Perkusja i fortepian — na każdym z tych instrumentów gra znakomicie, co potwierdził występując u boku samego frontmana Zeppelinów. Jest purystą, wydawcą płyt winylowych i organizatorem kultowego już festiwalu „Jazz w lesie”. Adam Czerwiński, w wywiadzie z Prestiżem, opowiada m.in. o miłości do analogów, o produkcji w słynnym beatlesowym Abbey Road Studios i tęsknocie do klasycznych jam session.

Jak to jest zaczynać od wibrafonu w PRL-owskiej rzeczywistości, by kilkanaście lat później, co prawda już jako perkusista, wystąpić na jednej z najsłynniejszych sal koncertowych świata, w londyńskim Royal Albert Hall?

Jak to jest? Grałem wtedy w zespole skrzypka Nigela Kennedy’ego i to był koncert benefisowy tegoż skrzypka. Dość spora ekipa, bo była orkiestra symfoniczna, zaproszeni goście, m.in. Jean-Luc Ponty oraz Robert Plant z zespołu Led Zeppelin. Bardzo ciekawe doświadczenie, zresztą wspaniały facet, bardzo miły, sympatyczny, otwarty.

Występować u boku frontmana Zeppelinów to chyba marzenie każdego muzyka…

To było coś. Wychowywałem się na Zeppelinach, więc granie z nim, jeszcze w tak wspaniałym miejscu, było wyjątkowym przeżyciem. Nie zapomnę tego do końca swoich dni. Zresztą fajne spotkanie, bo ciekawe historie opowiadał. Pamiętam, byliśmy na próbie, czekaliśmy, bo orkiestra ustawiała się na froncie sceny, a on mówi do mnie: „Słuchaj, jak graliśmy tutaj w  latach 70., a nie było wtedy jeszcze żadnych rzędów, to tłumy ustawiały się pod sceną. Mieliśmy pełen ścisk i publiczność, która stała z przodu, waliła głowami o scenę. Nie wychodziliśmy, dopóki krew się nie polała. I dopiero wtedy zaczynaliśmy grać” (śmiech).

Wspomniał Pan o zmianie instrumentów. Jak to się stało, że w Pana życiu pojawiła się perkusja?

Już jako dziecko dużo grałem na różnych sztabkowych instrumentach w zespołach dziecięcych i stąd wziął się wspomniany wibrafon. Zresztą wiąże się z tym ciekawa historia. W tamtym okresie, z tego co pamiętam, były tylko trzy wibrafony w całym Trójmieście, więc dość kłopotliwa sytuacja, jeśli chodzi o ćwiczenie. Koncertowanie praktycznie nie było możliwe. To chyba był główny powód, dla którego zrezygnowałem z wibrafonu i skupiłem się na perkusji. Mieliśmy kiedyś taki wyjazd z big-bandem Jerzego Partyki na warsztaty jazzowe do Chodzieży, słynne wtedy i zresztą istniejące do dziś. Pojechałem tam jako wibrafonista bez instrumentu, na miejscu nie udało się go załatwić i tak już zostało, że zacząłem grać na bębnach. Grałem na nich już wcześniej, ale wtedy stał się to mój główny instrument.

Jednak bębny to nie jedyny instrument…

Gram też na fortepianie, piszę i aranżuję, więc te instrumenty sztabkowe nie są mi obce, zawsze mnie fascynowały, zresztą do końca szkoły muzycznej we Wrzeszczu grałem na nich bardzo dużo. Muszę się pochwalić, że na dyplomie zrobiłem transkrypcję koncertu skrzypcowego D-dur Paganiniego i grałem to z orkiestrą szkolną symfoniczną. Na bębnach też grałem od zawsze, byłem w klasie perkusji, ale wtedy uczono grać na wszystkich instrumentach: na werblach, na kotle, na wibrafonie, na marimbofonie, dosłownie na wszystkim co popadło.

Ma Pan na koncie współpracę z wieloma artystami, zarówno polskimi, jak i amerykańskimi, ale chyba szczególne miejsce zajął tu jeden człowiek. Mam na myśli Jarosława Śmietanę, z którym zawodowo spędził Pan spory kawałek swojego życia…

Spędziliśmy razem ćwierćwiecze! Zresztą znaliśmy się jeszcze wcześniej. Poznałem go w trakcie jednych z warsztatów jazzowych. Praktycznie cały moje dotychczasowe życie zawodowe związane było z Jarkiem. Wybitna postać, wybitny artysta, wybitny muzyk i przede wszystkim przyjaciel. Rzadko już się w tych czasach takich spotyka. Przez te 25 lat mieliśmy swój zespół i stanowiliśmy jego trzon. Zapraszaliśmy różnych gości, niektórzy grali z nami trochę dłużej, niektórzy sporadycznie. Bardzo mile wspominam Jarka i jest to niepowetowana strata. To już 7 lat! Aż nie chce się wierzyć, że to taki szmat czasu. 

