Tłumacz też autor
W Polsce, w dalszym ciągu o wielu trudnych sprawach, skomplikowanych relacjach, ich rozpadzie czy problemach związanych np. z seksualnością, mówimy mało, za pomocą dziwnych metafor, albo w ogóle. Skandynawowie wprost i bez przysłowiowego owijania w bawełnę piszą np. o bezdzietności, także tej z wyboru, o niełatwych relacjach z rodzicami i partnerami, wreszcie o redefinicji roli współczesnej kobiety w społeczeństwie i rodzinie – mówi dr Karolina Drozdowska, tłumaczka i literaturoznawczyni, tegoroczna laureatka prestiżowej nagrody NORLA.
Co właściwie o norweskiej literaturze wie przeciętny polski czytelnik? Czytelnik z kraju, w którym, według ostatniego raportu Biblioteki Narodowej, co najmniej jedną książkę przeczytało w ubiegłym roku niespełna 40% ankietowanych.
Wydaje mi się, że świadomość dotycząca tej literatury jest u nas, paradoksalnie, coraz większa.
My, Polacy, uwielbiamy przecież kryminały…
Rzeczywiście, w dalszym ciągu chętnie sięgamy po skandynawskie kryminały, ale fala popularności tego rodzaju literatury zaczyna teraz opadać. Kilka lat temu kryminały dosłownie zalewały nasze półki, teraz wyraźnie widać jednak, że ta nisza się wysyciła i norweski rynek, który z reguły bardzo mocno nastawiony jest na eksport, próbuje dokonać swego rodzaju przebrandowania, zastąpić kryminał, który chyba nieco się już czytelnikom znudził, thrillerem psychologicznym.
Z jakim skutkiem?
Powiedziałabym, że średnim. W Polsce sprzedaje się trochę norweskich thrillerów, np. Ruth Lillegraven czy Helene Flood, ale zdecydowanie nie jest to wielki komercyjny sukces jak w przypadku powieści kryminalnych jeszcze kilka lat temu.
Na czym opiera się więc rosnąca świadomość czytelnicza, o której wspomniałaś?
Z moich obserwacji i rozmów, które przeprowadzam ze studentami oraz czytelnikami wynika, że literatura norweska zaczyna kojarzyć się w Polsce ze swojego rodzaju prestiżem.
Będziemy się snobować na czytanie norweskich autorów?
Tak, ale to snobizm o pozytywnym zabarwieniu. Sięgamy po norweską książkę, bo ona kojarzy nam się z literaturą z wyższej półki, z czymś trudnym i nieoczywistym w odbiorze.
Na czym właściwie ma polegać ta trudność? Nie wszyscy norwescy autorzy piszą przecież opasłe i zawiłe powieści w stylu Karla Ovego Knausgårda. Na marginesie, na mojej czytelniczej półce Knausgård wciąż czeka na swój czas, bo ten zdecydowanie jeszcze nie nadszedł…
Pytanie, czy w ogóle jest w życiu dobry czas na Knausgårda – na pewno musi to być bardzo długi czas – może jakieś wakacje na ponurej bezludnej wyspie… (śmiech)? W dużym skrócie powiem tylko, że wprawdzie bardzo cenię tego pisarza, natomiast to, co i w jaki sposób pisze zupełnie do mnie nie przemawia.
A wracając do naszych wyobrażeń na temat norweskich książek?
Powiedzmy, że czytelnicy od dawna mają na temat literatury skandynawskiej pewną teorię – generalnie ma być zimna, smutna i hermetyczna.
