„W Gdyni wieje nowy wiatr! Jest mocny i rześki.” – tak tegoroczną, 49. już edycję najważniejszego festiwalu filmowego w Polsce zapowiadała Joanna Łapińska, dyrektorka artystyczna Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Po zakończonych seansach trudno nie zgodzić się z tymi słowami, choć Złote Lwy dla „Zielonej granicy” Agnieszki Holland wywołały w tym roku jeszcze więcej kontrowersji niż zupełne pominięcie tego filmu w ubiegłorocznej edycji Festiwalu. Ten werdykt – przewidywany w festiwalowych kuluarach – przekreślił nadzieje na odpolitycznienie najważniejszej filmowej imprezy w naszym kraju.

Po ubiegłorocznej, zdominowanej przez tematykę historyczną edycji chyba wszyscy czekaliśmy na nowe filmowe rozdanie. Tym razem zapowiadana przez organizatorów świeżość i widoczna w konkursowej selekcji różnorodność to nie tylko zasługa nowych festiwalowych sekcji i „nowych, mocnych partnerstw” takich jak FIPRESCI (Międzynarodowa Federacja Krytyków Filmowych), Europejska Akademia Filmowa czy CICAE (Międzynarodowe Stowarzyszenie Kin Artystycznych). Polskie kino wykonało wreszcie potrzebny zwrot ku teraźniejszości i problemom współczesnego człowieka, a to tematy wyraźnie zaniedbywane ostatnio przez filmowców (i producentów), zwłaszcza w selekcji konkursu głównego. Mimo ciekawego i wyjątkowo (jak na FPFF) zróżnicowanego repertuaru, na  zakończenie nie obyło się bez kontrowersji - obejrzeliśmy wątpliwej jakości finałową galę, wysłuchaliśmy kilku nieśmiesznych żartów, a najważniejsza z konkursowych statuetek powędrowała oczywiście do filmu, któremu poprzednia władza z pewnością nie przyznałaby nawet składanej papierowej serwetki. Problem w tym, że polityczna poprawność i potrzeba zadośćuczynienia twórcom „Zielonej granicy” niosą ze sobą pewne niebezpieczeństwo: mogą przesłonić w dyskusjach niewątpliwą,  uniwersalną wartość samego filmu. W tym roku, na neutralnym artystycznie gruncie obraz Agnieszki Holland z pewnością przegrałby z filmem Magnusa von Horna. Jego „Dziewczyna z igłą” to filmowe arcydzieło, które w tegorocznej edycji pod wieloma względami po prostu nie miało sobie równych. Jak się okazało, na neutralnym gruncie w dalszym ciągu nie jesteśmy,  ale - po kolei.

Barometr zmian

Jeżeli filmy wytypowane do konkursu głównego tegorocznej edycji FPFF miałyby pełnić rolę barometru, w polskim kinie zapowiada się na ciekawą zmianę klimatu. Nie ma wprawdzie bezwzględnej rewolucji i szczególnie gwałtownej wolty, ale po fali krytyki, jaka za upolitycznienie repertuaru i samej selekcji spadła na organizatorów w ubiegłym roku widać wyraźnie, że środowisko filmowe „odrobiło” potrzebne lekcje. W tegorocznej edycji mamy sporo naprawdę ciekawych tytułów, poruszających tematy wskazywane jako ważne także przez młodszą część festiwalowej widowni. I tak, mamy wprawdzie II wojnę światową i nieśmiertelny w Polskim kinie PRL, tym razem są jednak raczej pretekstem do wywołania dyskusji nad trudnymi, uniwersalnymi tematami i tłem filmowych wydarzeń – z jednej strony mrocznym, z drugiej zaś wyrysowanym z wyraźnie sentymentalnym filtrem. Agenci bezpieki to nadal kanalie, ale sportretowane jakby z przymrużeniem oka, niczym „czarne charaktery” z komiksowego uniwersum - wprawdzie nie lubimy ich i wszyscy wiemy, co o nich sądzić, jednocześnie nie wyobrażamy sobie ciekawej historii bez ich udziału. W tegorocznej selekcji konkursu głównego nie ma polskiej martyrologii ani tworzonych na potrzeby szkolnej widowni hagiografii – była za to ważna refleksja nad różnego rodzaju przemocą, („Lany poniedziałek”, „Utrata równowagi”), samotnością kobiet i problemem niechcianych ciąż („Dziewczyna z igłą”), wątek ekologiczny („Simona Kossak”), proces radzenia sobie ze stratą („Minghun”), trudne relacje międzyludzkie („Dwie siostry”) czy dramat osób transpłciowych, walczących o swoją prawdę i miejsce w lokalnej społeczności („Kobieta z…”). Zobaczyliśmy kilka filmowych biografii („Simona Kossak”, „Kulej. Dwie strony medalu”, „Idź pod prąd”) oraz polską prowincję, czule sportretowaną m.in. w doskonałym „Wróblu” ze szczerą, jasną i słusznie nagrodzoną przez jury rolą Jacka Borusińskiego. Jednym z najważniejszych tematów festiwalu była wojna w Ukrainie, pokazywana z różnych perspektyw („Dwie siostry”, „Ludzie”, „Pod wulkanem”). W każdym przypadku filmowcy zrezygnowali z formy dokumentującej sam konflikt zbrojny, trafnie skupiając się na dramacie ludzi, z dnia na dzień pozbawionych wszystkiego, co w naszej części świata kryje się pod pojęciem „normalnego” życia. Wschód wraca zresztą także w opowieściach o dławieniu białoruskiej opozycji („Pod szarym niebem”) oraz sytuacji uchodźców podejmujących desperackie próby przekroczenia polsko - białoruskiej granicy („Zielona granica”).

