Władysław Chumowicz

Ostatni taki gdański introligator

Karol Kacperski

W warsztacie Władysława Chumowicza papier nadal klei się ręcznie, a złocenia powstają tak, jak pół wieku temu. Ten 90-letni introligator nie tylko oprawia książki, ale tworzy prawdziwe dzieła sztuki. Od cukierni i szkół, przez poetów, aż po kolekcjonerów starych „Playboyów” – każdy szuka u niego czegoś wyjątkowego. To ostatni mistrz starego Gdańska, który wciąż pracuje z pasją i rzemieślniczą precyzją. Takie historie nie trafiają się codziennie. Ta – właśnie trwa.

Przekraczając próg introligatorskiej pracowni przy ulicy Partyzantów w Gdańsku, wchodzi się do innego świata. Warczą tu maszyny – ciężkie i rytmiczne jak metronomy przeszłości. Wszędzie piętrzą się książki – nowe i stare, małe i duże, ozdobne i formalne – każda z nich opowiada historię o dłoniach, które je oprawiały. Przestrzeń zdaje się z każdej strony napierać – ze ścian wyrastają półki, regały, stosy papieru i oprawionych tomów. Ale mimo tego pozornego nieporządku wszystko tu ma swoje miejsce i sens. Dla pracujących tu ludzi to nie tylko warsztat – to kawałek ich codzienności, uporządkowany według własnych reguł.

Gdy zaglądam głębiej, do części zajmowanej przez Władysława Chumowicza, robi się bardzo domowo i przytulnie. Ciepłe światło sączy się po ścianach wypełnionych półkami od podłogi po sufit. Starszy pan, stojąc przy warsztacie, uśmiecha się lekko – za chwilę rozpocznie swoją opowieść. Przy okazji pokaże mi okładki – grube, skórzane, misternie tłoczone, jak małe dzieła sztuki. Rozłoży na stole matryce i litery wycinane ręcznie z blachy. Wyciągnie srebrne ozdoby, drobinki bursztynu wklejane w grzbiety opraw. Z dumą opowie o złoceniach, o papierze, który pachnie luksusem i tradycją druku. W pewnym momencie powie także z prostą życzliwością:

– To wszystko ja zrobiłem! – I wyciągnie przede siebie spracowane dłonie, pokazując powykręcane palce. – Zobacz pan – praca rąk. To jest praca rąk! – doda z gestem, jakby chciał objąć całą pracownię, pokazać każdy zakamarek, każdą maszynę i książkę. – I wie pan… ja wciąż mam z tego satysfakcję. Bo tak naprawdę, to ja nawet nie czuję, że mam już tyle lat!

Władysław Chumowicz ma dziś 90 lat i ponad 70 przepracowanych w zawodzie. Zgodził się podzielić własną historią – bo, jak twierdzi, „jak ktoś przyjdzie, coś się pyta – to wszystko opowie”. A tych opowieści jest naprawdę wiele… Tylko posłuchajcie

Chłopak z Oruni

Zanim Władysław trafił do pierwszej introligatorni na gdańskiej Oruni, czekała go prawdziwa podróż przez miasta i wsie — oraz jedna rodzinna tragedia. W 1945 roku, kiedy miał 10 lat, a wojna powoli dogasała, przyjechał z Lublina do Gdańska razem z ojcem. Nie zabawili jednak tutaj długo. Starszy Chumowicz, bardziej związany z ziemią niż z miejskim życiem, postanowił przenieść się z synem do Wiślinki. Tam wspólnie objęli poniemieckie gospodarstwo, dzielone z sąsiadem.

Sielanka nie trwała długo. Pewnego dnia ojciec kupił na targu beczkę śledzi, które okazały się zepsute. Trzy osoby, które je zjadły, zmarły. Wśród nich był również on — najbliższy Władysławowi człowiek. Tak, w 1947 roku młody chłopak trafił do domu dziecka w Łapinie. Z biegiem czasu przyszła kolej także na Sztum. To właśnie z tamtego okresu zapamiętał najwięcej.

– Po drugiej stronie jezdni, przy której stał nasz dom, było jezioro. Chodziliśmy tam z chłopakami. Wiadomo – jak to dzieciaki – zaraz ktoś wyciągał papierosy! Zdarzało się to także wieczorem po zgaszeniu światła. Siadaliśmy wtedy na podłodze w sypialni i podpalaliśmy – opowiada mężczyzna z błyskiem w oku. – Kiedyś też się zaciągnąłem. Ale tylko raz! Smród był taki, że od razu mnie odrzuciło i pomyślałem: nie, to nie dla mnie. Wie pan co… Ja to wolę coś słodkiego niż to! Ja wolę ciastko zjeść!

