ocenia Polski Chór Kameralny, który jest powodem pańskiej wizyty w Gdańsku, i który wykona dziesięć pańskich kompozycji?

Mamy za sobą lata współpracy. To znakomity chór! A dyrygent, pan Łukaszewski, jest znakomitym chórmistrzem. Dlatego kiedy tylko mogę przyjeżdżam do Gdańska. Czuje się, przynajmniej ja tak to odbieram, że członkowie chóru nie są w nim na przykład dla pieniędzy, a dla muzyki, z chęci śpiewania. To jeden z bardziej unikalnych zespołów, z którymi współpracowałem. A ja uwielbiam ludzki głos, to jest mój instrument. Napisałem na niego bardzo dużo utworów a capella, oratoria, a także cztery opery - teraz piszę piątą. I muszę powiedzieć, że wykonanie moich dzieł przez ten chór jest wzorcowe. 

Tak, głos ludzki to niezwykły instrument...

Myślę, że pan Bóg go wymyślił.
I udało mu się.