Teatrolog, krytyk filmowy i publicysta, współtwórca legendarnych „Pereł z lamusa” i niekwestionowany autorytet w dziedzinie kina. Tomasz Raczek od lat cierpliwie udowadnia, że film to coś więcej niż czysta rozrywka, a nawet najdroższa kampania marketingowa nie pomoże tam, gdzie twórcom zabrakło talentu, wrażliwości i…niezależności. Bez tej ostatniej coraz trudniej w polskim kinie o nowych wizjonerów spod znaku moralnego niepokoju.

Jak się czuje krytyk filmowy po tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni?

Różnie. W zależności od filmów, które oglądałem i o których myślę, mam różne nastroje. Poszedłem na przykład na film „Kos” Pawła Maślony i ten seans nie poprawił mi samopoczucia.

Nie lubi pan filmów Tarantino..?

No właśnie, filmy Tarantino bardzo lubię, pod warunkiem, że kręci je Quentin Tarantino. Ale kiedy idę na film innego reżysera i ten film okazuje się patchworkiem uszytym z pomysłów innych ludzi, to nie do końca mi się to podoba… To nie jest dobra droga, zwłaszcza w sztuce. Tu liczy się osobowość, niezależność i wytyczanie swojej drogi. I własny, niepowtarzalny język, którym chcemy opowiadać historie. Zresztą, Quentin Tarantino nigdy nie zrobiłby filmu w stylu innego reżysera! I na tym polega jego wyjątkowość w filmowym świecie.

On akurat lubi zabawę konwencją, którą znamy z przeszłości.

Ale teraz nie mamy do czynienia z zabawą konwencją, tylko z naśladownictwem. Nie jestem pewien, czy tego oczekiwali ludzie, którzy sfinansowali ten film; na początku chodziło chyba o to, żeby jakoś ponieść w świat postać samego Kościuszki.

Biedni politycy, muszą być teraz bardzo rozczarowani…

Cóż, polityków nie za bardzo mi żal, ale jestem tym filmem skonfundowany. „Kos” na pewno nie posłuży spopularyzowaniu postaci Tadeusza Kościuszki w żadnym kręgu odbiorców.

To dobrze, że nie dostaliśmy kolejnego filmowego pomnika.

Ale po co w takim razie robić film o Kościuszce? To jest postać, która w naszej kulturze i historii ma konkretne znaczenie. Plansze wyświetlane na ekranie przed filmem i po nim wskazują na coś zupełnie innego, niż to, co znalazło się pomiędzy. Na sali kinowej było mnóstwo młodych ludzi, ale żaden z nich nie dowie się z treści filmu niczego o tym, kim właściwie był Kościuszko. To stracona szansa, mogliśmy dać młodym ludziom coś więcej niż rozrywkę, stan ich wiedzy historycznej i tak jest już zatrważający – po co zwiększać rozmiary tego problemu.

I pan chciałby, żeby film „Kos” był kolejną okazją do edukacji?

Uważam, że w naszym współczesnym świecie znowu powinny zacząć się liczyć tzw. szerokie horyzonty – wszechstronna wiedza, erudycja. Ważna jest też każda szansa na jej zdobywanie i pogłębianie. Ale dziś mam wrażenie, że zamiast szerokich horyzontów mamy horyzonty… internetowe. A stamtąd bierzemy przeważnie treści powierzchowne, płytkie, pośpieszne, skrótowe - takie, które na dłuższą metę niewiele wnoszą w nasze życie. Wychodzę z założenia, że jeśli orientuję się, że czegoś nie wiem, to powinienem chcieć się tego dowiedzieć. Po prostu. A ten akurat film nie pomoże młodemu widzowi w rozeznaniu się w sytuacji.

Pozwolę sobie na niezgodę. Rzeczywiście „Kos” nie ma wielkiej wartości faktograficznej, ale może zmusi nas, Polaków, do pewnej autorefleksji, może przybliży nam odpowiedź na pytanie o to, dlaczego Kościuszko nie miał szans, żeby w Polsce zrealizować swoją misję?

Nie spodziewam się jakiejś interesującej refleksji po tym filmie; skończy się raczej na tym, że „nie chcę i nie muszę wiedzieć, ale przynajmniej trochę się pośmiałem”. „Kos” to dla mnie stracona szansa na opowiedzenie ważnej historii.

O filmie mówi się, że jest zwierciadłem rzeczywistości. Kiedy dziś patrzy pan w zwierciadło polskiego kina, jaka rzeczywistość się w nim odbija?

Zacznijmy od tego, że aby film rzeczywiście był zwierciadłem, to musi to być przede wszystkim dobrym, oryginalnym i uczciwym filmem, a nie wydmuszką wyprodukowaną przy mniej lub bardziej nieudolnym użyciu hollywoodzkiego schematu.

