MIROSŁAW WAWROWSKI. LEGENDY ROCKA W DOLINIE CHARLOTTY

Legendarny Carlos Santana nazywa to miejsce drugim domem. Atmosferą miejsca zachwycali się nie mniej legendarni artyści – Robert Plant, Bob Dylan, Bryan Ferry, King Crimson, Alice Cooper, Billy Idol, Fish, ZZ Top, The Doors, Omega, The Animals i wielu innych. Mirosław Warowski, dyrektor zarządzający Doliny Charlotty, od lat konsekwentnie buduje renomę Festiwalu Legend Rocka czyniąc z niego jeden z najbardziej niezwykłych festiwali na świecie. 

PGR Mścice. Półtora miesiąca pracy po 11 godzin dziennie – tyle kosztował mój kaseciak MK 125 na licencji Thomsona. Czerwony, czarne wykupili. A pan na czym zaczął?

ZK 145 na licencji Grundiga, szpulowy. Pół roku pracy nad tatusiem i dobre stopnie. Nagrywałem z radia i płyt przemyconych przez marynarzy. Najpierw z Radia Luxembourg, potem z Trójki.

Przy czym gasiliście światło na prywatkach?

Przy „Bielszym odcieniu bieli” Procol Harum.

A Santana?

A tak! „Samba pa ti”, potem „Europa”. I przy „Angie” Stonesów.

Jeździł pan za kimś?

Za Niemenem. To był cykl. Spaliśmy w stogach, rano doiliśmy krowy. 

Jak pan słucha rocka?

Po świecie jeżdżę do agencji, nie na koncerty, więc w samochodzie – z kultowych audycji Trójki i płyt. Na długiej trasie zamiast kawy daję sobie na maksa „Made in Japan” [album Deep Purple z koncertów w Osace i Tokio w 1972, jeden z najlepszych w historii hard rocka]. Ale w lipcu nie odmówiłem sobie Rolling Stones w Warszawie.

Ludzie wyrastają z rocka. Inni z wiekiem tracą entuzjazm...

Jestem wierny gatunkowi i nic mi nie spowszedniało. Czasem staję na tej górce, robię rachunek i czuję, że po 18 latach Doliny Charlotty jestem z paru spraw dumny. W porywach nawet myślę, że jak mam wierzyć w cuda, to tu. A mimo to uważam, że wszystko przed nami. Żałuję tylko, że niektórych z wielkich nie zdążyłem zaprosić do Doliny Charlotty: Niemen, Lennon, Nirvana, Maanam. Albo zaprosiłem, ale już nie przyjechali: Joe Cocker – wszystko załatwione, zmarł; Gary Moore – mieliśmy przelewać zaliczkę.

Nie wszyscy wielcy już przestali grać. The Rolling Stones?

To pieniądze z innej galaktyki, tak samo AC/DC, Metallica, U2.

Moody Blues?

Wielkie pieniądze, a publiczność szczególna, nie za szeroka. Mogłoby się nie zwrócić. Dwa lata rozmawiamy.

Wyłania się ciekawy ranking. Gillmour, Waters, Osbourne?

Wszyscy w polu widzenia, z Davidem Gillmourem mamy kontakt.

Sting, Mark Knopfler?

Próbujemy od kilku lat, ale na Stinga monopol ma amerykański partner na Polskę. Staramy się o Aerosmith i Guns N’ Roses.

Rod Stewart?

Boję się, już nie zapełnia widowni.

Bruce Springsteen?

Moje marzenie.

Queen?

Gdy zrobimy nową widownię, na 20-30 tysięcy. To kosmos większy niż u Rolling Stones – potężna scena, nagłośnienie, światła. Wielka arena zrekompensuje koszty występów najdroższych gwiazd.

Jak przyjeżdżają?

Przylatują procedurą dla VIP-ów, więc wychodzą szybko osobnym wyjściem. Zwykle chcą, by ich przywieźć do Doliny nowym Mercedesem; mamy umowę z salonem na limuzyny, vany i bagażówki. Rzadziej wybierają Audi. Ponieważ w weekendy główny przejazd jest zapchany, a w umowach jest zawarowany krótki czas, jedziemy bocznymi drogami. Gdyby grali w dużym mieście, fani nie wiedzieliby, gdzie nocują. Tu wiadomo, więc dla spokoju i bezpieczeństwa odcinamy pół hotelu.

Niezwyczajne życzenia?

Ostatnio zaskoczył mnie David Coverdale, wokalista Whitesnake [przedtem Deep Purple], a ściślej jego manager: poprosił o przebudowę mniejszej sali konferencyjnej na garderobę. Wstawiliśmy przepierzenia, barek, a przede wszystkim masę luster. Dywany mieli swoje.

Co robią, gdy zaraz po występie nie wyjadą?

Biorą masaże balijskie, zabiegi kosmetyczne, pływają.

Odrobina ekstrawagancji?

Arthur Brown uprawiał jogę, lider Focusa grał w basenie na flecie. Nic szczególnego. To normalni ludzie, bardziej kreują ich managerowie. 

