Włóczęga po Morzu Śródziemnym obfitowała w zaskakujące zwroty akcji. Costa Smeralda, jeden z największych wycieczkowców na świecie, snuł się powoli między włoskimi, francuskimi i hiszpańskimi miasteczkami. Nie pozostawałam obojętna na te urocze, pełne słońca, zakamarki. Nic mnie jednak nie zachwyciło tak, jak Sardynia, wyspa z charakterem, surowa, piękna i trochę dzika.

Costa Smeralda zacumowała Cagliari. Już z daleka, kiedy dobijaliśmy do brzegu, widziałam plaże przypominające Karaiby, choć z klifami i górami w tle. Najlepsze wrażenie robią te trudno dostępne, np. Cala Goloritzé, otulona lazurową wodą i białymi skałami. Widziałam też majaczące na horyzoncie nuragi, kamienne wieże sprzed ponad 3 tysięcy lat. Na wyspie jest ich około 7 tysięcy, a nikt do końca nie wie, do czego służyły. Z daleka dostrzegłam też potężne stada owiec, choć akurat to nie wydawało mi się dziwne. Przecież Sardynia ma więcej owiec niż ludzi. I to dosłownie: około 3 mln owiec na 1,6 mln mieszkańców. Ciekawy rekord, prawda?

Wszystkie warstwy Cagliari

Włóczęgę po Sardynii zaczęłam w Cagliari, mieście pachnącym morzem, rozmarynem i słońcem. Stolica wyspy leży nad zatoką o tej samej nazwie, na płaskiej równinie Campidano, choć z daleka widać jej serce - wzgórze Castello. To właśnie tam kieruję pierwsze kroki, powoli wspinając się brukowanymi ulicami, po kamieniach pamiętających czasy, gdy stąpali po nich Fenicjanie.

Wchodzę przez starą bramę, mijam mury, które niegdyś strzegły miasta przed piratami i korsarzami. Castello wygląda jak scena teatralna, widać stąd białe i beżowe domy o wąskich fasadach, okiennice w kolorze bezchmurnego nieba, schody prowadzące w górę i dół. Na szczycie czeka Bastion Saint Remy, z którego miasto rozlewa się jak morska fala. Z tej wysokości Cagliari wydaje się lekkie, niemal unoszące się nad zatoką.

Schodząc w dół, zaglądam w boczne uliczki. W jednej z nich stary rzemieślnik naprawia klamki w stylu art nouveau, w innej kobieta rozwiesza pranie między balkonami. W powietrzu unosi się zapach tuńczyka, cytryn i pieczonych domowych seadas - sardyńskich placków z miodem i serem owczym. Tu wszystko dzieje się powoli, z czułością.

Przy Piazza Yenne zatrzymuję się na krótkie, mocne i podane z uśmiechem espresso. Stąd już blisko do dzielnicy Marina, dawnej enklawy rybaków. Kiedyś był tu świat portowy, głośny i nieco szorstki, dziś to labirynt tawern. W jednej z nich próbuję bottargę - suszoną ikrę z cefala, przysmak, który Sardyńczycy nazywają "złotem morza".

Cagliari ma w sobie warstwy historii, które prześwitują przez współczesność. W amfiteatrze z II wieku wciąż odbywają się koncerty, choć kiedyś walczyli tu gladiatorzy. W katedrze Santa Maria, przebudowanej w stylu barokowym, marmurowe sarkofagi przypominają o hiszpańskich władcach Aragonii. A pod ziemią wciąż znajdują się katakumby świętego Restytuta, w których w czasach prześladowań chrześcijanie spotykali się potajemnie.

Kiedy słońce zaczyna chować się za wzgórzami, wracam z powrotem na Bastion. Miasto milknie, a powietrze coraz silniej pachnie morzem. Z tej wysokości widzę port, światła ulic i majaczące w oddali plaże Poetto, osiem kilometrów piasku i turkusu, który dla podróżników może być początkiem dalszej drogi. Cagliari uczy, że historia najlepiej smakuje w ruchu, między krokiem a spojrzeniem w górę, w zaułku, w którym czas przystaje na moment, by pozwolić zobaczyć to, co ważne.

Kiedy czas gubi rytm

Wyjeżdżam z Cagliari o świcie, gdy miasto zaczyna przeciągać się po nocy. Zatoka jeszcze śpi, a flamingi z pobliskich lagun ruszają w swój codzienny taniec. Ich różowe skrzydła odbijają pierwsze promienie słońca, jakby ktoś rozsypał pióra po wodzie. Na Sardynii to nie egzotyka z folderów, a zwykły poranek.

Za miastem droga wije się przez równinę Campidano, po czym zaczyna wspinać się w górę. Mijam kamienne kościoły stojące samotnie pośrodku pól. Ich romańskie fasady wyglądają, jakby trwały tu od zawsze bez ludzi, bez pośpiechu, z ciszą, która pachnie trawą i kadzidłem. Miejscowi mówią, że to "architektura ciszy", a kościoły nie zostały porzucone, tylko zapamiętane.