Musztarda po obiedzie

Kontrowersyjna „Zielona granica” Agnieszki Holland, podobnie jak „Biała odwaga” Marcina Koszałki, opowiadająca o kolaboracji części podhalańskich górali z nazistowskimi Niemcami w czasie II wojny światowej czy „Kobieta z…” duetu Szumowska-Englert to dla dużej części festiwalowej widowni przysłowiowa musztarda po obiedzie - każdy z tych tytułów miał swoją premierę już jakiś czas temu, fale dyskusji i wywołanych tymi obrazami emocji  zdążyły już nieco opaść, a jak wiadomo, z filmami jest podobnie jak z kawą – na festiwalu smakuje najlepiej, kiedy jest świeża i gorąca. Wątpliwym „pocieszeniem” jest w tym przypadku fakt, że żaden z problemów poruszonych w wymienionych filmach (dotyczy to zwłaszcza „Kobiety z…” oraz „Zielonej granicy”) niczego nie stracił na swojej aktualności. Organizatorzy festiwalu postanowili wyjść z twarzą z wizerunkowego kryzysu, jaki rok temu zafundowali sobie, ostentacyjnie pomijając „Zieloną granicę” czy „Kobietę z …” nawet w formie pokazów specjalnych. Tegoroczna próba rehabilitacji pozostawia jednak pewien niesmak, a producenci najbardziej „przeterminowanych” tytułów faktycznie niewiele zyskają na włączeniu ich filmów do konkursu 49. FPFF. Nic prócz oddanej im sprawiedliwości oraz kilku statuetek. Tylko tyle i aż tyle.

Kino młodych

Konkurs główny tegorocznego festiwalu to przede wszystkim kino młodych, w bardzo szerokim spektrum tego określenia. Na ekranie mogliśmy podziwiać kilka naprawdę ciekawych aktorskich popisów i wiele nieznanych (lub mniej znanych) szerszej widowni twarzy. Charyzmatyczna Sandra Drzymalska jako młoda Simona Kossak wypadła przekonująco i ze swoją eteryczną powierzchownością doskonale wpasowała się w momentami baśniowe otoczenie Puszczy Białowieskiej. Z Jakubem Gierszałem stworzyła na ekranie ciekawy i, co ważniejsze, nieoczywisty duet. Podobnie udana była jej nagrodzona przez jury kreacja w „Białej odwadze” Marcina Koszałki. Doskonały, choć pominięty w werdykcie kobiecy dwugłos obserwowaliśmy z kolei w „Dwóch siostrach” Łukasza Karwowskiego – to siostrzane kino drogi z pogrążoną w wojennej zawierusze Ukrainą w tle, koncertowo odegrane przez Karolinę Rzepę i Dianę Zamojską, czasami przywodzące na myśl ubiegłoroczny „Lęk” Sławomira Fabickiego z docenionymi przez krytyków (ale ponownie - nie festiwalowe jury) rolami Magdaleny Cieleckiej i Marty Nieradkiewicz. W obydwu filmach towarzyszymy w podroży siostrom, które pozornie łączy niewiele, różni zaś – wszystko. Zamojska i Rzepa są do bólu naturalne, podczas seansu naprawdę mamy wrażenie, że w swoim życiu natknęliśmy się już  przynajmniej na jedną z nich. W obliczu zawieruchy wojennej w Ukrainie filmowe siostry zachowują nastoletnią wręcz naiwność, bywają nieodpowiedzialne i, momentami, zabawne – scena, w której jedna z bohaterek odbywa w poczekalni dworca kolejowego spontaniczny stosunek z przypadkowo poznanym wcześniej Ukraińcem dodała filmowi lekkości, może tylko po to, by za chwilę odebrać ją widzowi i uderzyć weń ze zdwojoną siłą. Doceniajcie życie i ludzi, których macie wokół siebie – to przesłanie, z którym „Dwie siostry” zostawiają nas po seansie.

