Sztuka to nie gazeta
Alicja Harackiewicz
Od 2007 roku prowadzi w Hotelu Rezydent w Sopocie galerię Proarte Modern & Contemporary Fine Art Gallery. W jej kolekcji znajdują się prace wielkich mistrzów, między innymi Salvadora Dali, Joana Miro, Marca Chagalla, czy Pabla Picassa. Oprócz tego łowi perełki dzisiejszej sztuki, oferując też twórczość młodych artystów. Alicja Harackiewicz opowiada Prestiżowi o tym, jak trafiła do niej kolekcja mistrzów i czego nie lubi w sztuce.
Jak długo zajmuje się pani sztuką i co panią do tego skłoniło?
Zajmuję się nią od wielu lat, jednak działalnością wystawienniczą i handlową od około piętnastu lat. Skłoniły mnie przede wszystkim zainteresowania, a potem, co mnie zdziwiło praca, bo sądziłam, że wokół sztuki nie będę mogła zbudować modelu, z którego będę mogła żyć. W latach 90. i na początku roku 2000 współorganizowałam duże wystawy w całej Polsce. To były między innymi wystawy prac Salvadora Dali, Marca Chagalla, Francisco Goi czy Andy’iego Warhola. Wtedy też udało mi się wejść głębiej w temat grafiki ilustratorskiej, czy kolekcjonerskiej. Poznałam kolekcjonerów, fundacje dysponujące zbiorami grafiki mistrzów. Pomyślałam, że udało mi się ją poznać na tyle, że mogłabym ją sprzedawać. Wtedy postanowiłam założyć własną galerię.
W latach 90. rzeczywiście udało się pokazać w Polsce kilku ciekawych znaczących artystów. Od lat w przestrzeniach wystawienniczych trudno jednak o zagraniczne, wielkie nazwiska. Co jest tego przyczyną?
Takie wystawy, które są zazwyczaj zbierane z różnych kolekcji, są dużym przedsięwzięciem finansowym. Trudno oczekiwać, żeby muzea miały na to budżet, dlatego zawsze odbywało się to przy pomocy sponsorów. Na początku naszych działań obserwowałam duże zainteresowanie z ich strony. Jednak kryzys zrobił swoje. Firmy bardzo selekcjonują wydarzenia, przy których chcą się pokazać. Niestety, łatwiej jest się im wypromować przy imprezie sportowej niż wystawie sztuki.
Mówi się, że Polsce nie ma rynku sztuki. Jak ocenia pani takie stwierdzenie ze swojej perspektywy?
Faktem jest, że polski rynek sztuki jest bardzo niedojrzały i płytki, choć tę tezę powtarzamy od około dziesięciu lat. Przyczyn jest wiele. Podstawowa to niewyrobiony odbiorca, z drugiej strony odbiorca bardzo konserwatywny w swoich gustach, który już „przyzwyczaił się” do „klasyków” lat 50., 60. 70. Dalej już nie sięga i bardzo sporadycznie kupuje sztukę najnowszą. Taka przemiana odbiorcy to proces, który wymaga czasu. Odrębną kwestią jest sukcesywna utrata zaufania do rynku sztuki. Od lat organizacja, do której należę (SAP - przyp. red.), zmaga się, ale i pracuje pod kątem formalnym nad wiarygodnością ekspertyz, nad transparentnością rynku, nad umieszczaniem cen w galeriach. Kolejną bolącą kwestią są spekulacje finansowe prowadzone przez niektóre podmioty promujące i handlujące sztuką. Inną sprawą jest nadprodukcja sztuki młodej i dowolność w określaniu pułapu cenowego przez samego artystę. Klient traci orientację, ile kosztuje dany obraz, ile warte są prace danego artysty. Kolejną jest brak lojalności artysty wobec galerii. Z jednej strony nawiązuje współpracę z dobrymi galeriami, które promują i inwestują w artystę – dochodząc do pewnego pułapu cenowego danych prac, jednocześnie wystawia obrazy na aukcjach młodej sztuki, gdzie można kupić je od 500 zł. To dezorientuje klienta, który ma pretensje do galerii, sądząc że zawyża ceny.
Pani zdaniem aukcje młodej sztuki psują rynek w Polsce?
Z jednej strony robią świetną rzecz, bo promują. Do każdej aukcji jest wydany katalog, który idzie w Polskę, więc rozumiem pokusę artystów. Z drugiej jednak strony, klient, który kupił danego artystę w galerii za kilka tysięcy złotych, gdy widzi jego pracę dostępną na aukcji od 500 zł zastanawia się, co się dzieje i ma prawo czuć się oszukany. W takiej sytuacji cena tego artysty automatycznie spada w galerii. A rynek traci zaufanie.