Kilka godzin dalej, w sercu wyspy, trafiam na coś zupełnie zaskakującego: groby olbrzymów. Długie na dwadzieścia metrów, ułożone z kamieni, które nawet dziś budzą respekt. Archeolodzy piszą o wspólnych rytuałach i dawnych kulturach nuragijskich, ale legendy mają własną wersję. Podobno mieszkali tu giganci, strażnicy wyspy. Stoję przed jednym z tych kamiennych łuków i myślę, że coś w tym jest. Sardynia potrafi sprawić, że skala człowieka przestaje mieć znaczenie.

W głębi wyspy czas gubi rytm. Przejeżdżam przez Sulcis-Ingurtosu, dawne miasteczka kopalniane, teraz milczące, porośnięte winoroślą i mchem. Natura powoli odzyskuje, co swoje. W jednym z takich miejsc słyszę wiatr w pustych oknach i myślę, że może właśnie tak brzmi pamięć.

Dalej, w górach Supramonte, krajobraz staje się dziki, surowy. Zbocza przypominają kamienny labirynt, w którym przez wieki ukrywali się bandyci, pasterze i poeci. Niektórzy mówili, że to jedno i to samo. Droga wije się jak wąż, choć podobno na Sardynii nie ma żadnych jadowitych. Miejscowi przekonują, że można chodzić po krzakach bez niepokoju, co samo w sobie brzmi jak luksus.

Na zachodzie, w rejonie Gallury, rosną lasy wypełnione dębami korkowymi. Ich kora przypomina mapę wyspy, popękaną, szorstką i ciepłą. Powstaje z niej korek, zwany złotem Sardynii. Nawet przystanki mają tu ściany wyłożone korą. Niby drobiazg, ale w tym drobiazgu tkwi cała duma tego miejsca.

A na wybrzeżu? Posidonia oceanica, morski "dąb" tworzący podwodne łąki, które chronią wyspę przed falami i dają schronienie rybom. Gdy patrzę w dół z klifu, widzę, jak morze oddycha w rytmie tych roślin, jakby cała Sardynia miała swoje serce właśnie tam, pod wodą.

Wieczorem, w drodze powrotnej, widzę na horyzoncie góry Gennargentu. Na ich szczytach leży jeszcze śnieg. Sardynia jest wyspą, która nie każe wybierać między morzem a górami, tylko daje wszystko naraz.`

Życie bez końca

Czas płynie tu inaczej. Toczy się na rozmowach w cieniu drzewa, liczony jest w wypitych kieliszkach wina. Mam wrażenie, że nikt tu się nie spieszy. Z drugiej strony, kiedy słucham, jak mówią miejscowi, czuję, że każde słowo ma tu ciężar i rytm. Tutejszy język - sardyński, nie włoski - jest bliższy łacinie niż czemukolwiek, co znam. Krótkie, szorstkie głoski, a w nich echo pasterskich dolin i starych pieśni.

W niektórych wioskach fasady domów zdobią kamienne lwy i czarownice. Chronią przed "złym okiem", choć równie dobrze mogłyby chronić przed pośpiechem. W Mamoiadzie mężczyźni w czarnych maskach i owczej skórze, zwani Mamuthones, obchodzą ulice z dzwonami na plecach. Ich rytm jest starszy niż religia, której dziś służy i przypomina o dawnych czasach, gdy człowiek tańczył, żeby utrzymać świat w równowadze.

W jednej z górskich wiosek staruszek, który wygląda, jakby był tu od zawsze, częstuje mnie lekko ostrym w smaku winem Cannonau. Mówi, że to "vino dei centenari", czyli wino stulatków. Domyślam się, że nie żartuje. Sardynia to jedno z miejsc, gdzie ludzie naprawdę dożywają setki. Mówią, że to przez powietrze, oliwę, brak pośpiechu. Ale może bardziej przez ich słowo ajò, coś pomiędzy "chodźmy" a "daj spokój". Filozofia prostego gestu, który rozładowuje napięcie. Jest obecny wszędzie, również wokół stołu, przy którym siedzą trzy pokolenia: dzieci, rodzice, dziadkowie. Wszyscy rozmawiają naraz, głośno, gestykulując, jakby każde zdanie było częścią tańca. Na stole leży pane carasau, cienki jak pergamin chleb, który można złożyć w dłoni jak kartkę papieru. Obok pecorino dojrzewające w grotach i miód z tymianku. Z podziwem i zazdrością patrzę, że nikt tu nie liczy kalorii, tylko wspomnienia. Myślę, że to nie dieta ani geny, tylko rytm. Ten sam, który słychać w launeddas, trójrurkowym instrumencie o dźwięku przypominającym dudę i saksofon jednocześnie. Muzyk oddycha nieprzerwanie, techniką cyrkulacyjną, a powietrze płynie bez końca, jak życie tutaj.

Sardynia jest jak stół, przy którym zawsze znajdzie się wolne miejsce. A jej ludzie, jak wino Cannonau: mocni, dojrzali, pełni słońca. Wystarczy usiąść, posłuchać, pozwolić, żeby czas sam się zatrzymał.