Żuławski supernormal

Jedną z największych filmowych niespodzianek jest „Kulej. Dwie strony medalu” w reżyserii Xawerego Żuławskiego. Zaskoczeni mogą się czuć zwłaszcza ci, którzy przyzwyczaili się do nieoczywistych, autorskich koncepcji reżysera. Zamiast mocno hermetycznych wizji otrzymaliśmy typową filmową biografię, z niezłą muzyką, ciekawą kobiecą rolą Michaliny Olszańskiej i udaną charakteryzacją  postaci. Z pewnością nie jest to „festiwalowa” produkcja, nie zaskakuje ani narracją, ani montażowymi akrobacjami. Filmowy „Kulej” to raczej szansa na kinowy hit, może nieco za długi  (prawie 150 minut), momentami wkraczający niebezpiecznie w kabaretową konwencję, głównie za sprawą postaci Jerzego Kuleja i sposobu jej interpretacji przez Tomasza Włosoka.

Punk is dead

 Konfrontacji z oczekiwaniami (zwłaszcza nieco starszej widowni) nie wytrzymała kreacja Ignacego Lissa. Jego interpretacja postaci lidera legendarnej punkrockowej grupy KSU, Eugeniusza „Siczki” Olejarczyka w wystawionym do konkursu „Idź pod prąd” Wiesława Palucha nie przekonała chyba nikogo. Liss jest na ekranie mniej niż poprawny, przesadnie gładki, od scenicznej charyzmy swojego bohatera dzielą go lata świetlne i po wszystkim mamy wrażenie, że w butelkach, z którymi praktycznie nie rozstaje się filmowy „Siczka” jest co najwyżej truskawkowy kompot. Nie ma w  tym filmie prawdziwego buntu, nie ma „dzikości serca”, brudu, duch punk rocka nie natchnął widocznie ani reżysera, ani żadnego z reszty poprzebieranych w skóry aktorów, na wszelki wypadek obficie szastających soczystymi „kurwami”. Na szczęście jest spora dawka doskonałej muzyki i wspomnienia - choćby dla nich warto spędzić w kinowej sali 100 minut.  

Kino kobiet

Kobiecy wątek to, oprócz wojny w Ukrainie, jeden z najistotniejszych odcieni tegorocznej edycji gdyńskiego festiwalu. W konkursie głównym mamy wprawdzie tylko 4 reżyserki (Agnieszka Holland, Małgorzata Szumowska w duecie z Michałem Englertem, Justyna Mytnik i Mara Tamkovich), ale też sporo dobrych i bardzo dobrych kobiecych ról oraz poświęconych kobietom wątków. Duet Małgorzata Hajewska - Krzysztofik / Joanna Kulig w „Kobiecie z…” M. Szumowskiej i M. Englerta to jeden z najjaśniejszych punktów festiwalu, odegrany przez obie aktorki z ogromną dozą szczerości i ciepła. Małgorzata Hajewska - Krzysztofik i jej Andrzej/Aniela to popis aktorskiego kunsztu – polskie kino zdecydowanie za mało czerpało do tej pory z ogromnego potencjału tej aktorki. Miejmy nadzieję, że „Kobieta z…” będzie dla niej przepustką do nowego rozdziału w karierze.