To chyba mało zaskakujące skojarzenia…
Ale ja się z nimi zupełnie nie zgadzam! Swoją przygodę z przekładem zaczęłam blisko 15 lat temu i od tego czasu widzę ogromną zmianę w różnorodności dostępnych polskiemu czytelnikowi gatunków literackich, mamy na naszym rynku wielu autorów i różne tematy, które poruszają w swoich książkach. Ogromną pracę wykonują tu polskie wydawnictwa, jak choćby Wydawnictwo Poznańskie, które jakiś czas temu zaczęło wydawać serię dzieł pisarzy skandynawskich, z piękną szatą graficzną i okładkami Uli Pągowskiej. Taką książkę po prostu chce się mieć na półce. I oczywiście przeczytać.
Trójmiejskie wydawnictwa również dokładają swoją cegiełkę do procesu popularyzowania norweskiej literatury w Polsce.
Tak, mamy na tym polu całkiem spore zasługi. Wystarczy wspomnieć choćby wydawnictwo Marpress z ich serią Bałtyk, czy też stosunkowo młode wydawnictwo Dziwny Pomysł, specjalizujące się w nietypowej skandynawskiej literaturze dziecięcej i młodzieżowej.
Jakim rynkiem dla norweskiej twórczości literackiej jest właściwie nasz kraj? Odległość między Polską a Norwegią jest relatywnie niewielka, ale różnice w temperamencie i podejściu do szeroko pojętych kwestii życiowych, społecznych czy rodzinnych… No właśnie, mamy pomost czy raczej przepaść?
Zdecydowanie widzę pomost. Przyczyn rosnącej popularności norweskiej literatury na naszym rynku dopatrywałabym się głównie w bardzo intensywnej wymianie kulturowo-ekonomicznej, którą mamy z Norwegią od czasu wejścia Polski do strefy Schengen. Poza tym, może chodzić też o pewną szczególną czułość i szczerość, które charakteryzują norweskich pisarzy w sposobie, w jaki piszą oni o tzw. trudnych sprawach.
To znaczy?
To jest literatura, w której emocje, także te niekomfortowe, są na wierzchu, nazwane zgodnie z tym, czym rzeczywiście są. W Polsce w dalszym ciągu o wielu trudnych sprawach, skomplikowanych relacjach, ich rozpadzie czy problemach związanych z seksualnością, mówimy mało, za pomocą dziwnych metafor, albo w ogóle. Skandynawowie wprost i bez przysłowiowego owijania w bawełnę piszą np. o bezdzietności, także tej z wyboru, o niełatwych relacjach z rodzicami i partnerami, wreszcie o redefinicji roli współczesnej kobiety w społeczeństwie i rodzinie.
Ta redefinicja to już nie tylko wyjście z zaklętego kręgu dziecko – kościół – kuchnia, to dużo głębsze wejście w problemy współczesnych kobiet.
Zdecydowanie tak. Np. warszawskie wydawnictwo Pauza wydaje właśnie książkę Lotty Elstad, która wprost opowiada o aborcji, ArtRage wychodzi ze wspomnianym przeze mnie tematem bezdzietności z wyboru. Tak zwana kobieca literatura, tzn. ta pisana przez kobiety, której bohaterkami są kobiety, jest mi z resztą szczególnie bliska i jako tłumaczka odnajduję w niej swoją własną niszę.
Trudne, skomplikowane relacje i złożone pod względem psychologicznym portrety ludzkie – początki twojej przygody z przekładem wyglądały chyba nieco inaczej?
Rzeczywiście, pierwsze doświadczenia w tym obszarze zawdzięczam sagom, skądinąd swego czasu bardzo popularnym na polskim rynku.
Sagi to…?
To, najprościej rzecz ujmując, wielotomowe harlequiny, takie, które w kiosku kupujesz za przysłowiowego piątaka i pochłaniasz w ciągu jednego, dwóch wieczorów. Żadnych skomplikowanych osobowości, przewidywalna fabuła skoncentrowana wokół problemów sercowych, prosty, dosadny język, który po jakimś czasie pracy nad przekładem zaczyna niebezpiecznie wwiercać się w twoją świadomość (śmiech). Kilkadziesiąt tomów, każdy wychodzi co tydzień – ja przetłumaczyłam w sumie około 60 tomów tych sag i dziś uważam tamten epizod za bezcenne doświadczenie, które nie tylko nauczyło mnie systematyczności, ale przede wszystkim, obok kwestii czysto technicznych, związanych z samą materią, jaką jest specyficzny język, dało mi pierwszą lekcję tego, czym może być – czym jest – praca tłumacza.
