W młodości był barmanem, pojechał też na saksy do Wiednia, gdzie sprzątał mieszkanie bogatej Austriaczki. Zdarzało mu się zarabiać na życie jako maskotka promująca film Piotruś Pan, chałturzył też w przedszkolach grając w przedstawieniach dla dzieci. Szkoła życia zaprowadziła go do szkoły teatralnej, do której dostał się za pierwszym razem. Dzisiaj jest jednym z najlepszych polskich aktorów, choć dla wielu ludzi jest to oczywiste dopiero po głębszym zastanowieniu. Nie bryluje bowiem na ściankach, nie żyje w blasku fleszy, wielką wagę przywiązuje do wolności w życiu codziennym, jak i zawodowym. Z Jackiem Braciakiem spotkaliśmy się na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni i rozmawialiśmy tuż po pokazie filmu „Kler”, w którym zagrał jedną z głównych ról. 

W maju stuknęła Ci 50-tka. To dobry czas na wszelkiego rodzaju podsumowania, zarówno te zawodowe, jak i prywatne?

Nigdzie się nie wybieram, moje życie się nie zmieniło, więc nie muszę robić żadnych podsumowań. Pięćdziesiątka to po prostu pięćdziesiątka, zwykła liczba. Powiem Ci szczerze, że nawet nie czuję się na 50 lat. Mam 3,5-letniego wnuka, ale nie zamierzam jeszcze kręcić wąsa i nabijać fajki. 

Czujesz się aktorem spełnionym? 

Tak, z pewnością. Poza tym jestem w tej doskonałej sytuacji, że dzięki pieniądzom zarobionym w reklamie mogłem sobie kupić wolność. Zamiast kupić sobie kolejny samochód, ja kupiłem sobie wolność i mogę robić to, na co mam ochotę. 

Co kryje się za słowem wolność?

Wolność wyboru i możliwość prowadzenia życia takim, jakie dokładnie chcę, aby było. Zwykłe i spokojne. 

Jesteś popularnym aktorem, chcąc nie chcąc jesteś częścią polskiego showbiznesu. Da radę prowadzić zwykłe i spokojne życie?

To jest tylko i wyłącznie mój wybór. Mógłbym codziennie chodzić na bankiety, imprezy, fotografować się na ściankach, od rana się przebierać, a nie ubierać, ale mogę przecież wyjść z psem, pójść na kawę, posprzątać chałupę, przeczytać książkę, pooglądać Kiepskich w telewizji. To jest prawdziwe życie. Nie muszę pędzić, sztucznie się uśmiechać, nie muszę robić dobrej miny do złej gry. Nikogo nie udaję, w życiu nie odgrywam żadnej roli. 

Dzisiaj jesteś jednym z najpopularniejszych polskich aktorów, ale początki Twojej zawodowej kariery do najłatwiejszych nie należały. 

Jeśli chodzi o film to faktycznie, długo się przebijałem. Przełomem okazał się film Edi w reżyserii Piotra Trzaskalskiego. Ale do tego czasu, przez 10 lat dużo grałem w teatrze. Miałem to szczęście, że trafiłem do Teatru Powszechnego, w najlepszym jego okresie. Obsadzano mnie w różnych rolach, w różnym repertuarze i myślę, że to spowodowało, że w końcu świat filmowy zaczął zauważać mój warsztat. Przeszedłem żmudną drogę, od epizodów, poprzez małe role, do tych nieco większych.

Komu najwięcej zawdzięczasz jeśli chodzi o zawodową karierę? Piotrowi Trzaskalskiemu, który powierzył Ci rolę w filmie Edi, Wojtkowi Smarzowskiemu, czy może komuś innemu?

Władysławowi Kowalskiemu. To był mój przyjaciel i mentor w Teatrze Powszechnym. Nauczyłem się od niego wielu rzeczy, aktorskiego rzemiosła, pojmowania tego zawodu. Władysław Kowalski uświadomił mi, że aktor nie jest wcale najważniejszy, że do filmu lub spektaklu muszę podchodzić jak do całości, a moja rola, choćby nie wiem jak była dobra, to jednak jest tylko i wyłącznie jednym z elementów. Takie podejście do tego zawodu uczy pokory i pomaga poskromić własne ego. 