„Słodkie” to dla młodego Władysława zapach domu. I smak dzieciństwa.

– Jeszcze w Lubelskiem, jak mieszkałem na wsi – w tych stronach koło Krasnegostawu – to w domu trzymało się cukier w kostkach. I ja te kostki podjadałem – dodaje ciepło.

Jednak prawdziwa przygoda z introligatorstwem zaczęła się dopiero na Oruni – ostatnim przystanku przed dorosłym i samodzielnym życiem.

– Musieliśmy wybierać, jakiego zawodu chcemy się uczyć. Dziewczyny wybierały krawiectwo, szycie, takie rzeczy. Chłopcy mechanikę, elektrykę… A ja? Zapytali, „czym chcesz się zajmować? Może introligatornia?”. Nawet nie wiedziałem, co to jest ta „introligatornia”! – wspomina ze śmiechem. – Wtedy pierwszy raz słyszałem to słowo! No to powiedziałem, że pójdę tam. I tak już zostało. Wcale mi się nie sprzykrzyło.

W końcu, po latach pracy w punktach usługowych, zdecydował się otworzyć własny warsztat. Najpierw Straganiarska, potem Piwna, a na koniec Do Studzienki.

– Poszedłem do urzędu i pytam, czy mogę otworzyć warsztat. „Ile lat w zawodzie?”, pytają oni. „Piętnaście!”, odpowiadam, na co machnęli ręką i powiedzieli, że z taką praktyką żadnych papierów już nie potrzeba. No i tak się zaczęło!

W ręku fach, którego już prawie nie ma

– Fach? No fach to fach. Jak masz wykształcenie, to masz wykształcenie – odpowiada enigmatycznie, gdy pytam, co to znaczy mieć dziś fach w ręku. – Czasami ktoś przyjdzie i mówi, że ma wykształcenie, a ja mówię: „O, a ja mam rękę”.

– Potrafi zrobić coś z niczego. To chyba właśnie ten fach w ręku – dodaje z życzliwym uśmiechem Beata, synowa Władysława, która uczestniczy w naszym spotkaniu. Mężczyzna kiwa głową, a w tym czasie kobieta wyciąga oprawiony w dużą ramę pożółkły certyfikat – format A3 – potwierdzający wykształcenie i uprawnienia do wykonywania zawodu introligatora. Numer 07, jeden z pierwszych nadanych w Gdańsku przez Cech Rzemiosł.

– Daj spokój, to nic! – mruczy z uśmiechem Chumowicz i macha ręką, jakby chciał zbyć sprawę.

– Teść woli pracować niż się chwalić – stwierdza kobieta z rozbawieniem, zerkając na niego porozumiewawczo. W głosie słychać dumę, ale też coś w rodzaju usprawiedliwienia, jakby chciała wytłumaczyć jego skromność komuś, kto jeszcze go nie zna.

– Najważniejsze, że wiem, co zrobić z tym, co ludzie przynoszą. Jak coś się sypie, jak jest zniszczone – to ja już widzę w głowie, jak to naprawić. Bo ja wiem, co potrafię! Piękne oprawy z bursztynami, z diamencikami, ze srebrnymi okuciami. Gdybym opowiedział, co jeszcze chciałbym zrobić, to ludzie by się śmiali i pytali „Co ten, kurde, wariat opowiada?”. A oni nawet nie potrafią sobie wyobrazić tego, co ja!

Tyle że nikt się nie śmieje. Wszyscy tylko podziwiają małe dzieła sztuki. Pomysły to znak rozpoznawczy Władysława. W szufladach – setki matryc i liter. Prawdziwych czcionek, które – jak zaznacza Beata – należy odróżnić od fontu. Często wycinane piłką jubilerską, czasem z mosiądzu, czasem ze srebra. Maszyny? Część kupiona, część robiona na zamówienie, a część… skonstruowana przez szwagra. Wszystko zrobione w duchu prawdziwego rzemiosła – dokładnego, cierpliwego, ale też z twórczym nerwem.

Oczy Władysława tak naprawdę zaczynają błyszczeć dopiero wtedy, gdy może pokazać to, co sam stworzył. Najpierw sięga po olbrzymi egzemplarz „Pana Tadeusza”, oprawiony w prawdziwą skórę, z tłoczeniami husarii i pozłacanym, srebrnym napisem ozdobionym bursztynem. Przesuwa dłonią – pomarszczoną, ale pewną – po misternie wykonanej okładce, jednocześnie wyciągając z szufladek, pudełek i kubeczków kolejne elementy zdobnicze. Tyle ich jest, że trudno je wszystkie spamiętać. Chumowicz jednak nie przerywa – w żywiole tłumaczy proces tworzenia, z dumą podkreślając, że każdy detal wykonał sam – od srebrnych liter po finezyjne ozdoby.