No właśnie, poruszyłaś właśnie bardzo ciekawy wątek, który w ostatnich latach coraz częściej dyskutowany jest w środowiskach związanych z szeroko rozumianym rynkiem wydawniczym, a także – co szczególnie istotne – wśród odbiorców literatury. Mam na myśli figurę tłumacza, który do niedawna właściwie nie funkcjonował w świadomości statystycznego czytelnika, wydawcy też robili stosunkowo niewiele, by osoba dokonująca przekładów była dla odbiorcy widoczna, by ten miał szansę docenić ogromny wkład tłumacza w końcowe wrażenie, jakie mamy po lekturze. Co my właściwie wiemy o waszej pracy?
Większość osób pewnie dalej wyobraża sobie, że całymi dniami siedzimy przy migoczących lampach, w grubych okularach, obłożeni stosami zakurzonych tomów klasyki (śmiech)…
Z tonu wnioskuję, że jest to wyobrażenie niewiele mające wspólnego z prawdą.
Niestety, lub na szczęście, rzeczywiście niewiele. Jak w każdej pracy, trzeba pilnować terminów i być zdyscyplinowanym na tyle, by skończyć zlecenie na czas i z możliwie dobrym skutkiem. Przede wszystkim jednak, każdy z nas musi poświęcić sporo czasu i wysiłku, zanim będzie mógł pozwolić sobie na luksus pracy z tekstem, który od początku do końca odpowiada mu pod względem treści, tematyki czy języka.
Wyczuwam w tym aluzję do wspomnianych wcześniej sag (śmiech).
Oczywiście, proste historie miłosne w typie „Mody na sukces” nigdy nie były moim wymarzonym zleceniem, ale od czegoś trzeba było zacząć. Nie od razu można wybrzydzać – na to właściwie może sobie pozwolić tylko nieliczna garstka najwybitniejszych tłumaczy, którzy przez lata wypracowali sobie swego rodzaju markę, mają umiejętności i nazwisko kojarzone z konkretnym poziomem literackim. Mnie udało się osadzić we współczesnej norweskiej literaturze, ona odpowiada mi najbardziej ze względu na tematykę i żywy, współczesny język, z którego materią lubię obcować, ale pracowałam na to przez ponad 15 lat i przyjmowałam w tym czasie naprawdę różne zlecenia. Z czegoś przecież trzeba żyć, nie nakarmimy się marzeniami o najambitniejszych zleceniach, które mogą przecież nigdy nie nadejść.
Zapytam wprost, czy tłumaczom jest w Polsce lekko?
A komu jest? Oczywiście rozumiem sens twojego pytania, i odpowiem wprost – w dalszym ciągu nasza praca jest niedoceniana, nie wszyscy mamy ekonomiczny przywilej wynikający z dodatkowej pracy w innym miejscu, często trzeba szukać dodatkowych zajęć albo brać większą ilość, nawet mniej nam odpowiadających, zleceń. Dlatego tak ważne jest, by każdy tłumacz mógł żyć godnie ze swojej pracy! Mnie jest nieco łatwiej ze względu na etat na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie do września tego roku wykładałam literaturoznawstwo, od jesieni przenoszę się do Trondheim w Norwegii i tam zamierzam kontynuować pracę naukową jako literaturoznawczyni. Na dzień dzisiejszy trudno mi jednak wyobrazić sobie sytuację, w której w Polsce utrzymuję się z samych tylko zleceń na przekłady – mam nadzieję, że dzięki zachodzącym na rynku wydawniczym zmianom oraz działalności Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury niedługo stanie się to realne...