U Ciebie trzeba było je poskramiać?

Gdy zdawałem do szkoły teatralnej to zawód aktora kojarzył mi się ze sławą, kasą i kobietami. Byłem 19-letnim idealistą, ale życie szybko te wyobrażenia zweryfikowało (śmiech). Dzisiaj, mając 50 lat, na te trzy aspekty nie mogę narzekać, zmieniło się jednak to, że nie są to moje priorytety. 

W jednym z wywiadów powiedziałeś takie słowa – „Przy pewnym potencjale pychy bycie aktorem jest łatwe. Trzeba mieć jeszcze tylko w sobie wolę ekshibicjonizmu, zdolność egoizmu i potrzebę bezwstydu. I już – aktor gotowy”. Ile w tym prawdy, ile kokieterii?

To nie jest kokieteria, cały czas tak uważam. Aktorstwo to w swojej istocie zawód prosty, nie jest to zajęcie wybitnie intelektualne. Znam nawet aktorów, którzy są idiotami, a są świetnymi aktorami...

... Nazwiska poproszę!

(śmiech). Mało tego, inteligencja czasami w tym zawodzie przeszkadza. W gruncie rzeczy, chodzi o to, aby w momencie gdy podnosi się kurtyna lub zapala się czerwona lampka na kamerze, mieć tyle bezwstydu, aby uznać, że to co robi jest ważne, ale najważniejsze jest, aby się otworzyć i w sposób autentyczny i przekonywujący „wejść w buty” bohatera, którego się gra na tyle wiarygodnie, by wywołać emocje w ludziach oglądających film. Bo to oni są najważniejsi, a nie aktor. 

Często aktorzy opowiadają, że wejście w buty bohatera wymaga dużych poświęceń, a role jeszcze długo pozostają w nich samych. Jak to jest u Ciebie?

Staram się podchodzić do tego jak najbardziej profesjonalnie, ale przede wszystkim normalnie, z zachowaniem zdrowego rozsądku. W dużym uproszczeniu – jest robota do zrobienia, jadę do pracy na plan, robię swoje, wracam do domu. Oczywiście, często coś tam mnie szarpie w środku, coś zostaje w głowie, ale nie jest tak, że rola nie daje mi żyć i muszę z niej wychodzić w jakiś specjalny sposób. 

Nie bez kozery o to pytam, bo – tu znowu posłużę się cytatem – po filmie „Drogówka” powiedziałeś – „Ósmego dnia obudziłem się, płacząc. Miałem wrażenie, że przez ten tydzień nie robiłem nic innego, tylko piłem wódę. Jakie skojarzenia masz po zdjęciach do filmu „Kler”?

Przy „Klerze” nie przeżywałem szczególnych katuszy, obciążeń. Były dwa dni zdjęciowe, kiedy graliśmy dosyć trudne sceny emocjonalne, ale pod tym względem z pewnością „Drogówka” mocniej mnie wyeksploatowała. 

Zaskoczony jesteś tym, że „Kler” budzi tak duże kontrowersje?

Nie jestem zaskoczony. Żyjemy w kraju w jakim żyjemy, społeczeństwo jest jakie jest. Wojtek Smarzowski zrobił film bezkompromisowy, ale ja nie odbieram go jako oskarżenie Kościoła. „Kler” jest na pewno moralitetem, wyjaśnia motywy ludzkiego postępowania, wskazuje na słabości człowieka. Jest też filmem o miłosierdziu. Uważam, że to dobry film i potrzebny, a wziąłem w nim udział nie dlatego, że chciałem coś zamanifestować, tylko dlatego, że podobał mi się scenariusz i rola, którą miałem do zagrania. 

„Kler” to Kościół pokazany od zakrystii. Czy wierzysz w instytucję Kościoła? Kiedykolwiek wierzyłeś? 

Nie wiem, nie jestem teologiem, nie jestem socjologiem, nie lubię się też dzielić tak intymnymi sprawami. Jestem wierzący, jako dzieciak, byłem ministrantem, nigdy nic złego mnie w Kościele nie spotkało, spotkałem na swojej drodze kapłanów, którzy w życiu mi pomogli, których uważam za bardzo wartościowych ludzi. W każdym środowisku są jednak ludzie, którzy błądzą, popełniają błędy lub po prostu są źli z natury. Myślę, że wszelkie sztuczne warunki, jak celibat, zamknięte zakony męskie i kobiece, szkoły z internatem, a nawet zakłady karne, generują różnego rodzaju patologie i wynaturzenia. Tam odbywa się codzienna walka z ludzką naturą, instynktami, potrzebami. 

