Ceniony profesor prawa Uniwersytetu Gdańskiego Maciej Barczewski przed czterdziestką postanowił zostać studentem szkoły filmowej. Finał jest taki, że dziś na ekranach kin w całej Polsce wyświetlają film jego autorstwa. „Mistrz” to inspirowana autentycznymi zdarzeniami historia boksera Tadeusza “Teddy” Pietrzykowskiego. O filmie, jego bohaterze, genezie scenariusza oraz o nietuzinkowym debiucie filmowym prawnika rozmawia Ewa Karolina Cichocka.

„Mistrz” to pełnometrażowy obraz o historii Tadeusza Pietrzykowskiego, więźnia obozu Auschwitz, a zarazem pierwszy Pana film. Premierę miał na 45. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Jak podała wówczas festiwalowa prasa, zdobył on uznanie krytyków, a jeden z wywiadów z Panem zatytułowano Mistrzowski debiut. Czyli sukces na samym początku kariery filmowej?

Dziękuję za miłe słowa. O prawdziwym sukcesie będziemy jednak mogli mówić, jeśli za kilka lat widownia będzie o tym filmie pamiętać. Niestety, z powodu obostrzeń wielu widzów przestało chodzić do kin, nawet po ich pełnym otwarciu widownia skurczyła się kilkukrotnie. W tej sytuacji inaczej postrzega się dziś sukces frekwencyjny. Mimo to nie narzekam, gdyż jak dotąd „Mistrza” obejrzało w kinach już ponad 100 tys. widzów, co w czasach pandemii jest wynikiem całkiem przyzwoitym. Film spotkał się również z ciepłym odbiorem na rynku międzynarodowym, pozytywnie ocenili go krytycy m.in. The Guardian czy The Times. „Mistrz” stał się jednym z niewielu polskich filmów o których mówi się i to mówi dobrze poza granicami naszego kraju.

Zawodowo zajmuje się Pan prawem i wykłada na WPiA UG. Tymczasem jest Pan także autorem scenariusza oraz reżyserem filmowym. Czy film w Pana życiu jest pasją, spełniającym się marzeniem, hobby czy planem B? Czy trudno jest łączyć profesjonalnie dwie, tak odmienne dziedziny? Wszak nie zrobił Pan filmu o… prawnikach.

Faktycznie, ze względu na film do minimum ograniczyłem praktykę adwokacką. Natomiast aktywność twórcza w moim przypadku w dużej mierze idzie w parze z pracą uczelnianą. Specyfika obu tych profesji jest bowiem wbrew pozorom w swej istocie zbliżona i bazuje na kreatywnej i analitycznej pracy intelektualnej. A prawo autorskie, w którym się specjalizuję, koncentruje się właśnie na ochronie działalności twórczej, w tym filmowej. Wykładowcą i naukowcem jest się na co dzień, natomiast na planie filmu fabularnego bywa się raz na kilka lat. Dlatego niejeden reżyser z powodzeniem godzi pracę na uczelni z pracą artystyczną. Zresztą prawo nigdy nie było dla mnie obowiązkiem, lecz pasją, podobnie jak X muza.

Skąd u Pana takie zainteresowanie tematem wojennych dziejów więźnia obozu Auschwitz. Kim był Tadeusz Pietrzykowski  i dlaczego jego historia skłoniła Pana, żeby zrobić o nim film?

Kilka lat temu przeczytałem opowiadania obozowe Tadeusza Borowskiego, na podstawie których Andrzej Wajda nakręcił „Krajobraz po bitwie”. Tam znalazłem zdanie, które bardzo mnie zaintrygowało: Jeszcze tkwi tu pamięć o numerze 77, który niegdyś boksował Niemców, jak chciał, biorąc na ringu odwet za to, co inni dostali na polu. To jedno zdanie mnie zafascynowało, bo mówiło o nieznanej mi wcześniej postaci, która dla więźniów obozu Auschwitz stała się symbolem zwycięstwa nad nazistowskim terrorem. Dla jego ówczesnych walki bokserskie w obozie dawały nadzieję na ocalenie i zwycięstwo.

Znalazł się Pan w złotej dziesiątce nominowanych do tytułu Człowieka Roku 2020 Dziennika Bałtyckiego. Tematyka filmu i postać głównego bohatera znalazły uznanie konkursowego jury, jako wzory do naśladowania. Co oznacza dla Pana wyróżnienie właśnie takiej postaci w dzisiejszych czasach?

Pietrzykowski niczym biblijny Dawid walczył na obozowej arenie z Goliatem, tak jak każdy z nas na co dzień zmaga się z przeciwnościami losu. To, że toczył swoje walki w najtrudniejszych warunkach, w najgorszym czasie i miejscu świata i wbrew wszystkiemu nadal wygrywał, daje każdemu z nas nadzieję, że nie ma takiej przeszkody, nie ma takiej przeciwności, której ostatecznie nie da się pokonać. Górnolotnie można powiedzieć, że wszyscy jesteśmy wojownikami na ringu swojego życia. Ekranowa postać Pietrzykowskiego przypomina nam, że choćby gasła wszelka nadzieja, to nawet w najgorszych okolicznościach nie należy jej tracić i przestać walczyć.

Temat obozu i więźniów nie jest dla Pana tylko faktem z historii. Pana rodzina ma własne wspomnienia i przeżycia. Czy to miało także znaczenie w wyborze tematu na film?

