Na brzegu morza z Ewą Kuryluk
Państwowa Galeria Sztuki w Sopocie nie opuszcza gardy – po kilku szczególnie ciekawych wystawach, które zafundowała trójmiejskim miłośnikom sztuki tylko w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy (m.in. rzeźby Tonego Cragga, wystawa szkła z Murano czy też zakończona niedawno, głośna ekspozycja dzieł Władysława Hasiora i Daniela Rycharskiego) przyszła kolej na następne wielkie nazwisko i solidną „porcję” doskonałej sztuki najwyższej próby. „Spotkanie na brzegu morza”, retrospektywna wystawa prac Ewy Kuryluk do obejrzenia na dwóch piętrach PGS do 18 sierpnia 2024.
Ewa Kuryluk dawno już zapewniła sobie miejsce w podręcznikach historii sztuki. Przez Andę Rottenberg opisywana jako „osoba uczona i filozofująca”(„Sztuka w Polsce 1945-2005”), jest bez wątpienia jedną z najważniejszych (i najciekawszych) postaci w powojennej historii polskiej kultury. Urodzona w 1946 roku w Krakowie, mieszkająca obecnie w Warszawie i w Paryżu artystka tylko część swojej twórczości poświęca malarstwu. Erudytka, pisarka i uważna obserwatorka rzeczywistości, z wykształcenia historyczka sztuki i malarka - tworzy nacechowane autobiograficznie prace na malarskich płótnach i wielkoformatowych tkaninach. Zarówno prace malarskie jak i płócienne instalacje Kuryluk można teraz oglądać w Sopocie. Na wizytę w galerii warto zarezerwować sobie dłuższy czas, bo zaprezentowane w przestrzeniach Państwowej Galerii Sztuki prace trzeba „pochłaniać” nieśpiesznie, najlepiej więcej niż jeden raz.
Malarka, pisarka, poetka
Biografii Ewy Kuryluk nie sposób ująć w syntetyczną formę. Sama artystka rozwija jej fascynujące wątki w autobiograficznej trylogii: „Frascati”, „Kangór z kamerą” (pisownia oryginalna – przyp. red.) i „Feluni. Apoteoza enigmy”. Kuryluk mierzy się w nich przeszłością swojej rodziny – trudnymi losami rodziców (szczególnie matki, Miriam Gleich, która uciekła z lwowskiego getta i tuż po wojnie poślubiła polskiego polityka i przyszłego dyplomatę, Karola Kuryluka), chorobą psychiczną ukochanego brata Piotra oraz kolejami własnego losu. Jest też autorką licznych publikacji z zakresu historii sztuki (m.in. „Podróż do granic sztuki”, 1982, „Hiperrealizam – nowy realizm”,1979), poetką („Kontur”, 1979, „Pani Anima”, 1984), w literaturze bywa opisywana także jako jedna z założycielek grupy (według samej malarski, bardziej towarzyskiej niż artystycznej) o nazwie Śmietanka (towarzyska), do której w latach 70-tych należeli także Jan Dobkowski, Andrzej Bielawski, Andrzej Bieńkowski czy Edward Dwurnik. Prace Ewy Kuryluk koncentrują się wokół człowieka, jego kondycji i samotności we współczesnym świecie, złożoności relacji z innymi ludźmi oraz naturą.
Pejzaże z człowiekiem
Prace zgromadzone na indywidualnej wystawie w Sopocie to wyjątkowo bogaty zbiór – znalazły się na niej między innymi wczesne, malowane w duchu surrealizmu i groteski prace z cyklu Człekopejzaże i Ekrany, z przełomu lat 60-tych i 70-tych XX wieku, w większości nie pokazywane jeszcze w Polsce. Uwagę zwraca zwłaszcza ich rozwibrowana, zdecydowana kolorystyka (na niektórych obrazach można dostrzec nawet kilkanaście odcieni jednego koloru!) i głęboko egzystencjalna tematyka. Oprócz prac typowo malarskich, na pierwszym piętrze galerii możemy oglądać także wybór kolaży i zapis wideorozmowy z artystką. Na szczególną atencję zasługują prace z cyklu Ekrany, ukazujące człowieka w zamkniętych, ciasnych wnętrzach, w towarzystwie ekranów telewizyjnych – to poruszająca metafora uwikłania w fikcyjne relacje z wirtualnym światem, niepokojąca zwłaszcza w kontekście problemów współczesnego człowieka i jego samotności w wirtualnym świecie.
Teatr miłości
Drugie piętro wystawy w Państwowej Galerii Sztuki poświęcono instalacji tekstylnej o wymownym tytule „Teatr miłości”. Na wielkoformatowych, luźnych tkaninach artystka portretuje nagie postacie mężczyzn i kobiet, nierzadko w intymnych, erotycznych sytuacjach (na drzwiach przed wejściem do sali z instalacją słusznie umieszczono ostrzeżenie dla rodziców z dziećmi). Realistyczne, przypominające szkice obrazy zostały wykonane na bawełnianej surówce przy pomocy krwistoczerwonego barwnika. Dodatkowo zabarwione na ten sam kolor odciski dłoni, pozornie tylko chaotycznie „porozrzucane” po powierzchni płótna, przywodzą na myśl raczej sceny brutalnej walki niż chwile miłosnych uniesień - być może ze względu na zastosowaną czerwień, w zestawieniu z „czystością” tkaniny nieuchronnie kojarzącą się z kolorem krwi całość robi szczególnie silne wrażenie, stawiając widzom pytania o naturę miłości, relacji między dwojgiem ludzi (nie tylko tej stricte erotycznej) i konfrontując ich z własnymi doświadczeniami w tym obszarze.
Po pierwsze – walczyć o swoją prawdę
Sama artystka, mimo napiętego grafiku spotkań odbywających się wokół otwarcia wystawy, poza nimi niechętnie odpowiada na pytania o przeszłość rodziny czy własne miejsce w historii polskiej sztuki. Jak sama przyznaje, za dziennikarzami nie przepada i trudno namówić ją na dłuższą rozmowę o sobie. Na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Gdańskiego odbywa jednak fascynującą dyskusję, m.in. wokół tematu weneckiego biennale i szeroko rozumianej koncepcji sztuki amerykańskiej oraz europejskiej. Jest „po swojemu” szczera i bezpośrednia – studentom akademii sztuk pięknych radzi m.in., by nie pozwolili wykładowcom się „zdegenerować”, własną edukację na uczelni artystycznej określając bez wahania jako „stratę czasu” i mozolną walkę o własną prawdę. O Jacku Malczewskim mówi, że to artysta nudny i przewidywalny. O sztuce, że sama w sobie jest „nadużyciem w każdej formie”. Warsztat artystyczny zaś to przebrzmiałe pojęcie, które w sztuce „nie odgrywa już żadnej roli”. – Osobiście nie cenię warsztatu. Przełomy w sztuce dokonują się zawsze tylko wtedy, kiedy się od warsztatu oddalamy. Warsztatów jako takich jest nieskończenie wiele, ale sztuka polega na tym, że nic nie dzieje się dwa razy, nic się nie powtarza – mówi na spotkaniu ze studentami.
Ewa Kuryluk, zapytana o tekstylną instalację „Teatr miłości” i jej wymowny tytuł, odpowiada z uśmiechem:
- Miłość to teatr, oczywiście. Po wszystkich latach życia i obcowania z ludźmi tak właśnie to widzę. I tak, jesteśmy w tym teatrze przeraźliwie samotni. Poza miłością nie ma chyba w ludzkim życiu drugiej tak wszechogarniającej samotności.