„Bałtyk”

Lustro naszych wakacji

Kadr z filmu „Bałtyk” . Reż. Iga Lis

Twoja skóra pachnie jak ostatnie dni wakacji – śpiewa Taco Hemingway. Dokładnie tak pachnie też „Bałtyk” Igi Lis. Dym z wędzarni, plastik z budki ze świderkami, śmiech dzieci na cymbergajach i cisza dzikiej plaży o świcie – cały polski nadmorski karnawał w jednym filmie. Bohaterką jest Miecia, królowa Łeby, legenda, bez której to miasto nie istnieje. W weekend otwarcia obejrzało go ponad 15 tysięcy widzów – wynik, jakiego dawno nie widział żaden polski dokument. To nie jest tylko film, to lustro naszych wakacji, w którym każdy zobaczy kawałek siebie.

Kto spędzał wakacje nad polskim morzem, ten wie, że każda miejscowość ma swoją legendę – kogoś, bez kogo letni krajobraz byłby niepełny. Na przykład w Karwi to pani od pączków. Od początku lat dziewięćdziesiątych smaży je w maleńkiej białej budce, zawsze tej samej, zawsze w tym samym miejscu. Kolejka ustawia się już od rana, przychodzą ci sami ludzie co roku. W środku – gorąco jak w piecu, tłuszcz skwierczy, pot kapie z czoła, a ona smaży, podaje, uśmiecha się. To właśnie taki obraz gastronomii sezonowej: ciężkiej, bezlitosnej, ale nasyconej sensem, bo opartej na powtarzalnym rytuale, który staje się częścią wspomnień całych pokoleń.

W Łebie taką postacią jest Miecia, „Królowa” nie tylko tutejszej wędzarni, ale całej nadmorskiej miejscowości. Od czterdziestu lat jej makrela pachnie mocniej niż cokolwiek innego w tej części wybrzeża. Ludzie przyjeżdżają specjalnie do niej, jak pielgrzymi. Byłam, widziałam, i dokładnie tak to wygląda. I to właśnie ona stała się bohaterką dokumentu „Bałtyk” w reżyserii Igi Lis – filmu, który z jednej strony jest portretem jednej kobiety, a z drugiej pocztówką z nadmorskiego sezonu, znaną każdemu, kto kiedykolwiek przeszedł przez ten jakże osobliwy letni rytuał.

Kadr z filmu „Bałtyk” . Reż. Iga Lis

W rytmie sezonu

Młoda reżyserka prowadzi nas przez Łebę w rytmie, który znają wszyscy mieszkańcy i bywalcy kurortów. Z jednej strony cymbergaje, plastikowe kubki z piwkiem, statek piracki na horyzoncie, kolorowa chińszczyzna na straganach i wszechobecny parawaning. Z drugiej – poranek, kiedy pla-ża jest jeszcze pusta, powietrze chłodne, a morze wydaje się dzikie i dziewicze. To właśnie w tym kontrapunkcie tkwi siła „Bałtyku”: pokazuje turystyczną przaśność, ale zestawia ją z obrazami, które pachną melancholią i zachwycają prostotą.

To film o „życiu sezonu” – rytmie, który dyktuje prozaiczna codzienność letnich miesięcy. Ci, którzy kiedykolwiek prowadzili biznes nad morzem, wiedzą, o czym mowa. Człowiek w sezonie zamienia się w bestię z żelaza, której nic nie rusza. Kryzys przychodzi w połowie lata, gdy zmęczenie ściska gardło, ale nie ma litości – bo codzienność, gwar i turyści nie czekają. Miecia, bohaterka filmu, mówi wprost: jeśli raz w sezonie uda się jej wyjść na plażę, to święto, o którym opowiada się ro-dzinie przez resztę roku. Zresztą tyczy się to chyba większości gastronomicznych tubylców…