To chyba w dalszym ciągu dość odległa w czasie perspektywa...
Jak sama wspomniałaś, na tym polu dzieje się w ostatnich latach sporo dobrego i efekty już widać na targach, spotkaniach autorskich czy w branżowych dyskusjach. O tłumaczach i ich pracy mówi się rzeczywiście coraz więcej, podkreśla się rolę, jaką wkładają w ostateczny kształt dzieła literackiego. Udzielamy wywiadów, opowiadamy o swojej pracy, za którą otrzymujemy nagrody i, co ważne, jesteśmy też coraz częściej obecni na okładkach książek. Ogromną pracę na rzecz tego uświadomienia wykonuje wspomniane już przeze mnie STL, czyli Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury, którego jestem aktywną członkinią. STL promuje zresztą ciekawe hasło, pod którego sensem podpisuję się obiema rękami – TŁUMACZ TEŻ AUTOR – to krótkie, ale mocne i prawdziwe stwierdzenie, które zasługuje na to, by trwale zakorzenić się w świadomości odbiorcy. Warto to zauważać zarówno na poziomie symbolicznym, jak choćby przez umieszczanie nazwiska tłumacza na okładce, jak i na poziomie prawnym – potrzebujemy konkretnych rozwiązań , które pozwolą nam na funkcjonowanie w strefie jako takiego komfortu ekonomicznego i organizacyjnego.
Zatrzymajmy się na chwilę przy temacie targów. Niedawno zakończyły się Targi Książki w Warszawie, w tym roku Norwegia była tam gościem specjalnym. Jakim doświadczeniem były dla ciebie te 4 dni?
Dla mnie, jednoznacznie pozytywnym. Pomimo utyskiwań na pogodę, organizację, błoto czy też odległość do najbliższej toalety, uważam, że było to po prostu wielkie święto literatury norweskiej w Polsce – cała Warszawa była wypełniona ludźmi związanymi z norweską literaturą, autorami, tłumaczami, czytelnikami. Przez chwilę mogliśmy się poczuć jak w małym Frankfurcie, gdzie Norwegia również gościła na targach w 2019 roku, jeszcze przed wybuchem pandemii koronawirusa.
Wspominałaś przecież, że literatura to jeden z najważniejszych produktów eksportowych Norwegii.
Rzeczywiście, norweska literatura jest bardzo mocno nastawiona na eksport, także na rynek polski. Norwegowie doskonale zdają sobie sprawę z tego, jak chłonnym i co za tym idzie, atrakcyjnym rynkiem czytelniczym jesteśmy – według ostatnich badań język polski jest na piątym miejscu pod względem liczby norweskich tytułów tłumaczonych na obce języki.
Imponujący i zaskakujący wynik.
Od strony organizacyjnej odpowiada za to w dużej mierze NORLA – Norwegian Literature Abroad – rodzaj rządowej agencji, której celem jest promocja literatury norweskiej za granicą. Organizują seminaria, spotkania, dyskusje, współuczestniczą w organizacji eventów na targach książki, w Warszawie byli w tym roku bardzo aktywni.
W tym roku NORLA postanowiła też przyznać ci swoją specjalną nagrodę. Gratulacje, dla młodego tłumacza literatury norweskiej to chyba coś w rodzaju filmowego Oskara?
Rzeczywiście, w lutym zostałam uhonorowana tą nagrodą. To dla mnie wielki zaszczyt, podobnie z resztą jak sama możliwość współpracy z organizacją o takim zasięgu i prestiżu, jakim w środowisku tłumaczy literatury norweskiej jest NORLA. Z pewnością nie jestem jednak jedyną osobą, która na tym polu zasługuje w Polsce na uznanie, tylko w samym Trójmieście działa kilka naprawdę wybitnych specjalistek w zakresie przekładu. Partykularnie jest to wprawdzie nagroda dla mnie, ja jednak traktuję ją jako zwieńczenie starań wielu osób, bez wsparcia i wiedzy których nie byłabym dziś tym, kim jestem.
