Przemek Dyakowski – 84-letni saksofonista, gdynianin, symbol i instytucja trójmiejskiej sceny, człowiek-uśmiech, emanujący pogodą ducha i otwartością. Jego bogate życie, w którym zawiera się kawał historii polskiej muzyki (nie tylko tej jazzowej), już dawno prosiło się o opisanie. W końcu się udało – na rynku księgarskim ukazał się wywiad-rzeka „Sax Club Pana Dyakowskiego”.

Z Przemkiem Dyakowskim spotykam w jego wysokim mieszkaniu w starej kamienicy w centrum Gdyni. Muzyk od razu skraca dystans, przechodzimy na Ty. Proponuje owoce, herbatniki i parzoną przez siebie bawarkę. W pokoju, w którym na co dzień ćwiczy na saksofonie, wśród nut, sprzętu muzycznego i piętrzących się na podłodze stert płyt, chętnie rozmawia o lokalnej scenie muzycznej, o wspólnych znajomych, o tym, gdzie można w Trójmieście posłuchać jazzu lub wybrać się na dobre jam session.

SKROMNOŚĆ MUZYKA

Problem zaczyna się jednak, kiedy próbuje się snop światła skierować na samego Przemka, na jego życie i dokonania. Powtarza, że kiedy ma o sobie mówić, zawsze czuje się zażenowany. To dlatego notorycznie umniejsza własne sukcesy i szybko próbuje zmienić temat. Najchętniej kierując zainteresowanie rozmówcy na innych muzyków i zachwalając ich talent.

Tym większa zasługa Kamila Wicika i Mariusza Nowaczyńskiego, autorów niedawno wydanego wywiadu-rzeki „Sax Club Pana Dyakowskiego”, którzy namówili Przemka na opowieść o jego bogatym życiu. Życiu, w którego tle toczy się przedwojenna i powojenna historia Polski, z jej punktami zwrotnymi, ale też przemianami obyczajowymi i kulturowymi. 

SZEF INTRYG PIWNICY POD BARANAMI

Lektura książki może też dostarczyć sporo niespodzianek: niewielu pewnie podejrzewa, że za ujmującym uśmiechem i szarmanckimi manierami dzisiejszego nestora, kryje się człowiek określany kiedyś jako „szef intryg Piwnicy pod Baranami”. Aktywny uczestnik nocnego życia, który ostatni wychodził z każdego jam session, a kiedy było trzeba, siłą wyrzucał awanturujących się klientów z krakowskich klubów. 

Zakochany muzyk, zmuszony do tego, by wziąć ślub potajemnie – a to dlatego, że nie akceptowali go rodzice wybranki, dla której wcześniej przeprowadził się na drugi koniec Polski. Wreszcie: gospodarz, który na 40 metrach kwadratowych gdyńskiego mieszkania potrafił pomieścić 27 muzyków, organizując trwające trzy doby „Walne Zebranie Związku Jazzmanów Polskich”.

CHCIAŁ BYĆ SKOCZKIEM

Przemek Dyakowski pochodzi z ziemiańskiego rodu o długich tradycjach. Choć urodzony w Krakowie na Brackiej, wychował się w podkrakowskiej Masłomiącej i Młodziejowicach, gdzie jego rodzina dysponowała wielohektarowym majątkiem i zatrudniała liczną służbę. Mimo to ojciec Przemka nigdy się nie wywyższał i – zupełnie jak dziś jego syn – ze wszystkimi sąsiadami był po imieniu. Brak „nawyków panicza” szybko się zresztą Przemkowi przydał, bo po wojnie, na skutek reformy rolnej i kolektywizacji wsi, rodzina straciła cały majątek. Komuna wszystko nam zabrała, musieliśmy zaczynać od nowa – wspomina muzyk.