– To wszystko ty zrobiłeś? – pyta Beata z autentycznym podziwem w głosie.

– No, większość samemu. Naklejam na srebro i wycinam piłeczką – odpowiada bez namysłu, jakby to było zupełnie zwyczajne. Wszystkiego nauczył się sam, metodą prób i błędów, podglądając przy tym pracę zaprzyjaźnionych jubilerów.

Z pasją opowiada o luksusowych pudełkach, które projektował i wykonywał – wyściełanych jedwabiem lub aksamitem, przeznaczonych między innymi na kieliszki i trunki od Goldwassera. Inne trafiały na jubileusze – jak choćby na 25-lecie gdańskiej neurochirurgii, a także pudełka na insygnia i łańcuchy dla włodarzy Gdańska. Cenią go również środowiska kościelne: za oprawy ewangeliarzy, ksiąg i relikwiarzy, w których pojawiają się bursztyny, srebro, złoto. Uwielbia te realizacje – za estetykę, trwałość i niepowtarzalność. O wiele mniej chętnie mówi o codziennej, żmudnej pracy.

– Zdarza się, że ktoś napisze do nas – podejmuje wątek Beata, zwracając się do teścia. – Na przykład, że oprawiałeś pracę magisterską jeszcze w latach osiemdziesiątych i że do dziś stoi na półce jak nowa!

– O, Jezu kochany, no to normalne – rzuca tylko, jakby znów nie chciał się chwalić. – To jest nic. Teraz to się mało oprawia, kiedyś to było…

Beata patrzy na niego i dodaje spokojnie:

– Najwięcej jest właśnie takich zwykłych rzeczy. Ktoś przynosi książkę kucharską, encyklopedię, pamiętnik rodzinny. Z Sybiru, z frontu, z dzieciństwa. Mówią: „To nasza historia dla potomnych, proszę zrobić tak, żeby przetrwała dla dzieci, wnuków”. I teść robi. Starannie, delikatnie, jak z relikwią.

Oprócz tego w pracowni pojawiały się także stare i poniszczone albumy fotograficzne, wymagające cierpliwego sklejania i porządnego zszywania poszczególnych stron. Natomiast w wyniku współpracy z firmami – lokalnymi cukierniami, jak Pellowski czy Paradowski – powstawały spersonalizowane kartony na ciasta. Zlecenia dostarczały również restauracje, które chciały mieć stylowe albo nawet ekskluzywne karty dań. Ale to nie wszystko!

Raz pojawił się nauczyciel z pokaźnym zbiorem czasopisma „Matematyka”, innym razem – stolarz piszący wiersze. Dla niego Władysław przygotował tomiki z tłoczoną na złoto okładką, by mógł podarować je rodzinie. Największym zaskoczeniem była jednak wizyta mężczyzny, który przyniósł kolekcję starych „Playboyów” i poprosił, by oprawić je w eleganckie tomy!

Zdarzają się też inne nietypowe propozycje. Kiedyś do introligatorni wszedł klient i od progu oznajmił, że chciałby kupić wszystkie książki, które znajdują się na wystawie w oknie pracowni.

– Bo nowe mieszkanie kupił i żadnej książki nie miał – opowiada Beata ze śmiechem. – Mówi, że chce od razu cały komplet, żeby coś na półce było.

Co odpowiedział mu wtedy Władysław?

– Idź pan stąd.

Rzemieślnik z duszą marzyciela

Lubi oglądać tenis i skoki narciarskie. Sam kiedyś też skakał – nie na nartach, tylko o tyczce.

– W domu dziecka na Oruni miałem nisko okno, a tyczka zawsze stała obok oparta o budynek. Wystarczyło wyjść, ustawić tyczkę i skoczyć. Nie robiłem tego wyczynowo, tylko sam dla siebie. Zupełnie się nie przejmowałem tym, że byłem poobijany czy podrapany. Byłem bardzo aktywny – wspomina.