Mocnymi punktami są w tegorocznej selekcji konkursu głównego także inne, z pozoru tylko „kobiece” tematy. Justyna Mytnik i jej „Lany poniedziałek” to poruszająca historia młodej dziewczyny, która doświadcza przemocy seksualnej i u progu dorosłości próbuje uporać się z traumą. W kilku produkcjach  poświęconych wojnie w Ukrainie mamy ważną, kobiecą perspektywę. Mimo mocnego przekazu, to nie te filmy „krzyczą” w kobiecej sprawie najgłośniej. Magnus von Horn i jego „Dziewczyna z igłą” to film, którego nie zapomina się tydzień po seansie, na pewno zostanie pod powieką jak uporczywe ziarenko piasku i jest ogromna szansa, że rozgości się tam na długo.  Tytułowa „dziewczyna z igłą” to Karoline (w tej roli fenomenalna Victoria Carmen Sonne), żyjąca na skraju nędzy pracownica kopenhaskich zakładów tekstylnych, naiwna i marząca o lepszej przyszłości. Ciąża, której „sprawca” ulatnia się z życia dziewczyny po jednej tylko konfrontacji z matroną swego rodu, burzy te marzenia, stawiając samotną i ubogą Karoline w sytuacji bez wyjścia. Z pomocą przychodzi Dagmar - napotkana w łaźni właścicielka delikatesów (w tej roli uhonorowana nagrodą za najlepszą kobiecą rolę drugoplanową Trine Dyrholm), szybko okazuje się jednak, że jej intencje są brudne jak potok rwących pod kopenhaskim brukiem ścieków i Karoline stopniowo odkrywa o swojej nowej znajomej mroczną prawdę.

Wiele filmów, jedno arcydzieło

„Dziewczyna z igłą” to filmowe dzieło totalne, nawet w światowej kinematografii to nieczęsty przypadek. Film  niesie ważne przesłanie i stawia niewygodne pytania o naturę wolności, opresyjne społeczeństwo, samotność kobiet uwikłanych w sytuację bez wyjścia i odpowiedzialność (a raczej jej brak) mężczyzn. Nota bene, w obrazie właściwie pominięto ich obecność, mężczyźni są przedstawieni jako kalekie ofiary wojennej przemocy (którą sami sobie przecież zafundowali) lub zdziecinniali macho, uciekający od wspomnianej odpowiedzialności w obliczu potencjalnego finansowego i życiowego „dyskomfortu”.

Oprócz aktualnej tematyki „Dziewczyna z igłą” to także popis gry aktorskiej na najwyższym światowym poziomie – Victoria Carmen Sonne to, obok Małgorzaty Hajewskiej - Krzysztofik,  największa przegrana w rywalizacji o nagrodę za pierwszoplanową rolę żeńską. Sandra Drzymalska, mimo ogólnie niezłej passy na festiwalu nawet nie zbliża się do mistrzostwa, które w „Dziewczynie z igłą” osiągnęła Dunka. Sonne jest absolutnie magnetyczna, od pierwszych kadrów ze swoim udziałem zawłaszcza ekran. Nie musi mówić wiele, by powiedzieć wszystko. Takich kreacji po prostu się nie zapomina – dziwi więc fakt, że nie dostrzegło jej festiwalowe jury, palmę pierwszeństwa przyznając w najlepszym razie poprawnej kreacji Drzymalskiej.

Jednym z największych atutów filmu von Horna są piękne zdjęcia Michała Dymka. Mimo makabrycznej tematyki obraz jest niezwykle plastyczny i większość kadrów naprawdę nadaje się do oprawienia w przysłowiowe ramki. Wszystko w „Dziewczynie z igłą” zgadza się od początku do końca i to zdecydowanie najlepszy – i najpiękniejszy - film zaprezentowany w tym roku w Gdyni.

Trochę śmieszno, trochę straszno

Po tygodniu spotkań z kinem i twórcami tradycyjnie przyszedł czas na wieńczącą festiwal galę. A ta, jak to często bywa w ostatnich latach,  koneserów sztuki filmowej potrafi solidnie wybić z dobrego nastroju. Mieliśmy nieśmieszne (momentami żenujące) zachowania współprowadzącego uroczystość Michała Sikorskiego i mieszane w związku z tym reakcje publiczności. Wyraz twarzy Jacka Borusińskiego, co chwila uwiecznianego w kadrze przez rejestrujące uroczystość kamery, był dla tych „festyniarskich” popisów niemym i sprawiedliwym komentarzem. Ze sceny płynęły wesołe akordy wygrywane dla wchodzących na scenę artystów – i o ile muzykom z Mitch&Mitch nie można przecież odmówić profesjonalizmu oraz lekkości w interpretacji muzycznych motywów, o tyle tym razem zabrakło wyczucia i akompaniament był momentami po prostu…nieadekwatny. Oczywiście, gala rządzi się swoimi prawami. Na ekranie mamy jednak w większości zaangażowane społecznie filmy o tragedii wojennej, rozmaitych formach przemocy i  ludzkiej samotności, do którego nachalny „hollywoodzki” blichtr wieńczącej festiwal gali, z wygłupami prowadzących i dziwnym, podejrzanie frywolnym akompaniamentem pasowała po prostu jak pięść do nosa. To z pozoru mało znaczący defekt, który odbiera jednak FPFF należną mu powagę i wywołuje niepotrzebny niesmak.