Ksiądz Lisowski, bohater grany przez Ciebie w „Klerze” tą walkę przegrywa. Jakie jest studium jego upadku?

Ksiądz Lisowski to wyrachowany karierowicz, opływający w luksusy biznesmen, którego celem jest ważne stanowisko w Watykanie. A jak wiadomo, cel uświęca środki. W jego przypadku mamy do czynienia z ogromnym spustoszeniem wewnętrznym. Ale to nie stało się nagle. To proces, który zaczął się od zła wyrządzonego jemu samemu. 

To jacy jesteśmy, wynika wprost z tego, czego doświadczyliśmy w dzieciństwie?

Tak zazwyczaj bywa. Dzieciństwo nas kształtuje, okres młodzieńczy szlifuje, dorosłość hartuje. To, że dzisiaj ponad wszystko cenię sobie wolność, wynika właśnie z tego jak wyglądało moje dzieciństwo. Wieś Rzekcin w województwie lubuskim, 12 domów, pola, łąki, lasy. To moja rodzinna wieś. To co pamiętam, to właśnie bezgraniczna wolność, poczucie bezpieczeństwa. Mogłem sobie wykradać kobyłę ze stajni i być Indianinem, szwendać się po lasach, zaczytywać w książkach podsuwanych przez dziadka. Często też pracowałem w polu. Dzisiaj, za każdym razem, gdy wracam do Rzekcina, widzę to, czego dawniej nie dostrzegałem. Doceniam święty spokój, łąki, przestrzenie, ciszę. Pamiętam, że zawsze żyliśmy skromnie, czasami były niedostatki. Dzisiaj, nasze dzieci w większości mają wszystko podane na tacy, ale mam wątpliwości, czy jest to dobre. To, co ja przeżyłem, te ograniczenia, konieczność radzenia sobie w życiu, oczywiście pozostawiają ślad w postaci lęku na resztę życia, na przykład o sytuację materialną. Ale to też pobudza ambicje i determinacje, aby dążyć do tego, o czym się marzy. 

Ty z czasem marzyłeś, aby z Rzekcina się wyrwać i dostać się do szkoły teatralnej. 

W Warszawie, w tym wielkim świecie bywałem zagubiony. Bywało, że dawano mi do zrozumienia skąd jestem, że mam pewne braki. Miałem kompleks prowincjusza. Jakoś to przetrwałem. Był też czas, że się wstydziłem tego, że jestem z Rzekcina, próbowałem to wymazać. Dopiero później poczułem, że to jest moja wartość. To przyszło jakoś tak naturalnie.

Wraz z sukcesami?

Wręcz przeciwnie. Wraz z porażkami, z rozczarowaniami. Nie sądzę, żeby sukces rozwijał. Sukces nie skłania do refleksji. Porażki dają pretekst do szukania odpowiedzi. Dlaczego się nie udało? Co jest nie tak? Co i jak to zmienić?

Dzisiaj w Twoim życiu wszystko jest tak? Coś byś chciał w nim zmienić?

Nic bym nie chciał zmienić. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Z prostego powodu, że jest tak jak jest. Ja mogę to tylko zaakceptować. 

Co jest aktualnie dla Ciebie najważniejsze w życiu? Jakie masz życiowe priorytety?

Najważniejsze dla mnie są miłość, wolność, godność i radość z życia. 

No to skoro już poruszyłeś wątek miłości, to przytoczę Twoje słowa z dość starego wywiadu, w którym powiedziałeś, że nie ma miłości na całe życie.

To było faktycznie dawno. Dzisiaj już bym tak nie powiedział. Są ludzie, którzy kiedyś byli dla mnie w życiu ważni i do dzisiaj ich przechowuję w sercu i na swój sposób cały czas ich kocham. 

Pogadamy o kobietach?

Możemy.

Pytam nie bez powodu, bo w domu rodzinnym same siostry, Twój osobisty „dorobek” to trzy córki... Jak żyć? 