Początkowo rodzina Dyakowskich przeniosła się do Zakopanego. Przemek nie był pilnym uczniem, nie przykładał się do nauki, z wielu szkół go wyrzucano. Na szczęście szybko złapał pierwszego bakcyla: sport. Zaczął trenować skoki narciarskie i siatkówkę, poważnie myślał o karierze skoczka. Dostał się też do szkoły sportowej w Katowicach, która wymusiła na nim dyscyplinę. W książce wspomina, że to sport go uratował, choć w rozmowie przyznaje, że każdy medal ma dwie strony. – To, że chodzę dziś trochę niepewnie, zawdzięczam moim wyczynom sportowym – śmieje się.

MUZYCZNE KORZENIE

Już wtedy pojawiły się pierwsze kontuzje i myśl, że nie chce przez całe życie zajmować się kulturą fizyczną. Studia polonistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim wybrał jeszcze z myślą o zostaniu dziennikarzem sportowym. Coraz mocniej dawał o sobie jednak znać drugi bakcyl – muzyka, która zresztą była obecna w jego życiu od zawsze. Jego mama dobrze grała na pianinie, a sam Przemek już jako młody chłopak próbował sił na skrzypcach (co wspomina jako koszmar). Potem przerzucił się na akordeon i pianino. Od dziecka kiełkowała w nim też fascynacja muzyką swingową. 

– Jeszcze w czasach zakopiańskich udało mi się obejrzeć w kinie Giewont amerykański film „Serenada w Dolinie Słońca”, opowiadający o orkiestrze Glenna Millera. Zrobił na mnie tak duże wrażenie, że poszedłem na niego jeszcze kilka razy – wspomina Przemek. – Poza tym po wojnie muzykę rytmiczną można już było usłyszeć w radiu. Słuchałem Colemana Hawkinsa, Bena Webstera, Lestera Younga, Sonny’ego Rollinsa. Ta odmiana jazzu była wówczas muzyką rozrywkową, do której się tańczyło. Poczułem, że chcę grać coś podobnego – dodaje muzyk.

PIWNICA – NAJLEPSZY UNIWERSYTET

Marzenie Przemka spełniło się po śmierci Stalina i związanej z nią odwilży 1956 roku. To wtedy – jak śpiewał Grzegorz Markowski z Perfectu – „w kawiarniany gwar jak tornado jazz się wdarł”. Wychodzący z podziemia jazz, „usankcjonowany” przez I Festiwal Muzyki Jazzowej w Sopocie, wdarł się też do krakowskich klubów, w których Dyakowski, młody student polonistyki, chętnie przesiadywał i amatorsko grywał. Na scenie czuł się jak ryba w wodzie. Może dlatego szybko dostał zaproszenie do Piwnicy pod Baranami. Współpracę z legendarnym kabaretem prowadzonym przez Piotra Skrzyneckiego do dziś wspomina jako swoje najważniejsze i formacyjne doświadczenie. 

– To był najlepszy uniwersytet, na jakim mogłem studiować. W połowie lat 50. Piwnica była nie tylko kabaretem, ale środowiskiem, wokół którego kręciły się niezwykle barwne postaci i najtęższe głowy Krakowa: literaci, krytycy, malarze, rzeźbiarze. Można tam było spotkać Sławomira Mrożka czy Mariana Eile, redaktora naczelnego „Przekroju”, który przywoził z Paryża płyty jazzowe i dawał nam je do przegrania – wspomina Przemek Dyakowski. 

Jeszcze ważniejsze było spotkanie z krakowskimi muzykami, śmietanką ówczesnego polskiego jazzu: Krzysztofem Komedą Trzcińskim, Janem Ptaszynem Wróblewskim, Andrzejem Kurylewiczem, Andrzejem Trzaskowskim, Wojciechem Karolakiem. Choć, jak przyznaje dziś Przemek, grany przez nich jazz tradycyjny (dixieland) w Piwnicy pod Baranami promowany był właściwie przy okazji. Jak wspomina, dla jego pokolenia jazz był czymś więcej niż muzyką: stylem życia, powiewem wolności i świeżości, okazją do szaleńczej zabawy i tańca.

Skromność Przemka i tu daje jednak o sobie znać: kiedy wspomina czasy krakowskie, o swoich kolegach z Piwnicy mówi jak o mistrzach i idolach, do poziomu których musiał dopiero równać. Dziś znajomość z nimi poczytuje za
wielki zaszczyt. 

