Gość nasz pan (czy na pewno?)
Przychodzi Polak do restauracji i… W zasadzie na ten temat można napisać książkę. Claudia Filippi - Chodorowska i Kuba Maj przytaczają kilka anegdot i historii z własnego doświadczenia. W kolejnym odcinku Historii Kuchennych będzie więc o patentach na niepłacenie rachunków, napiwkach, psie bardziej zadbanym niż kelnerka i o niezwykle wyszukanym, wykwintnym daniu "bolonże".
U wielbiam was słuchać. O czym dzisiaj będziecie rozmawiać?
Kuba Maj: O tych, z których żyjemy, czyli naszych gościach (śmiech). Zacząć musimy od tego, że w Polsce nie mamy jeszcze tradycji chodzenia do restauracji, a zjeść lubimy przede wszystkim dużo i tanio. Poza tym jesteśmy wstydliwi i nie mamy w zwyczaju dosiadać się do kogoś do stolika, gdzie w wielu krajach na świecie jest to normalne.
Claudia Filippi - Chodorowska: Tak jest przede wszystkim w krajach anglosaskich. We Włoszech duże stoły spotkamy przede wszystkim w pizzeriach.
KM: Ale skoro ludzie już decydują się na przebywanie w miejscu publicznym, powinni liczyć się z obecnością innych. Ostatnio, gdy cały dół restauracji praktycznie zajęty był przez pewną grupę gości, mimo wszystko naciskano na mnie, aby „wygrodzić” tę salę. Pytam więc - w jakim celu? Odpowiedź: Bo chcielibyśmy być sami. Poza tym wiele osób boi się wchodzić do restauracji.
CFC: Może obawiają się, że jak usiądą, to nie będą już mogli wyjść, nawet jeśli będzie dla nich za drogo. Dużo różnych czynników na to wpływa, z czego najważniejszy to fakt, że niestety jesteśmy skażeni komuną.
KM: A ja myślę, że większy problem jest z tymi osobami, które są chamskie, po prostu, niezależnie od wieku. Skąd to się bierze i dlaczego jest to tak nagminne? Jakoś nie widzę tego w innych krajach...
CFC: Czyżby to było charakterystyczne tylko dla Słowian? Nie mówię oczywiście, że wszyscy tacy są, ale takie chamstwo, jakie w naszym kraju można zaobserwować, trudno zobaczyć w świecie. W wielu przypadkach ludzie, którzy mają pieniądze, wychowywani byli przez podwórko. Może to z tego wynika? Dobre wychowanie wynosi się bowiem z domu.
Czy pamiętacie jakieś wyjątkowe sytuacje z udziałem gości, która nawet was zdziwiły?
KM: Ale ci ludzie przecież podróżują, jeżdżą zagranicę. Jestem ciekaw, jak tam sobie radzą? Niektóre zdarzenia można zakwalifikować do zabawnych, ale te nieprzyjemne, chamskie… ręce opadają. Przypomina mi się sytuacja sprzed dwóch lat. W Sopocie odbywała się międzynarodowa wystawa psów. Goście zaczęli więc przychodzić do nas ze swoimi pupilami. My nie zgadzaliśmy się na to, bo innym to przeszkadzało, a poza tym dyrekcja miejsca, które wynajmowaliśmy też sobie tego nie życzyła. Pojawił się jednak pewien pan ze swoim championem. Podszedłem więc i powiedziałem, że niestety, ale zwierząt nie wpuszczamy. Ale jak to, przecież to jest medalista!
AR: No tak, to wszystko tłumaczy! Przeprosiłeś i wpuściłeś?
KM: A skąd! Grzecznie tłumaczyłem dalej. W odpowiedzi usłyszałem, że ten pies jest dwa razy czystszy, niż moje kelnerki. Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Inna sytuacja, to chociażby ta sprzed dwóch tygodni. Przyszedł pewien pan wraz ze swoja matką. W momencie, gdy mieli zapłacić rachunek, niewysoki zresztą, pani rzekła, że nie mają pieniędzy, ale to chyba nie problem, i że jutro doniosą. W końcu zapłacili połowę, a kelnerka wzięła do nich numer telefonu. Po trzech dniach w końcu zadzwoniła. Przedstawiła się grzecznie, przypomniała sytuację, a w zamian za to usłyszała, żeby do nich nie wydzwaniać bo podadzą ją do sądu i oskarżą o molestowanie.
CFC: Takie sytuacje w Rozmarynie się nie zdarzały. Oznacza to, że teraz jest jeszcze gorzej, a to już jest przerażające.