Ale największą przygodą życia nie były ani skoki, ani książki. Była nią... miłość. Jednak spotkania wymagały pokonania ponad 500 kilometrów! Na Junaku – legendarnym motocyklu tamtych czasów – Władysław przemierzał pół Polski. Z Gdańska do Kielc. Bez akumulatora. Światła działały tylko, kiedy dodał gazu, więc każda podróż wymagała czujności. Jak wjeżdżał do wsi po zmroku, światełka gasły, ale nie on. Zatrzymywał się gdzieś przy drodze, dokręcał śruby, sprawdzał sprzęgło, ruszał dalej. Nie było GPS-ów, nie było autostrad. Ale był cel – i to wystarczało.

– Wyjeżdżałem w nocy. Walizka na bagażniku, śruby w kieszeni, bo trzeba było dokręcać sprzęgło po drodze. Pamiętam, że musiałem jechać środkiem ulicy, gdy lampa na motocyklu przygasała i nic nie widziałem. Ale to inne czasy. Mniej samochodów. Więcej odwagi.

Czy się opłaciło?

– Opłaciło się. Fajna żona była – mówi z ciepłym uśmiechem. – Wydaje mi się, że dopiero co to wszystko się zdarzyło…

Dziewczyna, motocykl, młodość – przeminęły. W jego głosie słychać tamte dni – zawadiackie, romantyczne, pełne energii.

– Ja to jestem marzyciel – mówi na koniec, patrząc gdzieś w bok, jakby znów widział tamten nocny horyzont i światła, które gasną z braku prądu. Po chwili uśmiecha się, myślami wracając do warsztatu: – I nadal chce mi się robić. Najlepiej takie oprawy z bursztynami, z diamencikami w środku…

Ostatni uczniowie, ostatni warsztat

Kiedyś miał uczniów. Całą gromadę.

– Było trochę, było – przytakuje Władysław z uśmiechem.

Dziś już nikt się nie zgłasza.

– Z tymi uczniami to było coś wyjątkowego – mówi po chwili namysłu, a w głosie wyczuwa się ciepło wspomnień. – Jedliśmy razem śniadania, wszyscy przy jednym stole. A podczas pracy stali obok, pomagali, uczyli się. Często wracam myślami do tych chwil.

– A ilu ich było? Jak to wtedy wyglądało? – To Beata pyta teścia z naturalną ciekawością. – Pamiętam, że kiedyś szkoły zawodowe wysyłały uczniów na praktyki do takich miejsc jak twoje.

– Tak, gdzieś tam się uczyli, ale jeszcze zanim skończyli szkołę, to wcześniej rodzice przychodzili, żeby zapisać dziecko do warsztatu. Rezerwowali miejsce. Teraz? Nikt nie przyjdzie, nawet się nie zapyta. Od ponad dwudziestu lat nikt nie prosił o praktykę. A kiedyś trzeba było się zapisywać z wyprzedzeniem, była kolejka…

Praktyki zniknęły. Szkoły zniknęły. Został tylko warsztat – a w nim on i syn Marek. Pracują cicho, równo, zgodnie. Kiedy pytam, czy introligatornia przetrwa jeszcze 20, 30 lat, wzdycha:

– Dopóki syn tu będzie... Na chodzie był i miał tyle sił, co ja. A czy ludzie jeszcze będą przychodzić? Nie wiem… Co prawda doceniają ręczną robotę, ale czy pojawią się tu, u nas?

Beata kiwa głową z lekkim smutkiem na potwierdzenie.

– Doceniają ręczną robotę, to prawda… – mówi. – Ale często tylko z daleka, przez internet. I na tym się kończy. A przecież to wymaga realnego kontaktu. Książkę trzeba dotknąć, zobaczyć. Ocenić, jaki to papier, czy egzemplarz jest klejony, a może szyty… To jest coś więcej niż zamówienie przez ekran.

Jednak ludzie jeszcze przychodzą. Przynoszą zamówienia – na oprawy, pudełka, dyplomy, kalendarze. Zdarza się, że na renowację książki trzeba czekać nawet miesiące. Bo każdy chce coś wyjątkowego, a to wymaga czasu.

– Czasami klienci przychodzą tylko pogadać. A ja? Ja tylko robię to, co potrafię – mówi Władysław i zamyśla się. Po chwili na jego twarzy pojawia się pogodny uśmiech. – Widzi pan, ile tego wszystkiego. Gdzie pan nie spojrzy – wszędzie coś. Jezu kochany. To co? Idziemy coś jeszcze panu pokazać?

I ruszamy dalej. Za jednym z ostatnich prawdziwych rzemieślników. Człowiekiem, który potrafi wyciąć orła w mosiądzu, wstawić bursztyn w oprawę i jeszcze dorzucić historię o tym, jak to się robiło „za dawnych czasów”.