Dobry film - a cóż to właściwie znaczy?

W dużym skrócie – jeśli twórcy filmu próbują się do czegoś lub kogoś dostosować, na etapie pisania scenariusza, kręcenia czy produkcji, to finalny obraz nie będzie żadnym zwierciadłem tylko produktem zrobionym według przemysłowego przepisu. Tymczasem to, co widzimy na ekranie to tylko 50 % całości, drugie tyle to projekcja, która odbywa się w naszej głowie, przetworzona przez naszą wrażliwość, wiedzę, osobiste doświadczenia etc. Jako widzowie różnimy się przecież bardzo, mamy różne poczucie humoru, różne wykształcenie, życiowe sytuacje, stany emocjonalne etc. – od tego wszystkiego zależy, ile i co wychwycimy w filmie. Każdy z nas nieświadomie dokonuje wyboru bodźców, które odbiera i przetwarza w trakcie seansu. To, co pani nazywa lustrem, redagujemy podczas seansu sami. Są ludzie, którym odbija się w filmie bardzo wiele. Mają specyficzną wrażliwość, empatię, wiedzę, uruchamiają im się jakieś ciągi skojarzeniowe. Można powiedzieć, że w głowie takiego widza jednocześnie z seansem powstaje drugi film. Na tym polega największa magia kina - każdy z nas może widzieć w tym samym czasie i w tej samej sali kinowej zupełnie inny film!

Są i tacy, którym nawet w najbardziej jaskrawym lustrze nic się nie odbija.

Oczywiście, niektórzy nie chcą przyjmować do wiadomości tego, co widzą na ekranie, nie chcą tego przetwarzać, bo to jest dla niech niewygodne, sprawia jakiś dyskomfort, może nawet ból. Takim bolesnym lustrem jest ostatni film Agnieszki Holland „Zielona granica”. Reżyserka odważnie ustawiła zwierciadło naszej rzeczywistości, ale część widzów totalnie zablokowała się na ten przekaz. Zasłoniła lustro politycznymi manifestami.

Co ciekawe, „Zielona granica” wywołała dyskusje jeszcze przed oficjalną premierą, a część osób postanowiła zabrać głos w tej sprawie, nie obejrzawszy nawet filmu.

To zmora dzisiejszych czasów: nie doświadczyć czegoś, nie poznać drugiego człowieka, nie próbować go zrozumieć - ale mieć na jego temat własne zdanie, oparte najczęściej na uprzedzeniach, przesądach i strachu. W przypadku filmów – bardzo chętnie wypowiadają się o nich osoby, które widziały 3-minutowy trailer.

Albo plakat filmowy.

Tak było w przypadku „Zielonej granicy”. Agnieszkę Holland odsądzono od czci i wiary, film zmieszano z błotem i jednocześnie głośno przyznawano się do tego, że się go nie widziało. Niesamowite! Oczywiście mamy prawo nie iść do kina, ale głośne komentowanie filmu, którego się nie widziało, to jest degeneracja intelektualna.

Czy to nie dziwne, że filmu Agnieszki Holland, która w Gdyni odbierała przecież nie tak dawno temu Platynowe Lwy, nie pokazano w tym roku w na najważniejszym polskim festiwalu filmowym?

Z jednej strony bardzo dziwne, z drugiej – w ogóle mnie nie dziwi.

Jak już wiemy, „Zielonej granicy” w ogóle nie zgłoszono do konkursu głównego.

Oczywiście jest to wymówka organizatorów. Moim zdaniem można było pokazać ten film poza konkursem, na przykład w ramach specjalnego pokazu.

Czy taki pokaz nie dyskwalifikuje potem obrazu w starcie po najważniejsze światowe nagrody? Organizatorzy europejskich festiwali lubią mieć w portfolio swoich imprez absolutne światowe premiery…

W większości przypadków nie dyskwalifikuje. Co więcej, taką decyzję – mam na myśli pokaz specjalny w ramach festiwalu - można podjąć nawet w ostatniej chwili, w trakcie trwania imprezy. Jestem krytykiem filmowym, nie organizatorem, nie odpowiadam za decyzje programowe festiwalu, ale w tym przypadku mam potężny dyskomfort w związku z tym, że „Zielonej granicy” w Gdyni zabrakło. Uważam, że w taki czy inny sposób powinna tu zaistnieć. Film „swoje” laury już dostał na innych festiwalach, pewnie będzie jeszcze nagradzany w niedalekiej przyszłości, dlatego nie musiał brać udziału w konkursie głównym.

