Miała być miejscem nowoczesnym, spełniającym ambicje narodowe ówczesnej Polski. W imię marzeń bardzo szybko powstawało nowe miasto, które obiecywało dostatnie życie. Ta wizja skusiła wielu! Jednak za utopijną fasadą, kryją się również wstydliwe historie – o mieście z morza i marzeń opowiada Grzegorz Piątek, autor głośnego reportażu „Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920-1939”.
Jaka jest współczesna Gdynia?
Na pewno na tle innych polskich miast jest bardzo spójna estetycznie. Budynki mają góra sto lat, dominują proste bryły. Gdzieś w tle często widać kawałek przyrody – zalesione wzgórza albo zatokę. To jedyne większe polskie miasto, które naprawdę leży nad morzem. Gdańsk stoi trochę bokiem, a w Gdyni wielkomiejskie ulice jakby biegły na spotkanie Bałtykowi. Gdynia jest też wygodna, jeśli żyje się w centrum. Kiedy tu mieszkałem, nie mogłem uwierzyć, że wszystko co niezbędne do życia mam o kwadrans spaceru od domu.
Gdynia nieustannie dominuje na szczycie rankingów na najlepsze miasto do życia według mieszkańców. Czy można powiedzieć, że mimo wszystko jednak udało się zrealizować wizję „Gdyni obiecanej”?
Pod wieloma względami Gdynia jest dziś miastem z przedwojennych marzeń – dość harmonijnie zabudowana, zielona, dostatnia. Martwi mnie jednak, że robi się coraz droższa. Co z tego, że centrum jest coraz bardziej estetyczne i coraz bardziej wygodne, skoro coraz mniej ludzi stać na mieszkanie tam. Za to podmiejska gmina Kosakowo puchnie od nowych mieszkańców. Coś idzie nie tak…
Z książki możemy się dowiedzieć, że miasto trochę budowało się samo, ale mimo wszystko było dobrze zaplanowane.
Trzeba docenić pojedyncze osoby, które wierzyły w pomysł budowy portu od początku, walczyły o interesy Gdyni w Warszawie, jak inżynier Tadeusz Wenda czy minister Eugeniusz Kwiatkowski. Z drugiej nie wolno zapominać o anonimowym wysiłku dziesiątek tysięcy ludzi, którzy napłynęli tu i dosłownie własnymi rękami zamienili pustkowie w miasto. Przyjeżdżali najczęściej w ciemno, ryzykując wszystko. To historia karier, ale też wielu ofiar i srogich rozczarowań.
Od razu na myśl przychodzi mi historia najsłynniejszej gdyńskiej bizneswoman - Pelagii Anflikowej, która w latach 20. rozkręciła tu swój bieliźniany interes. Wyszło jej do tego stopnia, że niespełna kilka lat później jej firmę znała cała Gdynia. W książce wspomina pan o innych zapomnianych nazwiskach kobiet, które wywarły duży wpływ na ówczesną Gdynię.
Trzeba zacząć od tego, że w tamtych czasach kobiety miały bardzo mało do powiedzenia w życiu publicznym i Gdynia nie była wyjątkiem. Była wręcz jeszcze bardziej męska, niż inne miasta, bo napływali tu przeważnie mężczyźni – urzędnicy, wojskowi, robotnicy. Ale nawet w tym twardym świecie kobiety osiągnęły sporo. Z architektek najwięcej zostawiła po sobie Eliza Unger, autorka wielu budynków mieszkalnych, biurowców czy magazynów portowych. Kobiety były też pionierkami w kulturze. Janina Krajewska założyła Muzeum Miejskie, Dunka Inge Borschenius malowała portrety wpływowych mieszkańców, Balbina Horska prowadziła niezwykle popularny teatr dla dzieci, a Jadwiga Nosarzewska-Adwentowiczowa przed samą wojną prawie, prawie zorganizowała pierwszy w Gdyni teatr z prawdziwego zdarzenia.
Gdynia nie może budować swojej tożsamości na długiej historii, tak jak chociażby sąsiedni Gdańsk. Na czym osnuta jest zatem tożsamość Gdynian i Gdynianek?
Na micie miasta zbudowanego od zera, do którego każdy przyjechał z niczym. Miasta przedsiębiorczego, dynamicznego, „amerykańskiego”. Miasta sukcesu osobistego i zbiorowego. Czegoś, co się Polsce wyjątkowo udało. W Gdańsku nastąpiła po wojnie prawie kompletna wymiana ludności, a w Gdyni są kamienice dziedziczone od pokoleń, ale paradoksalnie to Gdańsk prezentuje się jako miasto stateczne i wiekowe, a Gdynia jako nowe i pionierskie.
Jako przyjezdny dopiero z czasem zrozumiałem, że istnieje jakiś nienazwany konflikt między miastami, jakaś forma może żartobliwej antypatii między Gdańskiem a Gdynią. Zaznaczył to pan także w książce, że istnieje pewna hierarchia poczucia ważności. Czy utrzymuje się coś takiego współcześnie, czy raczej to sztucznie utrzymywany podział?
