Blisko drapaczy chmur Hongkongu są miejsca, gdzie czas biegnie zupełnie w innym tempie. Wioska Tai O cywilizacyjnie różni się niemal o wiek od światowej metropolii. Można tam zobaczyć dawne życie Morskich Cyganów, które niegdyś kwitło na całym archipelagu wokół Wyspy Hongkong. 

Hongkong po chińsku - „pachnący port”, zajmuje ponad 1000 km kw. powierzchni na ponad 200 skalistych wyspach i części kontynentalnych Chin u ujścia Rzeki Perłowej. Poprzez tzw. wojny opiumowe w VIII w. Brytyjczycy przejęli ten teren i rozwinęli handel Zachodu z Chinami. Mówi się, że metropolia jest tworem Brytyjczyków wolnych od zobowiązań wobec Wielkiej Brytanii i Chińczyków, którzy nigdy nie podlegali Chinom. Ponad 20 lat temu po 142 latach zakończył się okres dzierżawy i Hongkong powrócił do ChRL jako Specjalny Region Administracyjny (jeden kraj, dwa systemy polityczne). Autonomię gospodarczą otrzymał na kolejne 50 lat do 2047 r. Metropolią wstrząsają jednak protesty, dotyczące ingerencji Chin w politykę autonomii i swobód obywatelskich. 

Siedmiomilionowy kolos bije rekordy gospodarcze i finansowe. Słynie z najniższych podatków i skupia najważniejsze światowe instytucje finansowe. Przy wysokim zaludnieniu (ponad 40 tys., osób na 1 km kw.), posiada najwyższe na świecie wskaźniki ilości, telewizorów, restauracji, parków, rezerwatów przyrody, a nawet… Rolls-Roysów i ilości wypijanego szampana - przypadających na jednego mieszkańca.

Strach ma oczy Chińczyka  

Do wioski Tai O (na wysepce o tej samej nazwie), dotarłam po zmroku. Prowadził do niej most, za którym majaczyły slamsowate zabudowania. Pełna obaw wśród pozamykanych domków z dykty i blachy, w których nie było widać oznak życia ruszyłam w drogę do hotelu, w którym zarezerwowałam nocleg. Jedynie intensywny rybny aromat wraz z zapachem strachu towarzyszył mi w pustych zaułkach, oświetlonych czasem żarówką. Dwukrotnie zawracałam w labiryncie baraków, a zmysły mówiły mi, że nie powinnam się tu znaleźć o tej porze. W końcu stanęłam przed otwartymi drzwiami jednego z blaszanych domków. W pustym, obskurnym pomieszczeniu, przy stole pod gołą żarówką, przy karcianej rozgrywce siedziało czterech Chińczyków. W kompletnej ciszy spojrzeli na mnie znad kart. Przez głowę przebiegły mi sceny z filmów z Jackie Chanem, które jak w przyspieszonym tempie rozgrywały się właśnie w takich zakazanych, chińskich dzielnicach. Wówczas zdałam sobie sprawę, że… to nie był film, a ja nie znałam Kung Fu. O dziwo jednak, Chińczycy nie rzucili się na mnie z wielkimi, błyszczącymi nożami, a wskazali drogę do hotelu. Pędziłam dalej dróżką wśród coraz rzadszej zabudowy i coraz gęstszej zielni. Co kilka minut z zielonej dżungli, otaczającej osadę wydobywały się z głośne porykiwania. Nie były to głosy ludzkie, nie pochodziły też od znanych mi zwierząt. Hipoteza, że to odgłosy ukrytych przed światem dinozaurów, wydała się najbardziej prawdopodobna. Mokra ze strachu dopadłam wreszcie zabudowań hotelu, który powstał w kolonialnym budynku dawnej stacji policji wodnej. Jak się okazało, dotrzeć tam można było drogą wodną lub pieszo jak ja - poprzez rybacką wioskę. Wyjaśniły się także straszne, nocne odgłosy. Pochodziły ze… starej kanalizacji deszczowej, która odzywała się takimi rykami podczas morskich pływów.                    

Wioska na palach

Tai O - osada dawnych rybaków i pozyskiwaczy soli w archipelagu wysp wokół Hongkongu, okazała się w świetle dnia malowniczą krainą zanikających tradycji. Była niegdyś kryjówką piratów i mieszkających na łodziach „Morskich Cyganów” z wybrzeża Morza Południowochińskiego. Wreszcie miejscem przerzutu Chińczyków z kontynentu do Hongkongu. Dziś poznaje się ją z daleka, po intensywnym zapachu suszonych ryb i pasty z krewetek. Są tak silne, że zmysł węchu nie przyzwyczaja się, mimo upływu czasu. Bagniste wybrzeże wyspy obrosły domki na palach, tak krzywych i kruchych, że zdawało się iż znikną zniesione falą najbliższego przypływu. Muliste brzegi wśród sterczących szczudlastych namorzynów były przystanią łodzi, który sędziwy wiek wskazywała łuszczącą się farba. Mielizny zajęły stare, porzucone rybackie kutry, które z kolei zaanektowały na swoje siedliska kolonie morskich ptaków. Wśród bujnych i intensywnie zielonych mangrowców można czasem było dostrzec czaple lub rybaka z długą wędką. Mimo bliskości wielomilionowej aglomeracji wody tam są czyste i zasobne w dary morza.  Tam można czasem dostrzec różowe delfiny, rzadkie i legendarne ssaki. 

Smak morza

Wąskie uliczki wioski ze skromna zabudową, ożywiały rozstawione kramy i stoiska oraz gwar sprzedawców i klienteli. Smakosze podkreślają niezwykłe bogactwo kuchni hongkońskiej, pełnej przeróżnych wpływów, w dużej mierze kantońskiej, a o jej amatorach, mówi się, że zjedzą wszystko, co ma cztery nogi i… nie jest stołem. Zdawały się tego dowodzić otwierane rano w wiosce baraki, zaczynające pracę rybne przetwórnie i rybacy rozkładający swój pachnący towar wzdłuż wąskich uliczek wioski. A czego, tam nie było? Beżowo-szare płaty suszonych ryb dyndające na sitach i wietrze, suszone pęcherze pławne wielkich ryb – miejscowy przysmak, siatki pełne drobnych suchych morskich robaczków czy wielkie, okrągłe tace wyplecione z palmowych liści ze schnącymi w słońcu jaskrawymi żółtkami kaczych jaj. Znane mi hale rybne są niczym w porównaniu z tą krainą darów morza, dla mnie w wielu wypadkach nie do zidentyfikowania. Nie dziwiły więc tłumy klientów i turystów, którzy pojawiają się tu każdego ranka. Prymitywnej zabudowie sklepików, stoisk i straganów towarzyszy zabudowa mieszkaniowa w podobnej kondycji. Domy na palach (Pang uk), zdają się być sklecone z materiałów, które oddało morze. Dlatego miejsce jest plenerem wielu filmów. Choć nie jest to dekoracja, a autentyczne miejsce życia ludu Tanka, który nie chce przenieść się do nowych blokowisk Hongkongu. Do dziś choć kultywują tradycyjny, choć trudny rybacki fach. Nie widać wśród nich młodszego pokolenia. Pozostali wiekowi ludzie, walące się domy, i ginące tradycje na progu supernowoczesnego świata. To ostatnia taka wioska, niegdyś podobne obrastały wybrzeża Hongkongu.