Od 6 września w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie można obejrzeć „Obrazy” – wyjątkowy zbiór 40-tu malarskich prac Andrzeja Umiastowskiego, jednego z mistrzów tzw. szkoły sopockiej. Artystę odwiedzamy w Koleczkowie niedaleko Gdyni, choć, jak sam przyznaje, jest i zawsze będzie sopocianinem. Rodzinne miasto to zresztą jeden z ulubionych motywów malarza, znanego ze specyficznej energii i lekkości w portretowaniu ludzi i łączących ich relacji.

Szutrowa droga, falujące trawy, kwiecie pachnie. Piękne to Koleczkowo. A mówią o panu – malarz z Sopotu.

Bo jestem malarzem z Sopotu i za takiego zawsze będę się uważał. W Sopocie się urodziłem i spędziłem pierwsze trzy dekady życia. Chodziłem tu do szkół i tu namalowałem swój dyplom, którego czterdziestą rocznicę w tym roku obchodzę. Przez kilka lat pracownię miałem w Gdyni, przez dziesięć lat na Starym Mieście w Gdańsku, dużo pracowałem we Francji, aż wreszcie z rodziną osiedliłem się na wsi, w Koleczkowie. Tu żyję, pracuję i bardzo się cieszę. Moje miejsce pracy, gdziekolwiek by nie było, w najmniejszym stopniu nie oddala mnie od miejsca, którego czuję się częścią. Jestem i czuję się sopocianinem.

Artyści kochają Sopot?

Jak mogłoby być inaczej. To miasto zawsze nas trochę unosiło. Jak to kiedyś powiedział Jerzy Afanasjew - „ tu się wolniej chodzi”.

Kończył pan studia w 1984. Trudny czas – choć znam go tylko z opowieści i literatury.

Na pewno czas to nie był łatwy, a w wielu aspektach irracjonalny i dzisiaj czasami wręcz nie do uwierzenia. Ale też bywało pięknie. „Bieda” czy „zniewolenie” to są często decyzje wewnętrzne. Negatyw czy pozytyw można znaleźć zawsze i wszędzie. Chyba można powiedzieć, że jakoś daliśmy radę.

Podkreśla pan w rozmowach, że „już nie wojuje”. Czy nie ma z czym już wojować?

Zawsze będzie można coś znaleźć. Ja jestem malarzem, nie wojownikiem. Jeśli dzisiaj się z czymś zmagam, to z samym sobą, o codzienne otwarcie na kontakt z czymś lepszym niż ja sam. Dzisiaj najważniejsze dla mnie jest dobre malowanie. I tu oddaję prawie całą swoją energię.

Czy malowanie jest misją?

Jeśli mówimy o sztuce, to chyba tak. Tak byłoby najlepiej. Na pewno to przygoda, a jeśli tak to czuje i twórca, i odbiorca, to chyba misja się spełnia.

Maluje pan „sopocko-wakacyjne” motywy? Znalazłam to określenie w jednym z opisów, wydało mi się głęboko powierzchowne.

Podzielam pani zdanie. Motywów jest dużo, ale jeszcze więcej myśli, które staram się w nie wkładać.

… okrągłe kobiety, panowie z fryzurą „na pożyczkę”, indyki. No i sami ludzie, czule pan na nich patrzy. Lubi pan ludzi?

Lubię, jak prawie wszystko, co mnie otacza. Ale to nie ma większego znaczenia dla mojej pracy. Ważne dla mnie jest to, o czym mówię, a mówię często o relacji i to w szerokim znaczeniu. W przedstawianiu szukam pewnego rodzaju lekkości.

W pana obrazach jest integracja, jest i alienacja…

Na pewno jest relacja. To bardzo szerokie słowo i bardzo je lubię w pracy. Oczywiście słowo alienacja świetnie się w nim mieści, chociaż bywa nie do końca wesołe. Na wystawie pokazuję m.in.obraz z 1995 roku pt. „Niepoproszona do tańca”. Mówi właśnie o takiej niewesołości.

Ale to nie jest smutny obraz.

Bo ja nie jestem smutnym człowiekiem!

Ale radosnym optymistą też pan nie jest?

Trudno powiedzieć, nie bardzo wiem, czy to właściwie teza, czy pytanie... Może w tym cały sęk i niech tak zostanie. Ale skoro to rozmowa, to coś tu dodam. Niezależnie od tego jaki wewnątrz jestem ja, moje obrazy to odrębny byt. Ktoś je kupuje, wiesza na ścianie i codziennie z nim przebywa. W jakimś sensie energia którą w obrazie zawrę, będzie oddziaływała przez nieokreślony czas na kogoś zupełnie innego, i to dzień w dzień. Czuję tu pewną odpowiedzialność. Ot i cały mój stosunek do radosnego optymizmu.

