Malarstwo wciąż rządzi - Krzysztof Polkowski
Krzysztof Polkowski
Modna dziś sztuka nawiązująca do kontekstów społecznych czy politycznych może okazać się nieczytelna za kilkaset lat. Ten rodzaj sztuki zazwyczaj potrzebuje po czasie objaśnienia w postaci tekstu. Malarstwo tego nie wymaga – uważa Krzysztof Polkowski, artysta, dziekan wydziału malarstwa gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych.
Trudno znaleźć pana w internecie.
Nie jest to żadna strategia, choć wśród niektórych artystów krąży opinia, że dobrze jest nie mieć strony internetowej. Druga teoria mówi, że jeśli artysta nie ma strony w internecie, to tak jakby nie istniał. U mnie wynika to przede wszystkim z braku czasu na promocję własnej osoby. Poza tym nie należę do artystów, którym zależy za wszelką cenę na rozgłosie i mam ten luksus, że nie muszę się utrzymywać z pracy twórczej.
Co skłoniło pana ku sztuce? Dlaczego został pan artystą?
Sam się często nad tym zastanawiam. W szkole podstawowej miałem bardzo mobilizującą nauczycielkę plastyki, która stwierdziła, że przejawiam w tym kierunku zdolności. Mam też starszą siostrę, która poszła do liceum plastycznego w Orłowie. Moje zainteresowania i rozmowy między nami sprawiły, że zdecydowałem się zdawać konkursowy egzamin do tej szkoły. Wybrałem profil fotografii artystycznej. Wtedy jeszcze nie fotografowałem, dopiero w wakacje rodzice kupili mi aparat – radzieckiego Kijewa. Przeżywałem w tym okresie różne kryzysy. Interesowało mnie wiele rzeczy, szczególnie literatura. Zamiast chodzić na lekcje, nieraz cały dzień jeździłem kolejką z Gdańska do Wejherowa i czytałem. Byłem bardzo niepokornym uczniem. Potrafiłem powiedzieć, że nie mam ochoty dzisiaj odpowiadać i mam do tego prawo, na co nauczyciele odsyłali mnie do dyrektora. Uważałem, że chodzenie do szkoły, tylko po to, żeby otrzymać świadectwo nie ma sensu. Myślę, że to wszystko wynikało z mojej chyba wrodzonej przekory.
Wybór studiów był naturalną konsekwencją?
Nie do końca był on dla mnie tak oczywisty, bo jak mówiłem, interesowało mnie wiele rzeczy: psychologia, psychiatria. Fascynowała mnie też genetyka. Miałem jednak towarzystwo kolegów związanych ze środowiskiem artystycznym i ostatecznie zdecydowałem się na uczelnię artystyczną. Fotografia jednak okazała się pomyłką. Przebywanie w ciemni powodowało u mnie bóle głowy, a reżim fotografii analogowej był dla mnie dolegliwy. Lubiłem często wprowadzać zmiany i poprawki i wyżywałem się w malarstwie, dlatego zdecydowałem się na ten kierunek.
Czego poszukiwał pan w sztuce na początku swojej twórczej drogi?
Muszę przyznać, że pierwsze trzy lata studiów traktowałem bardzo „lajtowo”. To były przede wszystkim imprezy i życie studenckie. Dopiero potem zacząłem poważnie myśleć o malarstwie i postanowiłem, że chcę być dobrym malarzem, chcę mieć coś do powiedzenia. Zaraz po studiach pojawiły się w moim życiu dość traumatyczne historie: wypadek bliskiej mi osoby, śmierć innych bliskich osób. Funkcjonowałem wtedy pomiędzy pracą, a szpitalami, kostnicami i cmentarzami. I to bez wątpienia wpłynęło na moją twórczość po dyplomie. Na studiach była ona zdecydowanie estetyzująca, afirmująca kolor. Po tych przeżyciach w moich pracach pojawił się duży ładunek emocjonalny i malarstwo stało się bardzo ekspresyjne. Zafascynowało mnie malarstwo Matthiasa Grünewalda. Zawsze stawiałem na indywidualizm, dystansowanie się, byłem trochę outsiderem.