Przyznam się panu do czegoś. Ja po kilku dniach festiwalowych seansów byłam zmęczona, i to nie w sensie fizycznym. W konkursie głównym było 16 filmów, blisko połowa to filmy o tematyce historycznej, duża część z nich osadzona w okresie PRL-u. Mam wrażenie, że w polskim kinie brakuje ostatnio problemów ludzi z młodszego pokolenia. Jeśli już te problemy się podejmuje, to są infantylizowane. Przecież ludzie nie pamiętający szarzyzny lat 70-tych też mierzą się z problemami - wykluczeniem, kryzysem klimatycznym, uzależnieniami, rozpadem więzi, samotnością, przemocą w sieci…

Nie domyśla się pani dlaczego tak jest?

Domyślam się, ale proszę, niech pan powie to głośno.

Filmy historyczne to są tzw. filmy na przeczekanie, bo akurat teraz takie filmy mogą dostać bardzo hojne wsparcie finansowe. Instytucje państwowe nie dadzą natomiast pieniędzy na filmy z gatunku nowego moralnego niepokoju, bo nie jest im to na rękę. Kapitałochłonność produkcji filmowej sprawia, że jest ona szczególnie wrażliwa na uzależnienie od polityków. Kiedyś, za PRL-u, też tak było!

„Potop”, „Krzyżacy” …

Na to były przeznaczane naprawdę duże pieniądze. Dlatego miewaliśmy wspaniałe produkcje historyczne. Niestety, dzisiejsze filmy historyczne wcale nie są dobre. Problem z nimi jest taki, że w większości widzowie w ogóle nie idą na nie do kina. Boję się zaglądać ostatnio w polski box office, tam są wyniki polskich premier i frekwencja czasem na poziomie 7 tys. widzów… Mam niekiedy wrażenie, że polskie kino postanowiło popełnić na sobie harakiri.

Dlaczego tak jest?

Politycy w ostatnich kilku latach bardzo zaszkodzili dzisiejszej kinematografii. Rządzący za bardzo interesowali się tym, kto robi filmy, a nie tym, o czym one właściwie są. Jeśli jacyś twórcy mają nazbyt niezależne, „rogate” charaktery, a jeszcze na dodatek publicystyczny temperament, to zwalcza się ich na przykład poprzez udawanie, że… „nie istnieją”. Na szczęście, kiedy pojawia się jakiś prawdziwy, silny talent, to on, niezależnie od sytuacji politycznej i tak wcześniej czy później zrobi film, który będzie ciekawy i zauważalny. Bo talent ma to do siebie, że niezależnie od warunków, prędzej czy później się zamanifestuje.

Jak się mu bardzo przeszkadza, to z tą manifestacją też bywa różnie…

Wierzę, że talent zawsze się ujawni, zamanifestuje w taki czy inny sposób.

Nie ma dziś w polskim kinie „nowego Wajdy”?

Nie ma.

A wśród aktorów? Widzi pan jakieś szczególnie błyszczące, młode talenty?

Mamy dużo bardzo zdolnych aktorów, zarówno tych bardzo młodych, jak i tych starszych. W filmie Sławomira Fabickiego „Lęk” możemy właśnie podziwiać wybitny duet Magdalena Cielecka – Marta Nieradkiewicz. Od czasu „Thelmy i Louise” i nie widziałem w kinie tak doskonałego aktorskiego duetu kobiecego!

Co z młodymi, początkującymi aktorami?

Pojawiają się lawinowo. Wielu z ich to ciekawe osobowości. Mam jednak wrażenie, że częściej dostają propozycje pracy w filmach i serialach produkowanych przez platformy streamingowe niż od produkcji kinowych. Wszystko teraz zależy od tego, jakie role znajdą, a może raczej - jakie role znajdą ich. I czy będą to główne role, a na te trzeba czekać czasem wiele lat.

Mamy w polskim kinie takie przypadki – dla mnie to choćby Katarzyna Herman czy Kinga Preis – aktorki o ogromnym potencjale i wielkiej scenicznej charyzmie, które często wyróżniają się na drugim planie, ale nadal czekają na wyjątkowe role, takie, które w pełni odsłonią ich aktorski talent. Kinga Preis zachwyciła mnie wiele lat temu w „Czterech nocach z Anną”, od tamtego czasu wiem, że dalej jest na co czekać.

Ja przez lata miałem tak z Magdą Cielecką – to wybitna aktorka teatralna, ale jakimś cudem jej role filmowe nigdy nawet nie zbliżały się do jakości jej aktorstwa w teatrze. Może jest coś w jej scenicznej wrażliwości, coś takiego, że kiedy jest na scenie, to jest królową, zawłaszcza tę scenę i publiczność. W filmie ”Lęk” ona właśnie tak lśni, zagrała tu bardzo intensywnie, precyzyjnie. Miała dużo przestrzeni, żeby wydobyć to, co w jej warsztacie najlepsze, a ja nareszcie dostałem to, na co czekałem w jej wykonaniu od lat.