„Bałtyk” trwa niewiele ponad godzinę – akurat tyle, ile ja, wychowana nad morzem, potrafię wy-trzymać w szczycie sezonu w nadmorskim kurorcie, zanim ucieknę. Ale może właśnie dlatego działa tak dobrze. Nie ma w nim sztucznego patosu, jest za to mnóstwo szczerego humoru i nostalgii. Ten film jest totalnie jak wakacje nad polskim morzem: zderzenie światów i charakterów. Turyści z wielkich miast przywożą swoje oczekiwania, spotykają się z lokalną spo-łecznością, z jej tempem, językiem i zwyczajami. A ci drudzy, żyją dzięki ich obecności, czasami po cichu z przymrużeniem oka wyśmiewając tych wszystkich „warszawiaków”. To swoista symbio-za, gdzie komercja styka się z tym, co oparte na emocjach i relacjach.

Z kolei dla tych, którzy spędzili lato w pracy nad morzem, „Bałtyk” to nie film, ale lustro. Auten-tyczność bije tu z każdej sceny, bo sezonowy rytm nie zna litości – to dziewięć miesięcy czekania i trzy miesiące biegu bez chwili wytchnienia. Premiera na koniec wakacji chyba nie jest przypad-kowa: to katharsis dla wszystkich, którzy właśnie zamknęli interesy do kolejnego lata. Pozycja ob-owiązkowa.

Królowa Łeby

Miecia to postać, która natychmiast przyciąga uwagę – charyzmatyczna, dosadna, zabawna, peł-na energii. Od czterdziestu lat prowadzi wędzarnię ryb, do której pielgrzymują turyści. Jest królową Łeby nie tylko dlatego, że jej makrela pachnie najlepiej na całym wybrzeżu, ale też dlatego, że wo-kół niej toczy się życie. To ona trzyma w ryzach ekipę, rozmawia z pracownikami jak psycholog, wysłuchuje problemów i doradza – często z charakterystyczną, kaszubską bezpośredniością.

I właśnie w tych relacjach najlepiej widać jej siłę. Obok niej pojawiają się postacie drugoplanowe, które sprawiają, że film nabiera dodatkowej głębi. Najbardziej zapada w pamięć Piccolo – jego szczerość rozwala na łopatki. To ktoś, kto mówi prosto z serca, bez filtra, czasem brutalnie, zawsze prawdziwie. W relacji z Miecią odsłania się jego kruchość, ale też nadzieja na zmianę. To dzięki niej zaczyna wierzyć, że może wyrwać się ze schematu i ułożyć życie na nowo. Ta dynamika spra-wia, że dokument nie jest tylko portretem jednej kobiety, ale też opowieścią o wspólnocie, o ludziach, którzy – choć różni – odnajdują przy niej swoje miejsce.

Film Igi Lis portretuje Miecię jako kobietę, dla której praca stała się wszystkim – pasją, powoła-niem, sensem życia. Ale nie boi się też pokazać drugiej strony: konsekwencji zdrowotnych, sa-motności, tego, co dzieje się, gdy tę pasję nagle się odbierze. Jeden z najmocniejszych fragmen-tów to pobyt Mieci w sanatorium, odciętej od wędzarni i codzienności. Nagle traci grunt pod no-gami, jakby bez pracy przestała istnieć. Ten wątek rezonuje szczególnie mocno – przypomina, że pasja potrafi napędzać, ale tylko dystans pozwala naprawdę oddychać.

Kadr z filmu „Bałtyk” . Reż. Iga Lis

Słodycz z nutą goryczy

„Bałtyk” nie jest filmem wybitnym – i nie musi być. To raczej słodycz podszyta goryczą. Świet-nie oddaje trud pracy, ogromne oddanie i poświęcenie, ale nie ucieka też od pytania o granice: kiedy pasja zamienia się w pracoholizm i zaczyna niszczyć człowieka? To temat, który Iga Lis zarysowuje, nie rozwija jednak do końca. I tu pojawia się mały dysonans.