W Trójmieście mamy zresztą nie tylko specjalistów zajmujących się przekładem norweskich książek, na samego czytelnika czeka również sporo eventów i miejsc, w których może zbliżyć się do tego tematu.
Mamy przecież Nordic Focus Festival odbywający się co roku w Gdańsku przy współudziale Uniwersytetu Gdańskiego, czy też cykl spotkań „Przekład przed publikacją” organizowany we współpracy z Oddziałem Północnym STL, Urzędem Miasta w Sopocie i księgarnią Smak Słowa. W najbliższym czasie sporo wokół samego przekładu będzie się działo także w Sopotece, warto to obserwować, nawet jeśli nie pracuje się w branży, ale po prostu lubi się czytać. To tylko kilka przykładów z naszego rodzimego podwórka.
No i mamy jeszcze Uniwersytet Gdański.
Tak, tradycja uczenia o przekładzie była i w dalszym ciągu pozostaje żywa w Instytucie Skandynawistyki UG, prężnie działa tam Naukowe Koło Tłumaczy Literatur Nordyckich pod przewodnictwem prof. Marii Sibińskiej.
Jeszcze w tym roku czekają cię duże zmiany. We wrześniu rozpoczęłaś pracę na Uniwersytecie w Trondheim. Przerażenie, a może czysta ekscytacja?
I jedno, i drugie. Z jednej strony będę dalej obcowała ze znaną mi materią, czuję się bezpiecznie w tematyce, wokół której się poruszam, z drugiej jednak – intryguje mnie wizja pracy z norweskimi studentami, a także koleżankami i kolegami, w nieco innych realiach organizacyjnych i politycznych. Przyznam szczerze, że karuzela biurokracji, ideologicznych krucjat i nieustannych zmian, niepewności, jaką od lat fundują nam kolejni ministrowie odpowiedzialni w Polsce za edukację i naukę, zaczęły mnie ostatnio dość mocno męczyć. Z ulgą myślę o tym, że wyjdę nareszcie z obłędu wszechobecnych tabelek i planowania publikacji naukowych z kilkuletnim wyprzedzeniem. Poza tym, mam nadzieję na to, że po prostu wiele się tam nauczę – perspektywa pracy naukowej z norweskim tekstem w Norwegii to jednak zupełnie coś innego niż praca z tym samym tekstem w Polsce. Jestem tą wizją bardzo podekscytowana.
Najnowsza powieść Helgi Flatland będzie 101 tytułem w twoim translatorskim dorobku. Czy jest jakiś autor lub tytuł, o pracy z którym marzysz w sposób szczególny?
Jest. Jedną z najważniejszych książek, z którą miałam okazję do tej pory pracować był tytuł: „Gdzie się podziałeś, Buzzie Aldrinie?” Johana Harstada. Inna jego powieść „Max, Mischa & Tetoffensiven” (pl. Max, Mischa i Ofensywa Tet – red.) została niedawno wybrana norweską powieścią dekady. Niestety, ze względu na kolosalne rozmiary (około 1200 stron) żaden polski wydawca nie skusił się jeszcze na ten tytuł. Wydanie takiej książki jest po prostu bardzo drogie, trzeba myśleć o tym, czy taka powieść ma szansę się sprzedać. Ale co chwila staram się przemycać ten pomysł w różnych miejscach, mocno wierzę w to, że kropla drąży skałę i polski czytelnik dostanie w końcu tę książkę, w moim, mam nadzieję, przekładzie.
Pozostaje mi życzyć ci powodzenia w realizacji tego, jak i wszystkich innych planów związanych z przekładem.
Tak, jest przecież jeszcze tyle do przetłumaczenia…!