(śmiech). No, ale dla równowagi jest też wnuk. Ojcowie mają ten przywilej, że dla córek są kimś najważniejszym. Nigdy nie miałem problemów w relacjach z córkami. Nigdy nie starałem się ich na siłę wychowywać, tylko po prostu być przy nich. Czasami mi to wychodziło lepiej, czasami gorzej, ale dzisiaj mogę powiedzieć, że jestem z nich bardzo dumny. To bardzo mądre, poukładane dziewczyny. 

Nie uciekały z domu z powodu nieszczęśliwej miłości, jak ich tata?

(śmiech) Nie musiały. Ale fakt, mam za sobą wielką ucieczkę z domu. Gdy mieszkałem w Rzekcinie, byłem nieszczęśliwie zakochany. Niestety, moja mama zdawała się nie rozumieć, że niespełniona miłość to dla nastolatka koniec świata. Zapakowałem do plecaka chleb, cebulę, słoik dżemu, jakieś pieniądze i przyjechałem na Wybrzeże. Okazało się, że nigdzie się nie mogę schronić, więc przespałem noc w wiklinowym koszu na plaży. Następnego dnia, z podkulonym ogonem wróciłem do domu. 

Co lubisz w kobietach?

Inteligencję, mądrość, poczucie humoru, fizyczność, błysk w oku, to, że możemy ze sobą ciekawie rozmawiać, ale najważniejsza jest zgodność charakterologiczna. 

Ponoć zgodność charakterologiczną musisz czuć także ze swoim samochodem?

O tak! Jazda samochodem ma dla mnie wręcz terapeutyczne znaczenie, muszę się w nim dobrze czuć. Lubię samochody, które mają duszę. Na co dzień jeżdżę Land Roverem. Jestem fanem starych Mercedesów. Mam w garażu klasyka, W123, czyli popularną „Beczkę” i drugiego, nieco młodszego – S500, model W220.

W najnowszej, wypasionej S Klasie, którą jeździłeś w filmie „Kler” dobrze się czułeś?

Na pewno gorzej się czułem niż w mojej S Klasie. Po pierwsze w filmie jeździłem dieslem, a diesel to diesel. Ja w mojej S Klasie mam silnik V8, czysta poezja. Fantastycznie się nim jeździ. 

A po boisku czasem jeszcze biegasz?

Już coraz rzadziej. Mniej mnie ciągnie dzisiaj do grania, bardziej do oglądania. Lubię katować się polską ekstraklasą. Czasami, gdy tak oglądam te mecze, to wracam sobie pamięcią do czasów, gdy grałem w Łuczniku Strzelce Krajeńskie w III lidze juniorów. Byłem prawym obrońcą z ofensywnymi predyspozycjami. Ponoć miałem talent. W piłkę poszedłem za przykładem ojca, który długo grał w Łuczniku, jeździliśmy też na mecze Stilonu Gorzów. Piłka przegrała jednak z aktorstwem. W Technikum Mechanizacji Rolnictwa, do którego uczęszczałem była polonistka, która dostrzegła we mnie talent aktorski i recytatorski. To ona przekonała mnie, abym zdawał do szkoły aktorskiej. Cieszę się, że jej posłuchałem.

JACEK BRACIAK

Na swym koncie ma wiele ról teatralnych, filmowych i serialowych. W 1991 roku ukończył PWST. Po studiach pracował w warszawskim Teatrze Powszechnym, w którym grał w dramatach Gombrowicza, Głowackiego, Szekspira, Czechowa. Przełomem w jego filmowej karierze był głośny film „Edi” w reżyserii Piotra Trzaskalskiego. Za rolę w nim dostał Złotego Lwa na festiwalu w Gdyni oraz nagrodę Orła Polskiej Akademii Filmowej. Orła zdobył także za rolę w filmie „Róża” w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego. Zagrał też w innych, znakomitych filmach Smarzowskiego: „Drogówka”, „Pod Mocnym Aniołem”, „Wołyń” i ostatnio „Kler”. Szeroką rozpoznawalność przyniósł mu serial „Brzydula”. Od tego czasu Jacek Braciak pojawia się regularnie na małym i dużym ekranie, grając w wielu znakomitych filmach i serialach.