KM: Ostatnio przyszły do nas dwie młode dziewczyny. Zapytały, czy jest darmowe wi-fi, a gdy dowiedziały się, że tak, zamówiły jedną wodę i pizzę „na spółę”. Przesiedziały godzinę, stukając w klawiaturę komputera. Gdy podeszła do nich kelnerka i zapytała, czy coś jeszcze podać, jedna z pań powiedziała: - Dziękujemy, koleżanka jest w toalecie, ma biegunkę, zatruła się pizzą. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy za coś takiego jeszcze miały zapłacić.
CFC: Nie wierzę!
KM: Ja też zdębiałem. Podszedłem do stolika i mówię: – Drogie panie, to niemożliwe, abyście się panie po 10 minutach od zjedzenia miały objawy zatrucia. Poza tym zjadły panie wszystko, a to oznacza, że pizza wam smakowała. W końcu stanęło na tym, że zapłaciły połowę rachunku.
AR: A jak wygląda kwestia napiwków? Czy chętnie je dajemy?
KM: Jest taki nieformalny zwyczaj, że napiwek powinien stanowić 10 proc. wartości zamówienia.
CFC: Nie mówiąc już o USA, gdzie czasem jest to 20 proc., czy nawet 30 proc… I spróbuj nie zapłacić! Kelner na pewno za tobą wybiegnie. Tu jest różnie, albo zostawisz tip albo nie.
KM: I taka forma moim zdaniem jest ok.
CFC: Tak, ale myślę, ze jeśli jesteśmy zadowoleni, powinniśmy zostawić napiwek. Sukces restauracji to przecież nie tylko kuchnia, ale także tzw. team sali. Najlepszy kucharz nie będzie doceniony, jeśli kelner nie potrafi odpowiednio zachwalać dań i opowiadać o nich. Współpraca między salą, a kuchnią jest więc niezbędna
KM: W jednej z naszych restauracji pracują same kelnerki i jeden chłopak, rodzynek. Biedny jest naprawdę pokrzywdzony, bo dostaje znacznie mniejsze napiwki od dziewczyn, choć pracuje doskonale. Ale tak to już jest… za rachunki najczęściej płacą panowie.
CFC: Zasada jest prosta – im ładniejsza kelnerka, tym wyższy napiwek. Nie ma się co oszukiwać.
KM: Tak mi się trochę smutno zrobiło. No tak.. siła kobiet (śmiech).
CFC: Wysokość napiwków zależy też od miejsca. Tam, gdzie przychodzą zamożniejsi klienci, tam po prostu są też większe pieniądze. To kolejna prosta zasada.
KM: To prawda, miejsce weryfikuje ludzi, ale można się naprawdę bardzo zdziwić. Sam mówię kelnerom – nie patrzcie na portfel. Ocena gości po wyglądzie też mija się z jakimkolwiek celem.
CFC: To prawda, czasem wchodzą tacy goście, za których nie dałbyś nawet 20 groszy. Siadają, zamawiają i okazuje się, że mają ogromne wiadomości dotyczące np. win i po prostu znają się na jedzeniu.
AR: Czym jeszcze zaskakują was goście na co dzień?
CFC: Rozmaryn był chyba jedną z pierwszych restauracji, która podawała mule. Obok miski z mulami, podawana była miseczka z ciepłą wodą z plastrami cytryny, by potem można było opłukać sobie ręce. Pewnego dnia wpada kelner do kuchni i woła: – Pani Claudio, stało się! Pytam więc, co takiego się zdarzyło. – Wreszcie ktoś wypił tę wodę. Były też czasy, że serwowaliśmy dziczyznę. W karcie był m.in. comber z sarny. Wiele razy słyszałam, jak gość chciał zamówić „komber”, choć słowo „comber” jest typowo polskie. Inną kwestią jest też nieprawidłowa wymowa włoskich słów, jak m.in. „bruszczeta” zamiast „brusketa” i choć nie powinno mieć miejsca, to czasem można ten błąd wybaczyć. Niektórym osobom to jednak w ogóle nie przystoi, szczególnie na wizji.
KM: Przypomniała mi się taka historia, kiedy to udostępniliśmy naszym gościom możliwość samodzielnego przygotowania polędwicy na gorącym kamieniu. Kelner przyniósł pewnej pani surowe mięso do obróbki, ale zanim zdążył donieść kamień, pani swoją porcję już zjadła, surową… Innym razem przyszła do nas parka i pan chciał ewidentnie zaimponować swojej partnerce. Wybrał z karty spaghetti bolognese, a z racji tego, że tak bardzo chciał zabłysnąć poprosił o „spaghetti bolonże”. Cóż, zdarza się.