Owszem. Mój dziadek był więźniem obozu Auschwitz-Birkenau. Przez wiele lat mieszkałem z nim pod jednym dachem. Oświęcimską tematykę mieliśmy więc w pewnym sensie w krwioobiegu rodzinnym. Kiedy myślałem, o czym chciałbym nakręcić swój pełnometrażowy debiut, doszedłem do wniosku, że warto opowiedzieć historię rozgrywającą się w miejscu, które tak mocno siedziało w mojej głowie i w sercu.

Realizacja filmu historycznego nie jest prosta. Myślę nie tylko o zespole historyków, dokumentalistów, charakteryzatorów i scenografów. Wymaga pewnie sporych nakładów finansowych. Jak udało się Panu, debiutantowi przekonać producenta i zdobyć finansowanie?

O to zapewne trzeba byłoby zapytać producentów, do których zgłosiłem się z pomysłem na ten film. Podobnie jak ja, dostrzegli oni kinowy potencjał tej historii. Podobno scenariusz miał w sobie siłę przekonywania, że powstanie z tego dobry film.

Scenariusz filmu oparty jest na losach prawdziwej osoby. Wymogi języka filmowego i oczekiwania widzów wpływają na narrację. Co w tym przypadku było najistotniejsze prawda historyczna czy fabuła?

Większość przedstawionych w „Mistrzu” wydarzeń faktycznie miała miejsce. Jednakże, tak jak w przypadku innych filmów fabularnych opartych na faktach, potrzeba zachowania czytelnej narracji oraz budowy napięcia emocjonalnego w ramach półtoragodzinnej opowieści, wymusiła konieczność wprowadzenia zmian czy to w zakresie chronologii wydarzeń, lokacji czy postaci z którymi styka się główny bohater. Z uwagi na reguły sztuki filmowego dramatu wprowadzenie takich zmian było niezbędne, zależało mi jednak by w każdym takim przypadku w maksymalnym stopniu zachować historyczną fakturę przedstawianych wydarzeń, a przede wszystkim prawdę o esencji emocjonalnej głównego bohatera.

Oprócz realiów historycznych i faktów, film wymagał także fachowej wiedzy na temat dyscypliny sportowej jaką jest pięściarstwo. Czy Pan także zna się na tej dyscyplinie?

Przed podjęciem prac nad „Mistrzem” nie miałem do czynienia z tą dyscypliną sportu. Dopiero proces przygotowywania scenariusza, liczne rozmowy z pięściarzami, lektura notatek Pietrzykowskiego odkryły przede mną jej naturę. Okazało się, że istota boksu jest dużo bardziej złożona niż się powierzchownie wydaje. Natomiast o to, by pojedynki bokserskie wypadły na ekranie odpowiednio wiarygodnie dbał sztab doświadczonych trenerów, choreografów walk oraz kaskaderów.

W roli głównej zobaczymy Piotra Głowackiego. Czy łatwo było obsadzić i dobrać filmowe role? Co zaważyło na tych decyzjach?

Gdy przystąpiłem do prac nad filmem niektóre osoby sugerowały, że w głównej roli należałoby obsadzić mocno zbudowanego aktora o aparycji zabijaki. Tymczasem siła Pietrzykowskiego tkwiła nie w jego nadwątlonych warunkami obozu gabarytach, lecz w mistrzowskiej technice i harcie ducha. Wiedziałem, że żeby zbudować przekonująco jego ekranową postać będę potrzebować aktora, który na pierwszy rzut oka stanowić będzie przeciwieństwo archetypu boksera. Kogoś, kto wygląda niepozornie, wręcz niegroźnie, ale w czyich oczach można dostrzec dwie zaciśnięte pięści. Zarazem powinien być to aktor, który dla roli więźnia Auschwitz jest skłonny przez kilkanaście miesięcy poddać swoje ciało radykalnej transformacji oraz opanować technikę boksu w zakresie umożliwiającym toczenie walk bez cięć montażowych i bez udziału dublera. Jestem przekonany, że od lat w polskim kinie nie było roli, która wymagałaby od aktora tak daleko idącego fizycznego i warsztatowego zaangażowania. Piotr Głowacki był moim pierwszym i jedynym wyborem i spełnił te oczekiwania z nawiązką. Podobnie jak i inni aktorzy, którzy między innymi musieli wiarygodnie opanować dialogi w języku niemieckim. Pracując z takimi artystami jak Grzegorz Małecki, Marcin Bosak czy Marian Dziędziel mogłem jednak być spokojny o ich zaangażowanie i poziom kreacji aktorskich.

Tylko nieliczni widzowie mogli obejrzeć „Mistrza” podczas ubiegłorocznego festiwalu filmowego w Gdyni. Dziś możemy go podziwiać w kinach w całej Polsce. Jakie to uczucie, gdy film znajduje się w repertuarze niemal tuż obok nowego Jamesa Bonda? 

Po pierwsze radość, gdyż ze względu na obostrzenia premiera przekładana była kilkukrotnie i był czas, że już niemal straciłem nadzieję, że kiedykolwiek do niej dojdzie. Ale również wdzięczność, gdyż film spotkał się z niezwykle ciepłym i emocjonalnym odbiorem widzów. Już po pokazach przedpremierowych trafiały do nas setki wiadomości, że „Mistrz” okazał się dla większości z nich pozytywnym zaskoczeniem, a nawet swego rodzaju kinowym przeżyciem. Później niektórzy pisali, że wybierają się na niego drugi, trzeci, a nawet szósty raz. Taka informacja zwrotna od adresatów dzieła filmowego wynagradza wszelkie trudy związane z jego powstaniem.

 

*artykuł opublikowany dzięki uprzejmości Uniwersytetu Gdańskiego