Dziś sięga pan nie tylko po malarstwo.
Zajmuję się też działaniami postkonceptualnymi. Wracam do fotografii, robię instalacje czy działania site specific. Jest dla mnie ważne, żeby twórczość przekazywała coś więcej, poza idealną formą. Punktem wyjścia są zawsze pewne przemyślenia, idea, dla której szukam odpowiedniego medium. Te poszukiwania w innych mediach wynikają też pewnie trochę z tej mojej przekory. Kiedy już w czymś jestem dobry, czuję, że te działania zaczynają mnie nudzić. Przychodzi niebezpieczeństwo manieryczności i cytowania samego siebie. Malarstwo pozostaje jednak moim ukochanym medium.
W środowiskach artystycznych od czasu do czasu wybuchają dyskusje na temat granic sztuki. Pan zabiera głos w takich rozmowach?
Tak i nie boję się tego. Jako dziekan wydziału miałem okazję nieraz inicjować listy otwarte w sprawie cenzury. Jeden z nich dotyczył wystawy aktów Władysława Jackiewicza, która miała być pokazania w okresie Wielkiego Tygodnia w Filharmonii Bałtyckiej i w związku z tym nie doszła do skutku. Druga sytuacja odnosiła się do głośnej rzeźby Jurka Szymczyka, którą artysta umieścił nielegalnie przy czołgu na Alei Zwycięstwa w Gdańsku. Uważam, że była to interesująca interwencja, a artysta mógł w związku z kontekstem przekroczyć prawo. Niektórzy twórcy świadomie dokonują takiego wyboru i jest w to wpisane w niektóre działania artystyczne. W naszym społeczeństwie jest mnóstwo tematów tabu. Artysta może podejmować decyzje o ich przekraczaniu i badaniu, mając jednak świadomość, że może zostać ukarany. Warunkiem jest jednak to, że ma coś ważnego do przekazania, a nie chce się szybko i za wszelką cenę wypromować, korzystając ze skandalu. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem jakiejkolwiek cenzury. Wolność wypowiedzi jest istotą demokracji.
Co jest dziś największym tabu w naszym społeczeństwie?
Dziś nie jest to już seksualność, ale myślę, że drażliwym obszarem jest tzw. „obrażanie uczuć religijnych”, co jest częstokroć wynikiem pewnej manipulacji, zarówno artystów jak i radykalnych środowisk wyznaniowych. Potwierdzają to wciąż powracające czkawką historie, związane z takimi realizacjami jak „Pasja” Doroty Nieznalskiej, czy „Adoracja” Jacka Markiewicza.
Kiedy pojawiła się moda na nowe media, niektórzy jej zwolennicy głosili, że nadchodzi koniec malarstwa. Wykładowcy narzekali, że studenci coraz mniej interesują się tym medium, czasem wstydzą się malować. Jak pana zdaniem wygląda ta sytuacja na dzień dzisiejszy?
Obserwując to, co się dzieje na uczelni odważyłbym się powiedzieć, że ostatnio przeżywamy renesans malarstwa. Myślę, że przyczynił się do tego między innymi spektakularny sukces Sasnala. Jeśli potraktujemy karierę artystyczną merkantylnie, wciąż okazuje się, że najdroższe dzieła sztuki na aukcjach to właśnie malarstwo. Przykładem mogą być prace Wojciecha Fangora, które kilka lat temu osiągały na rynku ceny około pół miliona złotych, a w tym roku, dzień po nadaniu artyście przez naszą uczelnię tytułu doctora honoris causa, skoczyły do prawie miliona złotych, choć nie ma powodów, żeby uważać to za koincydencję. Pomimo, iż rynek sztuki jest częstokroć elementem pewnej gry interesów czy lobbowania, malarstwo cały czas jest bardzo pożądane. Zawrotne kariery kolejnych artystów pokazują, że malarstwo wciąż rządzi.