To właśnie ta sytuacja skłoniła Pana, by pójść w stronę produkcji? Wydał Pan wówczas podwójny album “Friends – Music of Jarek Śmietana”, który został poddany procesowi masteringu w samym Abbey Road Studios, któremu zresztą w listopadzie tego roku stuknie 90-tka!

Już wcześniej wyprodukowałem swoje trzy płyty, jednak były to płyty CD — to były czasy, gdy nie wydawało się winyli…. Zatem pomysł muzyki na dwupłytowy album „Friends” został zrealizowany na CD, a dopiero później pojawiła się możliwość wydania tego na winylu. W tej sprawie moje kroki skierowały się do Abbey Road Studios, trochę dzięki Jarkowi, ponieważ on uwielbiał Beatlesów i to studio. Zawsze chciał tam nagrywać. Stwierdziłem, że byłoby fajnie, żeby zrobić tam mastering analogowy i potem wydać to na winylu. 

Jednak nie każdy może wydać płytę w słynnym studiu Beatlesów.

To prawda, do Abbey nie biorą ludzi „z ulicy”. Prześwietlają cię do trzeciego pokolenia wstecz. Miałem jednak mnóstwo kontaktów w Londynie, które zaowocowały początkiem współpracy ze studiem. Później, po śmierci Jarka, przez długi czas nie mogłem się otrząsnąć, nagle zostałem sam w tym muzycznym świecie. Musiałem wymyślić jakiś pomysł na siebie, więc założyłem zespół i nagrałem płytę. A jak już nagrywałem to stwierdziłem, że fajnie byłoby to zrobić na winylu. To jeszcze nie był pomysł na wytwórnię, ale po tej pierwszej płycie zdecydowałem, że założę wydawnictwo, ponieważ winyle zaczęły wracać do łask. Coraz więcej ludzi się tym interesowało i stąd zrodził się pomysł, żeby to zmaterializować i zrobić to tak porządnie od podstaw. Wtedy też poznałem Custom34, gdzie nagrywam do dzisiaj, gdzie są wspaniałe warunki do nagrywania, to jest wybitne studio, jeśli chodzi o pomieszczenia, akustykę i sprzęt. Mają też świetną serię mikrofonów od lat 60. i 70., wstęgowych, lampowych, a także wspaniały stół mikserski analogowy i magnetofon 24-śladowy, na których nagrywam moje produkcje, czyli tak jak się kiedyś nagrywało i produkowało.

Czyli stuprocentowy powrót do korzeni! Jak już jesteśmy przy winylach, to obecnie przechodzą one swoisty renesans, pojawiają się sklepy z płytami, coraz częściej też można znaleźć je w zwykłych marketach. Czym różnią się czarne krążki z „Biedry” od tych produkowanych w prawdziwej wytwórni?

Różnica jest zasadnicza. Ja nie chce dyskredytować marketu, bo sam mam kilka płyt, które kupiłem w pewnym robalu. Kiedyś tam rzeczywiście pojawiały się płyty bardzo źle zrobione, natomiast teraz potrafi się pojawić płyta, która jest wydana przez Universal Music. Można więc trafić na fajne tłoczenie. Muszę jednak powiedzieć, że zalew winyli dzisiaj to w 95%  „chłam”  A dlaczego tak jest? Po prostu odgrzewa lub nagrywa się jakieś kluchy i tłoczy się winyle z plików. Wiadomo, to zawsze jest troszeczkę lepsze pod względem brzmieniowym niż same pliki do odsłuchu, natomiast nie jest to pełen tok analogowy, czyli nie jest to nagrane na taśmie. Jest to o trzy klasy niżej, jeśli chodzi o  wartość brzmieniową i dźwiękową. Natomiast moje płyty to raczej audiofilskie wydania limitowane. To nie jest płyta, która się ukazała w nakładzie 100 tysięcy, tylko w 600 egzemplarzach… Płyty są numerowane, część z nich ukazuje się w kolorze. To jest taki ekskluzywny projekt nagrany na taśmie w pełnym torze analogowym. Musi być świetnie wytłoczony i ze wspaniałą poligrafią. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że te płyty są dopieszczone w każdym szczególe. Dzięki temu wyrobiłem sobie na rynku pozycję jednej z najlepszych wytwórni, jeśli chodzi o jakość i o kwestie muzyczne oraz graficzne, jednak paradoksalnie wiążę się to głównie z kłopotami. 