W polskim kinie mamy ostatnio prawdziwy „urodzaj” nowych adaptacji.

Nie nazwałbym tego urodzajem. To raczej plaga. Niestety, dotyczy to nie tylko Polski. I najczęściej chodzi o kolejne adaptacje znanych i lubianych książek albo… wcześniej nakręconych już filmów..

O co chodzi twórcom? O eskapizm? A może o bezpieczne ulokowanie kapitału w ludzkiej nostalgii do tego, co już było?

To jest zawsze objaw uwiądu, jakiegoś schyłkowego etapu w epoce kina czy sztuki w ogóle. Kończą się inspiracje, ciekawe pomysły. Odgrzewamy stare kotlety, wracamy do rzeczy już raz zrobionych, które widzowie znają i kochają – jak na poprawinach, stół zastawiony zimną rybą po grecku z poprzedniego dnia.

A może każde pokolenie powinno mieć szansę na swoją wersję „Pana Kleksa”? Takiego, który mówiłby ich językiem, opowiadał o świecie zrozumiałymi dla nich obrazami…?

Każde pokolenie powinno tworzyć nowe wartości. Kolejni odtwórcy tych samych ról są jak kolarze, którzy w peletonie jadą na przysłowiowym kole. Zresztą, produkcja takich kolejnych, nowych wersji to przeważnie nie jest wybór artystów. To jest wybór producentów, którzy dziś nie za bardzo przejmują się czymś takim jak artystyczna porażka.

O czym w takim razie myśli producent? Czego się boi?

Moim zdaniem, oczywiście boi się straty pieniędzy. Dlatego producenci biorą się za tematy sprawdzone, bezpieczne, bo wiedzą, jaki wtedy rodzaj publiczności przyjdzie na film. Dzięki temu możemy przewidzieć, jak bardzo nasz obraz będzie popularny, jak trzeba zbudować marketing, jak pozyskiwać reklamodawców – krótko mówiąc, to są finansowe, a nie artystyczne pobudki. Właśnie dlatego telewizja nie tworzy już nowych wartości, zaczęto w niej stawiać na formaty zagraniczne. Kupuje się po prostu licencje. Dla kina to oznacza niestety destrukcję, sprzedawanie wartości stworzonych przez innych, tracenie własnego kreatywnego potencjału. Dziś to internet stał się schronieniem dla kreatywnych. W kinie trend do powtarzania rzeczy, które już były, zapowiada upadek obecnego systemu wielkich studiów filmowych. Pojawiają się jakieś ewenementy, w tym roku to choćby „Oppenheimer”. Gdyby go zrobiono 5-10 lat temu, „Oppenheimer” nie byłby żadnym wydarzeniem, takich filmów było wtedy więcej. Dziś błyszczy, bo reszta dużych produkcji jest przeważnie miałka, nijaka, zapominamy o nich, zanim jeszcze wyjdziemy z kina…

Czy platformy streamingowe wkrótce „zamordują” nam kino?

Nie sądzę. Dziś to są największe biblioteki filmowe. Dla kinematografii streaming to aparat tlenowy. Gdy upadną wielkie studia filmowe produkujące filmy do multipleksów, widzom zostaną platformy i musimy być tego świadomi. Co więcej, już w wyniku pandemii wszystko się zmieniło. Idziemy w stronę takiej kultury, w której każdy będzie przeżywał życie i świat w zaciszu swego pokoju.

Panu podoba się taka wizja?

Czy mi się podoba…? Powiedziałbym, że ona mnie nie przeraża. Ja jestem introwertykiem.

Pan..?

Oczywiście, a cóż w tym dziwnego? Nie lubię wieczornych imprez, nienawidzę small-talku, rozmów o niczym. Zawsze lubiłem doświadczenie kinowe, ale nie mam nic przeciwko oglądaniu filmów we własnym domu, z przyjaciółmi lub bez. Film i tak oglądamy w mózgu, i to jak ja to wszystko sobie wyobrażę, jest moją indywidulaną kwestią.

Czy jest jakiś film, który ostatnio pan przeżył szczególnie emocjonalnie? Taka idealna symbioza wszystkich sztuk, po której pan wyszedł z kina i nie mógł złapać tchu z zachwytu?

Był taki film. Wyszedłem z kina i cały dygotałem. Miałem ochotę wykrzyczeć, że to jest we mnie, ze mnie, że to był film „wyrzeźbiony” z jednej, idealnej bryły najczystszego kruszcu.

Jaki to film?

„Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego. Prawdziwe arcydzieło.

"Boję się zaglądać ostatnio w polski box office, tam są wyniki polskich premier i frekwencja czasem na poziomie 7 tys. widzów… Mam niekiedy wrażenie, że polskie kino postanowiło popełnić na sobie harakiri."