Zostawiają pamiątki?

Instrumenty, płyty, stroje. Zbudujemy muzeum. Jesteśmy już w kontakcie z muzeum rocka w Roskilde w Danii.

Bada Pan publiczność?

Połowa to wciąż ci sami. Wygodniejsi nie nocują na polu namiotowym, ale zawczasu wynajmują pokoje od Darłowa do Łeby i podporządkowują wakacje festiwalom. Terminy podajemy rok wcześniej. Są ruchome, bo dyktowane przez agencje gwiazd według tras: kto ma zagrać w Helsinkach, a potem w Berlinie, to po drodze ma nas. Chodzi głównie o sprzęt. Za Santaną jeżdżą trzy tiry, taki konwój musi mieć sensowną logistykę. A z fanów najciekawsi są panowie w wieku 40-60. Lekarze, profesorowie, biznesmeni. Znają rozmiary butów i gaci gwiazd. Śledzą ich losy i płyty, żyją koncertami. Kiedyś kudłaci hipisi, dziś stateczni obywatele. Zajeżdża mercem giguś pod krawatem, a na koncercie jest w zdartych dżinsach. Niektórzy brzdąkali w garażu, teraz chcą wystąpić jako support, gotowi za to zapłacić.

Zrobił Pan amatorski wyjątek.

Wzruszył mnie pański kolega, dawny dziennikarz Andrzej Radajewski z Lęborka. Wiele lat wcześniej jeździł autostopem po Węgrzech, gdzie trafił na koncert Omegi i poprosił o autografy (już trochę znał węgierski, potem został hungarystą). Nie było na czym pisać, więc podniósł pudełko po zapałkach. Ma wszystkie analogowe płyty Omegi i zna wszystkie utwory. Gdy przyjechali do nas, pokazał im to pudełko robiąc piekielne wrażenie, przekonał nas i zaśpiewał z grupą „Dziewczynę o perłowych włosach”, ich największy, kultowy w całej Europie utwór. Tak w Dolinie spełniają się marzenia.

W tym pańskie: jak się sprowadza gwiazdę do lasu, gdzie ulokowana jest Dolina Charlotty?

Gażą i renomą, na którą się składają opinie i historia miejsca, czyli kto tu zagrał. Może Pan mieć parę milionów dolarów, a nikt szanujący się nie przyjedzie, jeśli nie będzie opinii – takie cuda to tylko na życzenie Putina i za jeszcze cięższe pieniądze. Zacząłem od mniejszych, zapomnianych. Przełom nadszedł po piątym festiwalu z Deep Purple w 2011 roku. Wszystkie raty zapłacone przed koncertem, perfekcyjna organizacja, pełna widownia (wtedy 5.500 osób), a nade wszystko format i zadowolenie wykonawców – mając takie referencje mogłem śmielej sięgnąć po kogoś, o kogo się starałem od kilku lat.

Piętnasty na liście 100 największych gitarzystów wszech czasów magazynu „Rolling Stone”. Carloooos Augusto Alves Saaaaaannntana!

Gdy był pierwszy raz, zawołał po ostatnim aplauzie: mam nowy dom! A po trzecim koncercie przeszliśmy się po śniadaniu. Podniósł bilet, otrzepał z piachu, schował i spytał: chcesz, żebym znów przyjechał? Dla tych chwil warto żyć. Ale nie od razu przyszły. Będąc w Los Angeles zdobyłem namiary na jego managera. Po jakimś czasie nawet się odezwał: Santana nie zagra, gra na imprezach powyżej 10.000 osób. Nie ustawałem, daremnie. Ale budowaliśmy wodne safari i powstał nadmiar ziemi. Dołączyliśmy ją do widowni i wysłałem zdjęcia, że wkrótce będzie miejsce na 10.000. Wtedy osłabli. Potem się okazało, że słusznie mnie wzięli za jakiegoś zdesperowanego fanatyka. Gdy przyjechał, po kąpieli włożył biały kapelusz i mówi: chodź, pokażesz co tak zachwalałeś. Była godzina do koncertu, ludzie łapali go jak papieża, a on się rozglądał. Rozpromieniony stwierdziłem: Carlos, to wszystko zrobiłem dla ciebie. Zobaczyłem łzy w jego oczach, a on – że… zacznie zaraz. Pół godziny wcześniej?! Rozszarpią nas, niektórzy jeszcze nie weszli! Jednak się uparł: będę grał aż mi prąd wyłączycie. I zawył tą gitarą przy wszystkich instrumentach perkusyjnych świata. Pierwszy raz w życiu wszedł w tłum bez ochrony! Po piątym utworze podchodzi do mnie szefowa marketingu: Santana jest wściekły, nie spełniliśmy wszystkich warunków! O czym ty mówisz?! Już widziałem jak 10.000 ludzi mnie goni po przerwanym występie. A szefowa: idź na scenę, sam ci powie. Carlos zdjął gitarę i dał mi, z dedykacją „z miłości i szacunku dla Mirosława Wawrowskiego” i z bukietem białych róż. Rozpłakałem się, „tak marzyłem w stanie wojennym, teraz mogę spokojnie umrzeć” – pieprzyłem bez sensu. Ukartowali to. A grał o godzinę dłużej.

