Zanurzony w muzyce
Wojtek Mazolewski
Przystojny, świetnie ubrany, błyskotliwy i nieprzyzwoicie utalentowany. Brat słynnego Mazzolla - prekursora yassu. Przez wiele lat fascynował się punkiem, który po latach zdradził z jazzem. Na palcach pozostały jednak tatuaże, które przypominają o tym, co w jego życiu ważne. Autor jednej z najciekawszych płyt ostatnich miesięcy w rozmowie z Prestiżem mówi o „Polce”, kobietach, szaleństwach i ograniczeniach.
Zagrałbyś koncert dla kuracjuszy w Ciechocinku?
Zrobiłbym to z przyjemnością.
Pytam o ten Ciechocinek, ponieważ spędziłeś w tym mieście kilka tygodni na planie filmu Janusza Majewskiego „Excentrycy”, który jesienią wejdzie na ekrany kin. To twój pierwszy raz w filmie?
Oj tak (śmiech). To była dla mnie ekscytująca przygoda, kolejna wariacja w życiu i pewna nauka. Znaleźliśmy się w nowej rzeczywistości, w której musieliśmy sprostać filmowym zadaniom, ale też mogliśmy poznać ludzi o innej wrażliwości. Bardzo mile wspominam te dyskusje na planie. Dla mnie to był zupełnie inny świat, do którego mogłem zajrzeć.
Ty lubisz takie inne światy i nieznane zakamarki? Krytycy muzyczni mówią o tobie, że dokonałeś niemożliwego, bo swoją „Polką” oswoiłeś Polaków z jazzem, który nadal jest traktowany jako bardzo hermetyczny gatunek muzyczny. Masz tego świadomość?
Wiesz, ja potrafię odlecieć ze swoim zespołem bardzo daleko. Czasami ten lot jest wysoki, ale bardziej chodzi nam o to, że każdy z nas odbiera muzykę jak dziecko. Nawet, jeżeli robimy dziwne rzeczy, to staramy się wszystko przekazać z wielką mocą i energią, by rzeczywiście odbiór był organiczny. Chcę żeby ludzie mogli to poczuć we własnym organizmie. Od samego początku staram się robić muzykę, która czerpie z tradycji jazzowej i otwiera ludziom serca.
Chyba nie tylko serca. Byłam na jednym z twoich koncertów i widziałam reakcje publiczności, zwłaszcza przy utworze „Get Free”, który podsumowujesz słowami: „Niech impreza wiecznie trwa...”
Ja tylko przypominam o tym, że twórcze działanie, nawet te najbardziej zwariowane, pogibane i dziwne może się udać. Staram się przypomnieć ludziom, którzy przychodzą na moje koncerty, by robili to co kochają, obojętnie co to jest. Staram się motywować do robienia dobrych rzeczy.
Jakich na przykład?
Chociażby najprostszych, prozaicznych. Dobrą rzeczą jest dla mnie pójście do domu i zrobienie kolacji ukochanemu, czy ukochanej, albo napisanie wiersza. Cokolwiek. To nie ma żadnego znaczenia. Mówię, że moja wyobraźnia sięga tam, gdzie wasza. Każdy z nas ma swoje marzenia, potrzeby i powinien je realizować. Jeżeli będziemy robić to co kochamy, to świat po prostu będzie lepszy.
Rozumiem, że wyznajesz zasadę, że trzeba się cieszyć z małych rzeczy, bo to one składają się na wielkie szczęście? Mam wrażenie, że dostrzeganie drobiazgów to domena jazzmanów?
Staram się być tu i teraz. Za każdym razem chcę poczuć jak było. Niezależnie od tego z kim nawiązuję relację grając, staram się bardzo mocno zanurzyć w publiczność. Są takie momenty w trakcie naszego koncertu, kiedy faktycznie mogę wyrównać oddech i poczuć ludzi, którzy są. Jestem jakby jednością ze swoim zespołem, ale i z publicznością. Za każdym razem tak naprawdę to jest inne doświadczenie.
Za każdym razem jest szaleństwo...
Wtedy serce się raduje. Moje wrażenia po ogólnopolskim turnee są bardzo pozytywne. Frekwencja na naszych koncertach przerosła nasze oczekiwania. Gramy w salach wypełnionych po brzegi, gdzie jest kilkaset osób.
Z przewagą kobiet?
To bardzo dobrze o nich świadczy (śmiech), ale nie chciałbym generalizować. Nie lubię generalizacji w ogóle. Oczywiście moja płyta zwraca uwagę na pierwiastek kobiecy, który jest dominujący...
No właśnie. Nawet na okładce jest Małgorzata Braunek. Dlaczego właśnie ona?
Małgorzata Braunek to przede wszystkim symbol bardzo silnej Polki, mocnej świadomej kobiety. Ja tak postrzegam Polki. Również postrzegam je w takim pryzmacie oderwania od naszego podwórka.
Czyli jak?
Ale jesteś uparta. Ok, widzę je jako inspirujące, zwariowane i kochane istoty.
Jakoś ci nie wierzę...