Nie badałem dokładnie tego zjawiska, więc mogę mówić tylko o wrażeniach. Może to sięga jeszcze czasów przedwojennych, kiedy Gdynia była po jednej stronie granicy, a Gdańsk po drugiej? Może PRL, kiedy Gdynia wydawała się jakaś bardziej zasiedziała i elegancka, a Gdańsk zgrzebny i napływowy? Dziś można mieszkać tu, pracować tam, ale jest bardzo ważne, żeby się czuć bardziej stąd albo stamtąd. Dopiero kiedy pomieszkałem w Trójmieście, dotarło do mnie, że ono się wydaje całością tylko z daleka. Na poziomie zarządzania prawie nie istnieje. Nie rozumiem na przykład po co Gdyni oddzielne lotnisko. Albo dlaczego SKM nie jest zintegrowana z innymi środkami transportu i ma oddzielny bilet miesięczny. Albo jakim cudem nie wyszło coś, co wszędzie indziej wyszło, czyli rower miejski. Może te mentalne podziały między miastami mają z tym coś wspólnego?
Nawiązując do tytułu - co obiecywała Gdynia i ile z tego zrealizowała? Co z pierwotnych założeń pozostało do teraz?
Gdynia obiecywała otwarcie na świat, prosperity, nowoczesne życie, spełnienie narodowych i osobistych ambicji. Port był najnowocześniejszy w Europie, dało się tam zrobić duże pieniądze. Na nieruchomościach – jeszcze większe. Polska zyskała nowe perspektywy rozwoju, oddech. Pamiątką po tamtych czasach jest przede wszystkim modernistyczne śródmieście, pełne kamienic, które nie zawsze są arcydziełami, ale razem tworzą imponującą całość, są świadectwem dynamiki rozwoju. Mówiło się zresztą „gdyńskie tempo”.
Gdynia ma także swoją wstydliwą stronę historii - wysiedlenia, bieda, brak pracy, duże nierówności społeczne, itd.…
No właśnie, Polska zrobiła świetny interes, ale większość mieszkańców zarabiała mało, żyła w podłych warunkach, a modernistyczne śródmieście otaczały osiedla nędzy bez wody i elektryczności. Tam mieszkało się w barakach, budach, szałasach. To wynikało z błędów popełnionych na samym początku, kiedy państwo wywłaszczyło tereny pod budowę portu, a jednocześnie pozwoliło się rozwijać miastu na prywatnych terenach. Nie brało też większej odpowiedzialności za budowę tanich mieszkań, zostawiając ten problem niewidzialnej ręce rynku. A ta ręka okazała się bardzo brutalna.
Gdzie dziś znajdziemy ślady tej pięknej, obiecanej Gdyni?
Taką Gdynię najlepiej widać na skrzyżowaniu 10 Lutego i 3 Maja, gdzie stoi gmach Banku Polskiego i imponujące przykłady stylu okrętowego – luksusowy Bankowiec i gmach ZUS-u. Dzisiaj widzimy głównie dowody na sukces, bo ślady błędów i porażek prawie wszystkie zniknęły. Pracowało na to jednak kilka pokoleń. Resztki największego przedwojennego slumsu, na Wzgórzu Bernarda wyburzono dopiero niedawno.
W reportażu użył pan bardzo dużej liczby materiałów. Jak wyglądały kulisy tworzenia tej książki?
Książki nie byłoby bez istniejących już publikacji czy artykułów o poszczególnych zjawiskach, postaciach czy miejscach. I tych bardziej naukowych, i wspomnieniowych. Najpierw musiałem się naczytać tego, co do tej pory opublikowano, przetrawić, zastanowić się jak to się łączy, czego mi brakuje. Nie brzydzę się żadnym źródłem. Tak samo ważne są dokumenty urzędowe i artykuły z brukowców, wspomnienia znanych osobistości i świadectwa zwykłych ludzi. Dużo ciekawego materiału znalazłem w zasobach Archiwum Państwowego czy Muzeum Miasta Gdyni. Wiele dały mi rozmowy z lokalnymi znawcami. Ale koszmarnie trudne było coś, co w Warszawie byłoby akurat najłatwiejsze – kwerenda w gazetach. Okazuje się, że przedwojenna gdyńska prasa nie jest zdigitalizowana. Jeśli miasto zastanawia się na co wydać pieniądze z okazji zbliżającego się stulecia, to polecam uwadze tę zaległość.
Nad czym pracuje pan teraz?
Mam trzy pomysły na kolejne książki, ale nie wiem jeszcze, którą skończę jako pierwszą i nie wiem, w którą stronę pójdzie. Dwie to znów książki miejskie, trzecia bardziej osobista. Za wcześnie, by się zwierzać…