– Cieszę się, że te bliskie i serdeczne kontakty przetrwały, że nadal się przyjaźnimy. Kiedy mój telefon dzwoni np. o 23:48, to wiem, że to Wojtek Karolak. Do dziś mamy o czym rozmawiać, bo te nasze nocne pogawędki rzadko trwają krócej niż 1,5 godziny - śmieje się Dyakowski.

OD FORTEPIANU DO SAKSOFONU

To Piwnicy pod Baranami zawdzięcza też brzemienną w skutkach decyzję o zmianie instrumentu. Namówił go do niej pianista Wojciech Karolak, z którym Przemek zżył się tak bardzo, że często byli brani za braci bliźniaków. 

– Wojtek słuchał tego, co wyczyniam na fortepianie, a potem w jednej z przyjacielskich rozmów powiedział mi: „Przemek, z tym fortepianem to jest różnie”. „No to co?” – zapytałem. Saksofon, oczywiście – odpowiedział. Sprzedałem więc pianino i kupiłem saksofon – opowiada Przemek. 

Pierwszy saksofon sprzedał mu zresztą Ryszard Horowitz, dziś wielki fotograf, który wyjeżdżał do Stanów i pozbywał się dobytku. 

- To dosyć skomplikowany instrument, ale można się go szybko nauczyć. Zawziąłem się i ćwiczyłem po kilkanaście godzin dziennie. Miałem kondycję jeszcze po szkole sportowej – mówi Przemek Dyakowski.

Z KRAKOWA NAD MORZE

Czasy „piwniczne” to też dla Przemka okres intensywnego nocnego życia, w którym najczęściej towarzyszyli mu Piotr Skrzynecki, Wiesław Dymny, czy Zygmunt Konieczny. To była jedna wielka włóczęga – nie kryje. Dość powiedzieć, że pewnego razu Przemek nie dojechał do domu na Wigilię, bo razem ze Skrzyneckim zabawili trzy dni na cygańskim weselu. Życie towarzyskie przyspieszyło też – i tak pewnie nieuniknione – zakończenie przygody Przemka z polonistyką. 

– Jazz Believers pojechali na koncerty do Zakopanego, a ja postanowiłem im towarzyszyć. Kiedy po dłuższym czasie wróciłem na uczelnię, żadne moje łgarstwa nie zadziałały i przestałem być studentem alma mater – opowiada.

W Krakowie wydarzyła się jeszcze jedna rzecz, która zaważyła na późniejszym życiu Przemka. Poznał Ludmiłę, a właściwie Lubę – piękną studentkę rusycystyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Kiedy po skończonych studiach jego wybranka dostała zatrudnienie w Gdyni w jednym z tamtejszych liceów, Przemek długo się nie zastanawiał. W książce dowcipnie komentuje, że choć żal było mu zostawiać Kraków, w którym miał już ugruntowaną pozycję, decyzja o przeprowadzce nie była pozbawiona podstaw. – To włóczenie się po nocach wykończyłoby mnie! – śmieje się.

Z GDAŃSKA W WIELKI ŚWIAT 

Przeprowadzka do Gdańska okazała się dobrą decyzją także dlatego, że trójmiejskie życie artystyczne zaczęło kwitnąć: działał tu teatr studencki Bim-Bom z Jackiem Federowiczem, Lucjan Bokiniec prowadził Dyskusyjny Klub Filmowy, za sprawą Franciszka Walickiego rodził się big-beat. Przemek znalazł stałe zatrudnienie w kabarecie To Tu Tadeusza Chyły, zaczął też grywać w lokalnych klubach. Wspomina, że pracy było tyle, że potrafił koncertować jednocześnie w Żaku (mieszczącym się w dzisiejszej siedzibie Rady Miasta) i Rudym Kocie. Muzycy grali pół godziny, po czym przebiegali przez ulicę z instrumentami. Jednego wieczora wykonywali kilka takich kursów między klubami.

