Nazywają go malarzem spokoju i dostatku. Jego prace, pełne zamierzonych znaków i odwołań, przenoszą nas w podświadomie poszukiwany świat relaksu i przyjemności. Sopocianin Marek Okrassa to malarz, który od ponad dwóch dekad odnosi sukcesy – artystyczne i komercyjne. Jest też wzorem dla kolejnych pokoleń młodych artystów, którzy widzą w nim swojego idola.

Twoje prace umieszczają odbiorcę w kierującym się ku chmurom niewielkim samolocie. Sprawiasz, że współuczestniczy w smakowaniu klasycznej sztuki i słucha z tobą dobrej muzyki. Zabierasz go w podróż po eleganckich przyjęciach i rautach. Wokół słychać szepty i delikatne brzęczenie kieliszków. Jeździcie pięknymi autami. To wszystko dzieje się w otoczeniu atrakcyjnych plenerów i dobrej architektury. Czy tak wygląda twój świat?

To świat, który lubię. To pewien zbiór spostrzeżeń i doznań. Sedymentacja wspomnień. Zrobionych kiedyś fotografii. Przeczytanych artykułów czy przetworzonych doznań. Osoby, które odbiorca widzi w moich utworach, mają zazwyczaj swój pierwowzór. Choć niewiele pierwowzorów o tym wie. Na wielu pracach można zobaczyć moje zwierzęta. Architektura to kolaż zabudowy Sopotu, Warszawy, Paryża czy Gdańska. To świat inspiracji, których jestem archiwistą. Często wolę je wyłapywać, niż w nich uczestniczyć. Mógłbym wtedy stracić pewną konieczną świeżość spojrzenia.

To jaki jest ten twój prywatny świat?

To moje wspomniane już psy. To moja pracownia. Znajomi czy klienci. Osoby, które można potem spotkać w moich rysunkach i pracach. I przede wszystkim moje dzieci, z którymi robię najważniejsze rzeczy pod słońcem. Planujemy i realizujemy dalekie wyprawy. Zbieramy artefakty i bodźce, które potem układamy we wspólne opowieści. To wreszcie wspólne projekty artystyczne, które choć dzieciakom daleko do dorosłości, są szalenie poważne. Jednym z najważniejszych i zarazem najbardziej pozytywnych przedsięwzięć artystycznych, w jakich wziąłem udział, był cykl warsztatów w przedszkolu mojego syna. Dzieciaki są niezwykle i nieskrępowanie twórcze i ekspresyjne. To wspaniałe i zadziwiające.

Lubisz życie…

Bardzo! Wciąż mam go za mało. Staram się je przeżyć na jak najwyższych obrotach. Poza tym cierpię na nieustanny deficyt piękna. I tutaj przydaje się malowanie. W ten sposób generuję go jeszcze więcej, a zainteresowanie moimi pracami pokazuje, że potrzeba piękna dotyczy nas wszystkich. Dlatego staram się w moich pracach unikać szarości i trywializmu. Zostawiam je momentom, w których i tak nas dopadają.

A maszyny? Wielokrotnie słyszałem, że nie jest łatwo przenieść je na płótno i papier. Te twoje mają energię. Podobno od nich się zaczęło.

Mój dziadek był inżynierem. Kierował sprawami technicznymi w dużej parowozowni. Zdarzało mi się go odwiedzać. Słuchać pracy maszyn parowych. Poznawać ich temperaturę i zapach. Potem wraz z dziadkiem malowaliśmy. Całe lokomotywy i wagony, a także poszczególne części. Dziadek tłumaczył mi, jak to działa. Potem w moim życiu pojawiły się kolejne maszyny. Sterowany samochód, który przyjechał z Niemiec, pozwolił mi ćwiczyć perspektywę. Do dziś, kiedy zaklinam w jedną z moich prac jakiś konkretny model samochodu, pracuję na jego miniaturze. Wróćmy do tego zdalnie sterowanego modelu. Udawało mi się też go systematycznie naprawiać, co – podobnie jak reanimowanie wiecznie skatowanego roweru BMX, było dla mnie pierwszym praktycznym zderzeniem z mechaniką. W przypadku roweru najbardziej niesamowite było spawanie aluminium. To były lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku. Na sopockim Brodwinie uważany byłem za małego ekscentryka, bo kto wtedy jeździł na rowerze lub deskorolce cały rok? A ja sobie myślałem, że skoro robią tak na Zachodzie, to czemu nie?

Wspomniałeś kiedyś, że artysta odnosi sukces tylko wtedy, kiedy ma w sobie odpowiednią dozę skromności i dystansu do rzeczywistości.

Tego nauczył mnie dom. Zostałem wszak wychowany przez parę znakomitych artystów. Taki team jak Jadwiga i Zygmunt nie zdarza się często. W odniesieniu do nich mogę śmiało mówić artyści, bo mówią już tak o nich historycy sztuki. Sam siebie uważam za twórcę. Jeżeli kiedyś i mnie ktoś kompetentny uzna artystą, będę się z tego cieszył. Z tych powodów bardzo często uciekam od pewnych sytuacji i procesów. Niechętnie biorę na przykład udział w konkursach i plebiscytach. Nie lubię też wyścigu do zaszczytów. Jestem pod tym względem asystemowy. To zapewnia mi spokój i nie zakłóca właściwej ostrości spojrzenia. O tym, jak ważna jest w procesie twórczym oszczędność i prostota, wiedzą też wszyscy, którzy zajmują się wzornictwem przemysłowym, a w mojej twórczości często jest do niego bardzo niedaleko.

Skoro jesteśmy przy wzornictwie, nie byłbym sobą, gdybym nie wrócił do samochodów. Patrząc na twoje obrazy, często zastanawiam się, dlaczego taki, a nie inny stał się Twoją inspiracją.

Zawsze uwodził mnie Austin Healey 3000. To piękny i łatwy do skalowania samochód. Jest wiernym towarzyszem mojej twórczości od bardzo wielu lat. Bajeczną linię mają też Jaguary E Type i klasyczne Mercedesy, te z lat trzydziestych i pięćdziesiątych. Nie ma tu jednak reguły. Auta tworzono w pewnym kanonie, i to on jest decydujący podczas doboru modelu w procesie twórczym, jako element tworzący kompozycję.

Twoją twórczość bardzo często porównuje się do hiperrealizmu czy dzieł Edwarda Hoppera…

(śmiech) Moim ostatnim pracom bliżej często do sztuki japońskiej pierwszej połowy XIX wieku. Taką zwrotkę dostałem zresztą niedawno z Japonii. Co zaś do hiperrealizmu lub Edwarda Hoppera - od lat zakochany jestem w estetyce powojennych magazynów „Life”, „Vouge” czy wczesnego „Playboya”. Ta fascynacja klasyczną powojenną grafiką to także efekt wychowania w domu dwojga wybitnych ilustratorów. To satysfakcjonujące, że tak wiele osób odnajduje w mojej pracy najlepsze wzorce dwudziestego wieku.

I na koniec – o czym teraz myślisz…?

O tegorocznym plenerze w pałacu w Galinach. Od kilku lat dzięki uprzejmości właścicieli mogę tam latem tworzyć niesamowite rzeczy. W tym roku planuję zaaranżować większe przedsięwzięcie, które skończy się nie tylko obrazami, ale także filmem. To jest coś, czego nie mogę się doczekać!