Ciekawe, jakby wyglądała pana rozmowa na ten temat ze Zdzisławem Beksińskim. Albo z Henrykiem Cześnikiem…

Chyba rozumiem kontekst tego pytania. Z panem Zdzisławem nigdy nie rozmawiałem, w przeciwieństwie do Henia, z którym znam się od zawsze. To dobry, ciepły, uwielbiający życie człowiek. Do tego znakomity malarz. Może czasem ze świata trochę „pożartuje”, ale przynajmniej jest o czym gadać, i to dobrze. Myślę, że się doskonale rozumiemy i wcale tak dużo nas nie różni.

Znalazłam w katalogu do pana wystawy dedykację dla Józefa Czerniawskiego.

Józiu to wielki malarz i przyjaciel. Odszedł, ale chcę, żeby z nami tu był. Dedykuję mu tę wystawę.

Wystawę organizuje pan we współpracy z firmą LPP. Zaskakujący mariaż.

Tak, oni niesamowicie angażują się w organizację tego przedsięwzięcia, jestem bardzo pozytywnie zaskoczony ich profesjonalizmem, rozmachem promocji. Marka Piechockiego znam od lat, na propozycję mecenatu odpowiedział bez wahania i natychmiast uruchomił całą machinę. To mocny merytoryczny zespół, bardzo dbają o każdy szczegół. To nieocenione wsparcie. Bardzo im za to dziękuję.

Wystawę będzie można oglądać od września na pierwszym piętrze PGS-u.

Tak, w sumie zaprezentujemy około 40-tu moich obrazów.

40 obrazów na 40-lecie pracy twórczej?

Tak jakoś wyszło, tyle mniej więcej pomieści sala wystawowa. Proszę się do tego hasła specjalnie nie przyzwyczajać. To przypadek, ale miły. Chcę pokazać moje malarstwo takim, jakie jest dzisiaj, z niewielkim nawiązaniem do lat poprzednich.

Jak się ma sztuka współczesna w Trójmieście?

Myślę, że dla specjalistów od sztuki współczesnej nie jestem najlepszym adresatem tego pytania, ale jeśli chodzi o sztukę w ogóle, to nie jest źle. Myślę, że podobne jak w wielu krajach, do których się często porównujemy. Na pewno przydałoby się więcej małych galerii. Tu jest coś do zrobienia.

Panie Andrzeju, co to właściwie jest „sztuka”?

Sztuka to coś, co z pewnością odróżnia nas od innych gatunków. Dane jest to tyko nam. To język dusz. Zaczęliśmy się nim posługiwać na długo przed powstaniem innych. To język, który od początku swojego istnienia nie zna ani granic, ani żadnych innych barier. Jest, a przynajmniej powinien być zrozumiały wszędzie i przez każdego. Sztuka to fenomen, który moim zdaniem nie podlega rozwojowi, jest constans. Osobiście nie potrafię powiedzieć, czy dla mnie większym przeżyciem był pobyt w grocie Lascaux czy w Tate Gallery. Na język sztuki jedynie możemy się bardziej lub mniej otwierać i lepiej lub gorzej dzieło tworzyć. I tu jest zadanie dla nas. Myślę, że sztuka nie potrzebuje i nie powinna mieć tłumacza, to język doskonały. To co wydarza się między dziełem, a jego odbiorcą jest sprawą zupełnie osobistą. Uważam, że powinniśmy tego bronić i nie dawać się „tłumaczom” zapeszać. Powinniśmy tu odważnie swoim odczuciom ufać, bo racja jest po naszej stronie. Sztuka to energia, którą możemy od dzieła odbierać ile tylko chcemy i jak długo chcemy. Zależy to tylko od nas. Dziełu i tak nic nie ubędzie. Dzieło zawsze, jeśli zechcemy, będzie gotowe nam się hojnie dawać, codziennie. To ogromny magazyn energii, z którego możemy dowolnie brać, a doładowywać go nie trzeba. To fenomen i moim zdaniem warto z tego korzystać.

Co przeczytamy o panu przed wejściem na wystawę w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie?

Będzie mój ulubiony cytat z Leonarda da Vinci: „Malarstwo jest milczącą poezją”. A potem już tylko obrazy.

Partnerem wydarzenia jest Miasto Sopot i producent odzieży, spółka LPP.

Andrzej Umiastowski

urodził się w Sopocie w 1956 roku. Studia malarskie w Gdańskiej PWSSP (dzisiejsze ASP Gdańsk) ukończył z wyróżnieniem w 1984 roku. Właśnie mija jubileusz czterdziestu lat jego zawodowego malowania. Przez cały ten czas związany jest z Trójmiastem, jak również z Francją, gdzie od ponad trzydziestu lat współpracuje z Marchand d’art Monsieur Alain Duronsoy. Dzisiaj mieszka i tworzy niedaleko rodzinnego Sopotu, na kaszubskiej wsi w Koleczkowie. Andrzej Umiastowski ma w dorobku ponad sto trzydzieści wystaw indywidualnych w galeriach i muzeach w Europie i USA. Przez czterdzieści lat swojej pracy namalował ponad trzy i pół tysiąca obrazów olejnych, które znajdują się w zbiorach na całym świecie. Od 6.09 do 06.10.2025 w PGS w Sopocie można oglądać wystawę jego prac.