“How many roads?” Odpowiedź niesie wiatr. Nagrody Grammy, Pulitzera, Oscara i Nobla. Boooob Dylaaaaaaan!

Niezwykle trudny zawodnik. Nieosiągalny, a jak ktoś go ustrzeli, to ma trzęsienie ziemi. Straszono mnie jego fochami – potrafi zawinąć się w połowie koncertu. Ma być lepiej niż idealnie: na scenie, przed sceną, za sceną i pod sceną. Ale to skarb: jeśli ktoś przez niego „przejdzie”, będzie miał wszystkich. Zarazem to przykład jak Dolina działa na artystę. Dylan izoluje się od świata, wywiadów udziela co kilkadziesiąt lat i nie daje autografów. Tymczasem po koncercie zszedł, klepnął mnie (nigdy tego nie robi) i stwierdził: cudowne miejsce, publiczność, chcę wrócić. Wyjeżdżając dał mi niezunifikowany plakat jego występu – nie wiem, kiedy i gdzie zrobiony – podpisany dla mnie. Kiedy byłem w Londynie, Barry, który go prowadzi od lat, tak się zdziwił, że chciał kupić ode mnie ten afisz. Dyplomatycznie podałem zaporową cenę i został przy mnie.

Legendarny wokalista Led Zeppelin, najlepszy frontman świata według „Hit Parader” i Roadrunner Records. Robeeeeeert
Plaaaant!

Znany z kaprysów, niestabilny, może wpaść w nerwy – tyle wiedziałem. Ale już na lotnisku wykazał też wielkie poczucie humoru. Przyleciał prywatnym samolotem. Wychodzi, podbiegam, rozkładam ręce i krzyczę: czekałem na ciebie tyle lat! A on: czekałeś aż stanieję. Trzy godziny trwała nasza kolacja, wielu miliony by dało. Nagle wpatrzył się w mój łokieć. Dosunął swój i mówi: bliznę mam w tym samym miejscu, jesteśmy jak bracia. Zgadało nam się też o Marrakeszu w Maroku, gdzie nagrywał; też tam byłem, więc dotrzymałem tematu. Problem spadł rano: wynajęta ekipa stawiająca dach sceny nie zabezpieczyła boków i deszcz zmoczył część sprzętu. Nie wystąpię – oznajmił Plant – wiem, ilu zginęło przez porażenie prądem. Nogi mi się ugięły: Robert, niemożliwe, zabiją mnie, słońce wyszło! Spojrzał na mnie i odparł: biorąc wzgląd na ciebie, wystąpię, ale jedna kropla i schodzę. „Rzeczpospolita” zrecenzowała występ jako koncert roku w Polsce. Jedyny, gdy pragnąłem, by trwał jak najdłużej, lecz liczyłem minuty do końca.

Ma pan dziś wszystko w głośnikach, na ekranie, na własnej scenie i przy whisky. Nie jest Panu czegoś żal?

Jest. Powiem brutalnie – młodości: pierwsze uczucia, całe życie przed Ppanem, pociągająca niewiadoma. A muzyka to podwajała i niosła wyzwolenie. Dawała odkrywczą przyjemność i tak szczerą emocję, jak chyba tylko pierwsza miłość. Była oknem na świat, uosabiała marzenie o wydostaniu się zza tego pieprzonego muru. Dzięki muzyce jedną nogą byliśmy już tam. Powiem Panu coś: jest stan wojenny, leci Led Zeppelin, a my leżymy w akademiku, gapimy się w sufit i myślimy jak nawiać. Kajakiem, pontonem przez morze. Nie, lotnią. Zrobimy ją. Skąd silnik? Z Trabanta. I to były bardzo poważne rozmowy, proszę Pana. A muzyka podnosiła power.

 

DOLINA CHARLOTTY koło drogi Słupsk-Ustka: hotel spa, gościniec, minizoo, fokarium, wodne safari, konie, jezioro, kręgielnia i bajkowe rzeźby. To właśnie tutaj Mirosław Wawrowski organizuje Festiwal Legend Rocka, na który przyjeżdżają giganci światowej muzyki: 2007 The Animals; 2008 Ten Years After, T. Rex; 2009 The Yardbirds, Budgie; 2010 Deep Purple, Procol Harum, King Crimson, Omega; 2011 Deep Purple, Alvin Lee, UFO; 2012 The Doors, Thinn Lizzy, Uriah Heep; 2013 Carlos Santana, John Mayall, Alice Cooper; 2014 Bob Dylan, Ian Anderson (Jethro Tull); 2015 Robert Plant, Santana, ZZ Top; 2016 Santana, Marillion, Deep Purple; 2017 Yes, Patti Smith; 2018 Alan Parsons, Bryan Ferry, Billy Idol; 27 VII 2019: Status Quo.