To w Gdańsku, w 1966 roku, Przemek założył też z kolegami jeden ze swoich najważniejszych zespołów – Ramę 111 (liczba w nazwie była sumą ich ówczesnego wieku). Wkrótce otworzyły się dla nich nowe możliwości – wyjazdy zagraniczne. Na pierwszą wyprawę Rama 111 wybrała się do Czechosłowacji, ale już w latach 70. zaczęły się podróże w „lepsze części świata” i za żelazną kurtynę (m.in. do Finlandii), a w końcu dłuższe, wielomiesięczne kontrakty. Ukoronowaniem tej przygody okazało się dla Przemka granie na statkach pasażerskich, na których spędził w sumie 17 lat. I z którymi – jak mówi – odwiedził wszystkie części świata z wyjątkiem Antarktydy i Arktyki. 

SAX CLUB

Grali na wycieczkowcach, których standard przypominał pięciogwiazdkowe hotele. Ich pasażerami byli głównie bogaci Amerykanie na emeryturach. Na takich rejsach występował m.in. znany z filmu „The Blues Brothers” Cab Calloway, oczywiście z akompaniamentem Ramy 111. Ale też – za, bagatela, dwa tysiące dolarów – można było zagrać partyjkę brydża z Omarem Sharifem. To tam muzyk zaznał jednak tej bardziej bezwzględnej strony show-biznesu. Na morzu dowiedział się o śmierci mamy. Rodzina powiadomiła go o tym już po pogrzebie – przecież i tak nie miałby jak na niego wrócić.

W latach 90., po zakończeniu przygody z rejsami statkowymi, Przemek oddał się integrowaniu trójmiejskiej sceny muzycznej. Założył Sax Club – miejsce, które kilkakrotnie zmieniało lokalizację, ale na gdyńskiej mapie kulturalnej długo pozostawało ważnym punktem spotkań i niekończących się jam session. Podejmując się roli podobnej do tej, jaką w Piwnicy pod Baranami pełnił Piotr Skrzynecki, Przemek utrwalił wizerunek, który promieniuje do dzisiaj: duszy towarzystwa, ambasadora i dobrego ducha lokalnej sceny. Człowieka-centrali, który nigdy nie odmówi pomocy, służy kontaktami, poznaje muzyków ze sobą i promuje młode talenty. 

W tej ostatniej dziedzinie ma zresztą szczególnie dobrą rękę: to on polecił Ewę Demarczyk Zygmuntowi Koniecznemu, pierwszy zwrócił uwagę na Leszka Możdżera czy zaprezentował muzykę Janusza Hajduna Grzegorzowi Królikiewiczowi, co zapoczątkowało długoletnią współpracę kompozytora z polskimi filmowcami. Kiedy jednak próbuje się te fakty przypominać, Przemek zawsze je bagatelizuje, mówiąc o przypadku, szczęściu lub jedynie przyspieszeniu rzeczy, które i tak by się wydarzyły.

ZAMÓWIENIE, WYKONANIE, HONORACJA

Przemek Dyakowski lubi definicję jazzu, jaka pada w filmie „Ostatnie takie trio” z ust trójmiejskiego aktora Ryszarda Ronczewskiego. 

– Wujek „Ronczka” uczy tam młodego muzyka weselnego zawodowstwa, mówiąc: „Słuchaj, po mojemu to jest tak: zamówienie, wykonanie, honoracja” – opowiada z rozbawieniem.

Wydaje się, że dla Przemka nie ma zamówienia, które nie byłoby warte przyjęcia lub chociaż rozważenia. W jego bogatym muzycznym CV można znaleźć współpracę z wykonawcami rock’n’rollowymi, bluesowymi, reggae’owymi i etno. W ostatnich latach saksofonista bardzo otworzył się na granie z trójmiejskimi muzykami alternatywnymi. Kieruje się zasadą Theloniusa Monka – „Music is music”, w myśl której muzyka dzieli się tylko na dobrą lub złą. Na koncertach bardzo ważny jest też dla niego kontakt ze słuchaczami, wymiana energii. Największą radość odczuwa, kiedy na jam session ludzie zaczynają tańczyć. 