Sam werdykt w głównej kategorii okazał się do bólu przewidywalny i dla kilku filmów zaprezentowanych w tym roku w Gdyni po prostu krzywdzący. Tak, „Zielona granica” jest filmem ważnym. Niestety, mimo upływu miesięcy od zmiany politycznej w kraju i wcześniejszych deklaracji polityków, jego temat pozostaje boleśnie aktualny – Agnieszka Holland w swoim liście odczytanym na gali nie omieszkała  wytknąć tego rządzącym:

- Nasz film przyniósł nam przez ten rok, który upłynął od jego premiery, wiele satysfakcji. Objechał cały świat i wszędzie był przyjmowany z wielkimi emocjami przez widzów i krytykę, ale przyniósł nam też wiele bólu. Pracując nad nim i pokazując go, zetknęliśmy się z bezmiarem nieszczęść, cierpienia, przemocy, kłamstwa, pogardy i dehumanizacji. Ten ból wciąż trwa. Sytuacja na granicy białoruskiej nie zmieniła się po zmianie władzy, a pod pewnymi względami zmieniła się na gorsze – pisała reżyserka w swoim liście odczytywanym w trakcie sobotniej gali.

 „Zielona granica” to także obraz dobrze nakręcony, dobrze udźwiękowiony i, w większości, po prostu dobrze odegrany. Ale w tym roku z pewnością nie był to film najlepszy. Cytując prowadzącego galę Michała Sikorskiego, to „Dziewczyna z igłą” „wzięła” w tym roku Gdynię. Jej twórcy wyjechali znad morza z pokaźnym zbiorem statuetek, tylko w konkursie głównym film zdobył aż 6 nagród, w tym Srebrne Lwy, nagrodę za muzykę, scenografię, kostiumy, za wspomnianą już drugoplanową rolę kobiecą i zdjęcia. Obecność „Zielonej granicy” w konkursie głównym była potrzebna – jednak fakt, że w walce o Złote Lwy pokonała filmowe arcydzieło, jakim bez wątpienia jest obraz von Horna, stawia pod znakiem zapytania charakter tej rywalizacji.

W oczekiwaniu na wielkie piękno  

Przyszłoroczna, 50. już edycja festiwalu, zapowiadana na scenie przez ministrę Hannę Wróblewską jako wyjątkowa, rodzi duże oczekiwania. Z pewnością przyniesie potrzebne podsumowania, dla twórców może być czasem rozliczeń z własnych dokonań. Mimo kontrowersji wokół tegorocznego werdyktu jury konkursu głównego, zakończona właśnie edycja FPFF przyniosła wiele potrzebnych zmian, powiew  świeżości w postaci młodych, dobrze rokujących twórców i tematyki, w tym roku zdecydowanie bliższej współczesności. I jeśli jest w polskim kinie jakaś potrzebująca wypełnienia nisza, to jest to trudne do opisania „wielkie piękno”- nieuchwytna refleksja, artystyczna doskonałość, po doświadczeniu której z kina wychodzimy w pełnym zachwycie, myśląc: jestem lepszym człowiekiem. I nie chodzi tu o nachalne, moralizatorskie treści ani naiwne zachwyty, zaserwowane nam ostatnio np. przez Wima Wendersa w jego do bólu pretensjonalnym „Perfect Days”. W sztuce filmowej, zwłaszcza polskiej, udaje się to niezwykle rzadko, w tym roku takiego piękna dotknęli głównie operatorzy, m.in. Michał Dymek („Dziewczyna z igłą”), Marcin Koszałka  („Biała odwaga”) czy w Kacper Fertacz w niezauważonym przez jury filmie „Minghun” Jana P. Matuszyńskiego .

„Świat jest przerażającym miejscem. A my musimy mocno wierzyć, że jest inaczej” – mówi filmowa  Dagmar w obsypanej nagrodami „Dziewczynie z igłą”. Polscy filmowcy w tej wierze ponownie raczej nas nie umocnią.