Nie lubię śniegu w mieście. A może inaczej - lubię, ale oblepione białym puchem drzewa chciałabym widzieć w czasie Bożego Narodzenia. Tymczasem zima coraz częściej zaczyna nas zaskakiwać w lutym i odchodzi, kiedy jej się to żywnie podoba. Nie lubię tych pogodowych kaprysów, dlatego pakuję się i wyjeżdżam tam, gdzie Królowa Śniegu przez cały zimowy sezon hojnie rozsypuje biały puch, a kochający mróz, słońce i narty są jej za to wdzięczni. Chcecie poczuć ten klimat? Zabieram was do tyrolskiej doliny Paznaun.
Tyrol ma swoją tożsamość. Choć jest częścią Austrii, wydaje się odrębnym światem - ze swoją tradycją, ludźmi sypiącymi uśmiechami jak z rękawa i oczywiście jedyną w swoim rodzaju kuchnią. Kiedy tu jestem, z przyjemnością czerpię garściami z arsenału możliwości, jaki przede mną roztacza. Nie byłoby mnie tu jednak zimą, gdyby nie góry i śnieg. Ten duet przyciąga jak magnes i uzależnia niczym najsilniejszy narkotyk. Trudno się wyzwolić z tego nałogu. Zresztą nie ma powodu, by to robić. EKS
Tremalne warunki
Na brak emocji nie można tu narzekać. Mocne wrażenia zapewnia samo lądowanie w Innsbrucku, stolicy Tyrolu. Jeśli wierzyć specjalistom, podobne odczucia jak pasażerowie, mają sami piloci. Lotnisko w sercu Alp regularnie jest bohaterem rankingów na najbardziej niebezpieczne lub najtrudniejsze podejścia do lądowania. Leży na wysokości 574 m n.p.m., podczas gdy miasto od południa otoczone jest przełęczą znajdującą się 1370 metrów n.p.m.
Podejścia prowadzą trasą wzdłuż zboczy wysokich gór, czasami mam wrażenie, że wystarczy wyciągnąć rękę, by dotknąć ich czubków. Nie chcąc nikogo wystraszyć uprzedzam, że samolot zawsze bezpiecznie siada na pasie. Lotnisko jest tak niewielkie, że pasażerowie wprost z samolotu idą do hali przylotów. Po ich strojach wyciągam wnioski, że większość to narciarze, których myśli krążą wokół ośnieżonych stoków. Dokładnie wiem co czują, jestem przecież w tej grupie.