- Kiedy widzę ich zadowolone twarze i kiedy zaczynają się ruchy ciała, wiem, że jest dobrze. To trochę jak doping na zawodach sportowych. Publiczność jest najlepszym dopingiem dla muzyków – mówi Przemek. 

Pozostaje kwestia „honoracji”. Przemek nie kryje, że to ważny element w niestabilnym życiu muzyka. Najlepsze pod tym względem były czasy podróżowania na statkach. – Byłem turystą i jeszcze mi za tę turystykę dosyć dobrze, jak na tamte czasy, płacono – mówi. W szarych latach komunizmu Przemek nie epatował jednak dolarami i dewizami czy kolorowymi opowieściami z „lepszego świata”, choć zdarzało się, że przywoził z podróży 70-krotność ówczesnych polskich zarobków.

RÓBMY SWOJE

Przemek Dyakowski lubi znaną dewizę Wojtka Młynarskiego: „Róbmy swoje”. Choć w jego życiu nie brakowało trudnych, smutnych czy wręcz dramatycznych wydarzeń, o których zresztą opowiada w książce (tragiczna śmierć młodszego, 5-letniego brata, utrata rodzinnego majątku, czy nawet sportowych pamiątek), wydaje się pogodzony z losem i niezmiennie zachowuje pogodę ducha. Nie przeszkadza mu to, że jego nazwisko nie jest dziś wymieniane jednym tchem z Krzysztofem Komedą, czy Tomaszem Stańką, ani to, że Ramę 111 pamiętają dziś głównie najstarsi gdynianie. 

Jak przekonuje lektura wspomnień Przemka, trójmiejski saksofonista zawsze żył w swoim świecie, umiarkowanie interesując się polityką i pielęgnując wolność przede wszystkim w sobie. Ale okazuje się, że i takie, mocno niedzisiejsze podejście może zaprocentować. W swoim flagowym dziś zespole Take It Easy, z którym odtwarza retro-stylistykę jazzową, wychodzi z założenia, że z nikim nie muszą się ścigać i nikomu nic udowadniać. A jednak to wystarczyło, żeby zagrać support przed Rodem Stewartem. Jeśli czegoś żałuje, to braku szkoły muzycznej. 

W filmie „Życie na jazzowo” Andrzeja Mańkowskiego, Przemek Dyakowski mówi, że o jedno ma do siebie pretensje: przez to, że muzyka była całym jego życiem, nie dochował się dzieci. W „Sax Clubie Pana Dyakowskiego” znalazła się jednak znamienna wypowiedź Irka Wojtczaka: „Przemek nie doczekał się potomstwa, ale los obdarzył go wspaniałą atencją i szacunkiem wśród ludzi, którzy, jak ja, widzą w nim swego mentora i ojca. Myślę sobie czasem, że to właśnie on ma tych dzieci najwięcej...
Wszyscy nimi jesteśmy!”.

Sax Club Pana Dyakowskiego

Autorzy: Przemek Dyakowski, Kamil Wicik, Mariusz Nowaczyński (współpraca). 

Wydawca: Kosycarz Foto Press

 

Wywiad-rzeka z ikoną trójmiejskiej sceny jazzowej, saksofonistą Przemkiem Dyakowskim. To pełna anegdot opowieść o życiu artysty wywodzącego się z ziemiańskiej rodziny o wielkich tradycjach. Dyakowski wspomina dzieciństwo w podkrakowskiej Masłomiącej i dorastanie w Zakopanem, współpracę z Piwnicą pod Baranami i odkrycie Ewy Demarczyk, koncerty w gdańskim Żaku, animowanie jazzowej sceny w Trójmieście. To także opowieść o przyjaźni i współpracy Dyakowskiego z innymi ikonami jazzu.

Wystawa

19 marca o godz. 18 w Galerii Gdyńskiego Centrum Filmowego odbędzie się wernisaż wystawy zdjęć Andrzeja Świetlika „Dyakowski – fotografia – Świetlik”. Na wystawie znajdą się fotografie, które wybitny fotograf Andrzej Świetlik wykonał Przemkowi Dyakowskiemu (i które w większości nie trafiły do książki). Ekspozycję będzie można oglądać do 13 kwietnia.