I galerie zaczynają prosperować gorzej…
Mam takie poczucie, że od jakiegoś czasu formuła tradycyjnej galerii zaczyna upadać, ludzie coraz rzadziej do nich zaglądają. Czy niedługo wystarczy im tylko wirtualny kontakt z obrazem? Liczę, że nie. Miałam swego czasu pomysł na rozwiązanie tego problemu – żeby właściciele galerii z Trójmiasta stworzyli jedną, wspólną przestrzeń i zaczęli razem działać. Na pewno jedno miejsce skupiające sztukę, przyciągnęłoby wielu zainteresowanych. Pomysł jednak okazał się trudny w realizacji – widmo konkurencji było zbyt silne. Ale nie tracę wiary.
Jaka sztuka najlepiej sprzedaje się w Trójmieście?
Mimo wszystko są to prace młodych artystów, pewnie ze względu na cenę. Pierwszy zakup sztuki wynika zazwyczaj z chęci udekorowania, dopiero potem pojawia się apetyt na sztukę i gotowość do bardziej odważnych wyborów, niekoniecznie pasujących do mebli... W mojej galerii dobrze sprzedają się na przykład wielkoformatowe linoryty Anny Gawlikowskiej, artystki z Wrocławia, które są bardzo dekoracyjne, ale i świetne warsztatowo. Zainteresowaniem cieszą się również prace Marka Looneya Rybowskiego. Co ciekawe trafiają nie tylko do odbiorców z jego pokolenia. Ostatnio widziałam jego obraz w konsulacie hiszpańskim.
W ofercie pani galerii są prace wykonane technikami reprodukcyjnymi klasyków sztuki, takich jak: Marc Chagall, Joan Miro czy Salvador Dali, które rzadziej są dostępne na polskim rynku. Jak kształtują się ich ceny?
Rzeźba Salvadora Dali wydana w 1000 egzemplarzy kosztuje około 26 tys. zł. Z kolei inna rzeźba tego artysty wydana w 2,5 tys. egzemplarzy kosztuje około 7 tys. zł. Dla porównania rzeźba Dalego wydana w 8 egzemplarzach została sprzedana w Christies za 250 tys. euro. I trzeba w tym przypadku mówić jasno kupującemu – to nie jest unikatowa praca Salvadora Dali, która kosztuje kilka tysięcy złotych, bo to jest niemożliwe. Jeśli chodzi o kolekcję Chagalla w ofercie galerii jest seria prac „Martwe dusze”, które kosztują pomiędzy 5 a 6 tys. zł za ilustrację. Mam też unikalny linoryt Pabla Picassa z 1962 roku. To jednopostaciowy akt kobiecy we wczesnej formule kubistycznej. Ta praca to już dużo poważniejszy wydatek.
Zdarzyło się, że coś panią zaskoczyło w pracy, którą pani kupiła?
Kiedyś kupiłam wczesny drzeworyt Kandinsky’iego z 1905 roku. Nie było to nic wielkiego pod względem rynkowym – raczej ciekawostka. Po czasie zorientowałam się jednak, że na odwrocie była dedykacja żony artysty, dla osoby, której ta praca została ofiarowana. Dzięki temu odkryciu wartość grafiki wzrosła dziesięciokrotnie.
Co jest dla pani kluczem doboru artystów do pani galerii?
Liczy się na pewno pierwsze wrażenie, jakie zrobi praca, ale przede wszystkim warsztat. Oczekuję też od artysty, żeby miał coś do powiedzenia, nie tylko przez swoją pracę, ale również werbalnie. Zniechęcają mnie ci, którzy pokazują mi sześćdziesiąt jednakowych obrazów lub nagminne nazywają je „Bez tytułu”. Choć zgadzam się, że ta formuła do niektórych prac jest idealna. Moja ocena jest oczywiście subiektywna, ale tylko taka może być. Nie uważam się za osobę, która może mówić, co jest w sztuce wartościowe, a co nie. Mogę jedynie powiedzieć, co ja o tym sądzę.
Zastanawiam się, czy ktokolwiek jest w stanie spojrzeć na sztukę w sposób obiektywny?
Myślę, że nie, choć podziwiam butę niektórych krytyków, czy osób, które autorytatywnie opiniują. To duża odpowiedzialność, żeby zaklasyfikować artystę i jego sztukę.
Jest coś, czego nie pokazałaby pani w swoje galerii?
Nie bardzo lubię, gdy sztuka zamienia się w gazetę. Kiedy na przykład wynika jakiś problem społeczny, czy nawet polityczny, który jest na czasie i jest on natychmiast komentowany w sztuce. Oczywiście artysta ma prawo do wypowiedzi, ale nie lubię zbyt dużej dosłowności w temacie. Poza tym takie prace szybko tracą swoją aktualność.
Jakie działania planuje pani w galerii w tym roku?
Będę chciała pokazać grafikę mistrzów w okolicach czerwca. Właśnie jestem w trakcje zbierania kolekcji. Na bieżąco rozwijam też ofertę najnowszej sztuki. Bardzo lubię poszukiwać młode talenty, przeglądać pracownie, podglądać konkursy, szukać w internecie.