Dlaczego?

Winyl jest materią dość… kruchą. Etapów produkcyjnych jest naprawdę wiele i na każdym czyha pewne niebezpieczeństwo. Niekoniecznie z mojej winy. W samej tłoczni zdarzyło mi się, że trzeba było robić poprawki, bo gdzieś coś trzeszczało, bo gdzieś dostał  się brud. Trzeba pilnować na każdym kroku, żeby poziom był wysoki.

Czyli można powiedzieć, że diabeł tkwi w szczegółach…

Zdecydowanie! A ja jestem „szczególarz" i postanowiłem sobie, że skoro już decyduję się na coś takiego, to musi to być na najwyższym poziomie. Nie przepuszczam ani jednego najdrobniejszego błędu. Nie spałbym po nocach i spaliłbym się ze wstydu — taki już jestem.

Nie jest też trochę tak, że taka wytwórnia to świadome lokowanie się w niszy wysokiej jakości? Ludzie potrafią to docenić? 

Świadomie umieściłem się w takiej niszy, jednak to co robię doceniają najczęściej prawdziwi fanatycy. Zebrałem wiele pozytywnych recenzji. Moje płyty są też doceniane w wielu miejscach na świecie, w wielu miejscach funkcjonują one jako płyty referencyjne - w Dubaju, Londynie, czy Singapurze. Jedna z moich płyt, którą nagrałem z Wojtkiem Karolakiem „In a sentimental mood”, dwa lata temu została wyróżniona na Audio Show w Stanach Zjednoczonych. Ta nagroda to takie Oscary w świecie audio. I właśnie tam wspomniane wydawnictwo zostało nominowane w kategorii Best Audiopihile Recording. Nominację otrzymała także Shirley Horn, więc to naprawdę powód do dumy. Jednak muszę przyznać, że podobają mi się rzeczy, które nie wpisują się w gusta większości. Nie wydaję disco polo ani temu podobnych rzeczy, nawet chyba bym nie potrafił, więc ta popularność jest, jaka jest (śmiech).

Ale to mogłoby być ciekawe – disco polo na winylu…

Nawet kiedyś pomyślałem sobie o tym przez moment, żeby pacnąć taką głupotę. Kto wie! (śmiech)

Prężnie działa Pan również w Trójmieście, chodzą słuchy, że dużo łączy Pana z Premium Sound?

Od jakiegoś czasu moje płyty można nabyć właśnie w „Premium Sound”, zresztą bardzo fajnie się sprzedają. Dzięki tej współpracy poznałem sporo ludzi z lokalnego środowiska i nadal ich poznaję, ponieważ do tego miejsca przychodzi naprawdę świadoma klientela.  Oprócz tego, mam też mam możliwość testowania i obsługiwania wielu jakościowych wzmacniaczy lampowych. W tej chwili „na tapecie” mam model chińskiej firmy „Line Magnetic”, to naprawdę górna półka, jeśli chodzi o wzmacniacze. Podczas moich produkcji czy odsłuchiwania tespressów, porównywania brzmień, czy miksowania materiału, mam pełen komfort. Wiem, że odsłuch jest na możliwie najwyższym poziomie.

Na przestrzeni lat sprzęt się zmienił, nie ma co do tego wątpliwości… ale czy zmienił się jazz?

Jazz nigdy nie był zamknięty w konkretnych ramach, ale faktycznie samo podejście się zmieniło. Kiedy zaczynałem, muzyka brała się głównie z tzw. hangout, czyli spotkań, rozmów, całonocnych dyskusji, wspaniałych imprez i wspólnych doznań. Teraz m.in z powodu pośpiechu wygląda to inaczej. Często jest tak, że chłopak przyjeżdża na nagranie, a już się spieszy, bo za 10 minut musi wyjechać. Życie towarzyskie zamarło. Mam wrażenie, że w wielu przypadkach muzyka została spłycona. Gdzieś ten świat i pęd odbił negatywne piętno na uczuciach zamkniętych w muzyce. Jednak każdy jazzman ma własną drogę. Nie chcę tutaj narzekać, bo wyjdę na jakiegoś wapniaka i gościa, który ma jakieś pretensje, że coś poszło nie tak. Prawda jest też taka, że jazz jest organizmem, który wiele może zmieścić i wielu różnych kierunkach pójść.