Bo choć obraz ogląda się znakomicie, czasem brakuje mu konsekwencji. W pewnym momen-cie trudno zorientować się, czy głównym tematem jest Miecia i jej osobista historia, czy może losy całej ekipy wędzarni, a może sama Łeba i nadmorska turystyka. To miks, który chwilami osłabia dramaturgię. Postacie drugoplanowe wydają się tylko zarysowane, a ich historie trochę niedopowiedziane. A jednak – mimo tych niedociągnięć – „Bałtyk” zostawia widza z poczuciem ciepła i znajomości. To obraz autentyczny, niepodrasowany, wierny realiom. Można udawać, że szukamy czegoś bardziej „wysmakowanego”, ale prawda jest prosta – pol-skie wakacje to świderki z piszczącej maszyny, gofry, szproty i diabelskie koło. Lis to pokazuje, ale robi to subtelnie, nie wyśmiewając, tylko rejestrując.

Ta prostota, to coś co zachwyca. Światło, kolory vintage, muzyka – wszystko jest tu dopasowa-ne tak, by wydobyć piękno zwyczajności.

Debiutancki dokument

Nie sposób uciec od kontekstu. Iga Lis to debiutantka, ale też córka znanych rodziców. Łatwo więc postawić zarzut, że miała dojścia, że dostała szansę, bo urodziła się w odpowiedniej ro-dzinie. I rzeczywiście – taki cień unosi się nad recepcją „Bałtyku”.

Ale seans pokazuje coś innego: żadne nazwisko nie nakręci autentycznych emocji. Żadne zna-jomości nie sprawią, że publiczność będzie się śmiać i wzruszać równocześnie. To da się osią-gnąć tylko szczerością i prawdą. A te w „Bałtyku” są – co potwierdzają zarówno widzowie, jak i jurorzy festiwali. 15 366 widzów w polskich kinach to jeden z najlepszych wyników otwarcia wśród dokumentalnych premier ostatnich lat. Do tego dochodzą nagrody: Jantar za najlepsze zdjęcia na Festiwalu „Młodzi i Film” w Koszalinie, Nagroda Publiczności na Sopockim Festiwa-lu Filmowym, a wcześniej zaszczytna rola filmu otwarcia 65. Krakowskiego Festiwalu Filmo-wego. „Bałtyk” ma na koncie także nominacje do Złotego Lajkonika, Złotego Grona i prestiżowy Znak Jakości ZEF.

Nasze wielkie, polskie wakacje

Idźcie do kina, bo to dobra opowieść o całym polskim wybrzeżu, o ludziach sezonu, którzy po-święcają wakacje innym, by zarobić i przeżyć. To film o pasji, o pracoholizmie, o rodzinie, o tym, co daje człowiekowi sens. O komercji i autentyczności. Na ekranie dostajemy portret, który raz bawi, raz wzrusza, a czasem zostawia z goryczą. I właśnie w tym tkwi jego siła. To lu-strzane odbicie polskich wakacji, które wszyscy znamy, a których – mimo narzekań – chyba byśmy nie zamienili na żadne inne.

Każde nadmorskie miasteczko ma swoją legendę. W Karwi to pani od pączków, w Łebie Miecia z wędzarni, w Stilo latarnik, który urzęduje tu z pokolenia na pokolenie… To oni są prawdziwymi bohaterami polskiego wybrzeża, a film Lis przypomina nam, że bez nich nasze wakacje nie miałyby smaku.

Nagrody i wyróżnienia

  • Koszaliński Festiwal Debiutów Filmowych „Młodzi i Film” – Jantar za najlepsze zdjęcia
  • Sopot Film Festival – Nagroda Główna w konkursie DOK.PL (nagroda publiczności)
  • 65. Krakowski Festiwal Filmowy – film otwarcia, nominacja do Złotego Lajkonika
  • Lubuskie Lato Filmowe – nominacja do Złotego Grona
  • Tarnowska Nagroda Filmowa – Młodzi i Film – konkurs debiutów dokumentalnych
  • Znak Jakości ZEF – Zupełnie Efektowny Film