Kiedy czas gubi rytm
Wyjeżdżam
z Cagliari o świcie, gdy miasto zaczyna przeciągać się po nocy. Zatoka jeszcze śpi, a flamingi
z pobliskich lagun ruszają w swój codzienny taniec. Ich różowe skrzydła odbijają pierwsze promienie
słońca, jakby ktoś rozsypał pióra po wodzie. Na Sardynii to nie egzotyka z folderów, a zwykły
poranek.
Za miastem droga wije się przez równinę Campidano, po czym zaczyna
wspinać się w górę. Mijam kamienne kościoły stojące samotnie pośrodku pól. Ich romańskie fasady
wyglądają, jakby trwały tu od zawsze bez ludzi, bez pośpiechu, z ciszą, która pachnie trawą
i kadzidłem. Miejscowi mówią, że to "architektura ciszy", a kościoły nie zostały
porzucone, tylko zapamiętane.
Kilka godzin dalej, w sercu wyspy, trafiam na coś
zupełnie zaskakującego: groby olbrzymów. Długie na dwadzieścia metrów, ułożone z kamieni, które
nawet dziś budzą respekt. Archeolodzy piszą o wspólnych rytuałach i dawnych kulturach nuragijskich,
ale legendy mają własną wersję. Podobno mieszkali tu giganci, strażnicy wyspy. Stoję przed jednym
z tych kamiennych łuków i myślę, że coś w tym jest. Sardynia potrafi sprawić, że skala człowieka
przestaje mieć znaczenie.
W głębi wyspy czas gubi rytm. Przejeżdżam przez
Sulcis-Ingurtosu, dawne miasteczka kopalniane, teraz milczące, porośnięte winoroślą i mchem. Natura
powoli odzyskuje, co swoje. W jednym z takich miejsc słyszę wiatr w pustych oknach i myślę, że może
właśnie tak brzmi pamięć.
Dalej, w górach Supramonte, krajobraz staje się dziki,
surowy. Zbocza przypominają kamienny labirynt, w którym przez wieki ukrywali się bandyci, pasterze
i poeci. Niektórzy mówili, że to jedno i to samo. Droga wije się jak wąż, choć podobno na Sardynii
nie ma żadnych jadowitych. Miejscowi przekonują, że można chodzić po krzakach bez niepokoju, co samo
w sobie brzmi jak luksus.
Na zachodzie, w rejonie Gallury, rosną lasy wypełnione
dębami korkowymi. Ich kora przypomina mapę wyspy, popękaną, szorstką i ciepłą. Powstaje z niej
korek, zwany złotem Sardynii. Nawet przystanki mają tu ściany wyłożone korą. Niby drobiazg, ale
w tym drobiazgu tkwi cała duma tego miejsca.
A na wybrzeżu? Posidonia oceanica,
morski "dąb" tworzący podwodne łąki, które chronią wyspę przed falami i dają schronienie
rybom. Gdy patrzę w dół z klifu, widzę, jak morze oddycha w rytmie tych roślin, jakby cała Sardynia
miała swoje serce właśnie tam, pod wodą.
Wieczorem, w drodze powrotnej, widzę na
horyzoncie góry Gennargentu. Na ich szczytach leży jeszcze śnieg. Sardynia jest wyspą, która nie
każe wybierać między morzem a górami, tylko daje wszystko naraz.`