Muzyka jazzowa to cała kultura, cała otoczka, bo nie można powiedzieć, że to tylko zwykle granie, ale też uczucia, emocje i czas, o których Pan wspomniał – czy młode pokolenie będzie potrafiło podtrzymać ten gatunek?

Mam nadzieję! Chyba że społeczeństwo już do końca zwariuje i ludzie przestaną słuchać dobrej muzyki i będą się zadowalać papką, co zresztą już w jakimś stopniu nastąpiło. Niestety, muzyka jest teraz zapychaczem. Pamiętam, jak w moich czasach w klubie studenckim w latach 80. grało się jazz, a teraz puszcza się disco polo, tak samo jak na juwenaliach. Jeśli inteligencja interesuje się czymś tak okropnym, to co powiedzieć o normalnych ludziach, ale już wchodzę w taki mentorski ton, więc nie będę się zapędzał (śmiech).

Z drugiej strony jest mnóstwo młodych muzyków, jest wiele wydziałów jazzowych nawet w średnich szkołach, są kierunki jazzowe i rozrywkowe. Młodzi grają troszeczkę inaczej, ponieważ są wychowani w pośpiechu i to też przekłada się na muzykę. Z tym nie można walczyć, każde pokolenie ma swoje doświadczenia i przekaz. Za każdym razem przecież muzyka się zmieniała. Był swing, bebob, który dla niektórych był przerażający, bo goście grali bardzo szybko i karkołomnie. Później był cool jazz, bo trzeba było zrobić przeciwwagę, był free jazz, bo się ludziom znudziły melodie i potrzeba było znów jakiegoś odjazdu. Zmiany są naturalne i dzięki temu cała muzyka żyje, jest ona swego rodzaju odzwierciedleniem życia, sytuacji i czasów.

Pan również stworzył coś absolutnie wyjątkowego — kultowy festiwal „Jazz w lesie”, który jest chyba taką kontynuacją klasycznych, jazzowych wartości…

Trochę tak. Niech przykładem będzie fakt, że jest to jest jeden z ostatnich festiwali, gdzie np. nadal istnieje tradycja jam session, czyli takiego wspólnego muzykowania po koncertach. Kiedyś jam session to była podstawa życia koncertowego. Kończył się koncert i zaczynał się jam, młodzi ludzie mogli spotkać się ze starszymi kolegami, wyjść na scenę i zagrać. Nabrać doświadczenia. Do dziś pamiętam jak byłem młodym chłopakiem i chodziłem do Żaka. Uciekałem w nocy z bursy przez piorunochron, bo jam zaczynał się o północy. Siedziałem do białego rana, by móc zagrać jeden utwór np. z Krzysiem Ścierańskim czy jakimś innym basistą. Jakie to było szczęście, jaki powód do dumy! Teraz tego brakuje, jednak na festiwalu w Sulęczynie jeszcze istnieje.

Las to dość nietypowe miejsce, zwłaszcza gdy pomyśli się o stereotypowym ujęciu jazzowania – klub/kawiarnia, alkohol, papierosy.

Las to wybitna sytuacja, jeśli chodzi o scenerię i brzmienie. Koncerty odbywają się w parku nad samym jeziorem, to coś, co powinien przeżyć każdy fan dobrego brzmienia. Festiwal odbywa się na terenie hotelu „Leśny Dwór”.

Czy muzyka jazzowa nie wraca w ten sposób do korzeni? Jest w tym coś pierwotnego…

Może podświadomość zadziałała w taki sposób, bo faktycznie festiwal ten wyróżnia się nie tylko atmosferą, ale też publicznością i artystami. Każdy z koncertów jest wyjątkowy, bo w większości są to jednorazowe wydarzenia i jednorazowe składy. A jeżeli chodzi o uczestników to śmiało mogę powiedzieć, że na przestrzeni tych kilku lat powstała tu jedna wielka rodzina.

W tym roku widzimy się w Sulęczynie?

Już z niecierpliwością odliczam czas do ostatniego weekendu lipca. Przyjeżdża, m.in. Grażyna Auguścik, polska wokalistka, która mieszka w Chicago. Będzie grała z zespołem Kuby Stankiewicza. Ja natomiast przygotowuję koncert „Mozart Rock&Swings”, czyli ten, który ukazał się na mojej ostatniej płycie. To są utwory Mozarta zaaranżowane przez Marcina Wądołowskiego. Będzie z nami grała również córka Jarka, czyli Alicja Śmietana, a także Zbyszek Namysłowski. Szykuje się niezły jam!