(śmiech) Dlaczego nie? Ja spotkałem wiele kobiet, które są takie, jak mówię i to jest wspaniałe. Jakimś takim archetypem Polki w moim odczuciu jest kobieta bardzo otwarta i wolna, a jednocześnie pełna ciepła. Jest oddana, a tym dobrem i ciepłem naprawdę potrafi otulić mężczyznę, któremu wydaje się, że nie istnieje w tej przestrzeni. To dzięki niej potrafi się odnaleźć. To rodzaj relacji, współdziałania, współżycia.
Zaskoczyłeś mnie. Nie wiem, czy dobrze interpretuję to co mówisz, ale ja widzę dużo tęsknoty w twoich słowach. Mylę się?
Nie, bardzo dobrze to odczytujesz. Zbierając utwory na płytę „Polka”, jeździliśmy z zespołem po całym świecie. Te utwory powstawały w momencie, kiedy tęskniłem za rodziną i … kobietą. Ten element jest bardzo znaczący na tym albumie, ale absolutnie nie chciałbym tych dźwięków sprowadzać tylko do jednego mianownika.
Więc o czym jeszcze opowiadasz?
O współczesnym życiu. „Polka” opowiada o tym, co nam jest potrzebne, czego czasem nam brakuje. To jest taka próba zatrzymania naszej wrażliwości na czymś ważnym, czymś co jest istotne, co buduje i co przetrwa.
Wierzysz w to, że w muzyce obowiązują te same zasady co w życiu?
Muzyka jest absolutną wolnością. To jest to miejsce, gdzie mogę wyrazić wszystko. Często to jest również to, czego w życiu nie mogę zrobić, czy powiedzieć.
Co cię ogranicza?
Chociażby język, w którym mówię, możliwości werbalne. Czuję, że jestem absolutnie ograniczony i nie mogę wyrazić słowami do końca tego, co czuję. Chodzi mi o złożoność relacji, uczuć, wrażeń. Muzyka oddaje to w pełni i dlatego jestem tak bardzo w nią zanurzony i wierzę w jej siłę.
Co jest dla ciebie ważne? Kilka miesięcy temu miałam okazję rozmawiać z innym trójmiejskim muzykiem, Mikołajem Trzaską, który stwierdził, że już nie będzie i nie chce być wirtuozem. Mówił, że ważna jest radość z grania, a nie dążenie do perfekcji i ciągłe podnoszenie poprzeczki.
Przede wszystkim ważna jest świadomość tego, co się robi. To cechuje trójmiejskich muzyków. Wśród nich dorastałem i nie ukrywam, że jestem im bardzo wdzięczny za te relacje i inspiracje. Wydaje mi się, że najważniejszy jest przekaz, motywacja z jaką coś robisz, chęć dania i oddania się ludziom. Nie ma znaczenia, czy jesteś wirtuozem czy nie, bo ta granica jest bardzo płynna. Na tym poziomie ocena każdej z osób z widowni będzie zupełnie inna. Chodzi tu o poziom i o to jak grasz. Z kolei ocena tego, co opowiadasz i z jaką siłą to robisz będzie już bardzo podobna, bo najistotniejsze jest to, co ludzie dostaną na koncercie.
Mamy wymagająca publiczność w Polsce?
Absolutnie tak. Mamy wspaniałą publiczność, która bardzo wnikliwie obserwuje to, co się dzieje i przede wszystkim jest liczna.
To duża zmiana. Wokół jazzu powstało mnóstwo stereotypów m. in. takich, że odbiorców tego gatunku będzie u nas zawsze tyle samo, czyli mało. Byłam w swoim życiu na „kilku koncertach” jazzowych i wiesz co mnie wkurzało? To, że uczestniczyli w nich ludzie, którzy tak naprawdę mieli w nosie to, kto i jak gra. Ważne, że leciał jakiś jazz, a tego przecież słuchają inteligentni ludzie. Sami muzycy też nieraz sprawiali wrażenie wyniosłych, a ich komunikat był jednoznaczny: Patrzcie i słuchajcie, bo kopnął was wielki zaszczyt, że dla was gram...
Wiesz, ja czasem nie potrafię nawet bronić swoich kolegów w takich sytuacjach. Doskonale rozumiem to, o czym mówisz i wiem, bo zdarza się, że oni czasami się zapominają. Zdarza się, że muzyk jazzowy wychodzi i się popisuje. Gdybyś poszła na imprezę i zobaczyła koleżankę, która przez cały czas pokazuje jaka jest piękna, to też w pewnym momencie miałabyś dość i poszłabyś na inną imprezę. Muzycy czasem też sami sobie strzelają gola. Przesadzają z tym jak bardzo chcą pokazać to, jacy są wspaniali. To taki rodzaj masturbowania się, który jest nieprzyjemny w odbiorze. Być może środowisko muzyczne jest w stanie to odebrać jako coś istotnego i ciekawego, ale dla publiczności nie oznacza to nic. Powiedziałbym, że ona czuje się wręcz pominięta w tym dialogu scenicznym. Siłą sztuki jest prawda, autentyczność. Jeżeli to w niej jest, to ona zawsze znajdzie odbiorców, obojętnie jaką będzie miała formę.