MARIUSZ WĄŻ PAN KOMANDOR TAŃCZY? NIE, DZIŚ BIEGA.

W Alpach już sezon. Niezliczona ilość tras, tych rodzinnych, łagodnych, jak i ekstremalnych. Wyciągi, hotele, termy, groty, rezerwaty, wodospady, nad nimi niebo – fenomenalne, przerozmaite, a przecież to ledwo tło dla gór. Ale komandor Mariusz Wąż, profesor Akademii Marynarki Wojennej z żadnej nie zjechał, za to z jednej czterokrotnie zbiegł i tyle razy na nią podbiegł. Dziennikarzowi Prestiżu zgodził się powiedzieć – po co, a przy okazji – które kobiety całuje w rękę, z kim tańczy, co widzi w swoich studentach i latarniach morskich oraz czemu śpi trzy godziny na dobę.

Gdzie Pan się męczył z tym wbieganiem i zbieganiem?

Na górze Schöckl koło Grazu w Austrii. Biegło 100 osób, w tym sześcioro Polaków, z czego czwórka z Akademii Marynarki Wojennej zaproszona przez polskiego attaché obrony w Wiedniu. Nasz udział uczcił 100-lecie odzyskania niepodległości. Należało zbiec ze szczytu w czterech kierunkach świata i podbiec. Razem tylko 17 km, ale nachylenie góry jak Kasprowego. Biegłem trzy godziny, dwa razy dłużej niż po płaskim. Gdy polonusi wręczali nam niepodległościowe medale, nad górą Schöckl powiewała polska flaga.

Dlaczego ataszat zaprosił akurat Was?

Za sprawą mieszkającego tam Polaka, który latem pomagał mi organizować Bałtycką Sztafetę, czyli bieg od Krynicy Morskiej do Świnoujścia, z wbiegnięciem na wszystkie latarnie morskie.

Trzymają się Pana wbiegnięcia. Dlaczego na latarnie? 

Bo ładnie łączą Wybrzeże. Rzuciłem żartem hasło, że na tej w Świnoujściu spaliła się żarówka, a zapasowa jest w Krynicy i trzeba ją przenieść. Podjęło się 31 ochotników z Wybrzeża i ci nieśli światełko, ale na lokalnych odcinkach dołączyło 400 osób. Sam przebiegłem tylko 80 km, bo miałem na głowie całość. Niezwykłą uczestniczką była pani Anna, na indywidualnym odcinku Mielno-Gąski. Przybyła z dziećmi z Krakowa. Postanowiła bieganiem i dietą odmienić się fizycznie i psychicznie, a ten start był przełomem. Dzieci czekały w Gąskach, dała radę, to bardzo dzielna kobieta.

W czasach GPS-u latarnie muszą świecić?

Należy mieć alternatywne, autonomiczne metody wyznaczania pozycji. Źródłem informacji są wtedy gwiazdy i właśnie latarnie – gwiazdy na lądzie. Każdy nasz absolwent zna klasyczne sposoby orientacji na wypadek wad lub padnięcia urządzeń, a nawet celowych zakłóceń satelitarnych. Kiedyś koledzy poprosili mnie o przeprowadzenie kupionego jachtu ze Świnoujścia do Gdyni. Był goły, bez systemów nawigaccyjnych, poprzedni właściciel zabrał wszystko. Ale znałem charakterystykę mijanych latarni [cykl impulsów, inny dla każdej]. Z dala widzi się tylko jasne punkciki, czasem trzy naraz, ale dzięki charakterystykom wiedziałem, gdzie jesteśmy. To nam pozwoliło stanąć przed poligonem Jarosławiec-Ustka i przeczekać ostrzał.

Latarnie to takie gwiazdy na lądzie... 

Jestem ich entuzjastą. Nawet wykonałem z rodziną rajd specjalny: 15 latarni w 15 dni. Z namiotem odwiedziliśmy wszystkie czynne. Bałem się, że dla innych może to być nudne, ale na koniec syn mówi: tato, powtórzmy. Zabawnie było w Rozewiu, bo mieszkamy 25 km obok – w Redzie, a mimo to postawiliśmy namiot i honorowo zaliczyliśmy obiekt.     

Biega Pan co dzień?

Co drugi. Jestem mocno roztrenowany i nie mam parcia na pudło. Zwykle wieczorem, nawet nocą, a w dni wolne wczesnym rankiem, kiedy nie ma ruchu, np. szosą z Redy do Władysławowa. 

Nie zdrowiej po miękkim? Kiedyś przez asfalt nabawiłem się zapalenia okostnej piszczeli.

Mam buty ze sprężynującą pianką. Inne wkładam na piach i śnieg – z wypustkami, kolejne do lasu, w sumie cztery pary, najlżejsze startowe. Fakt, każda para 700 zł, ale radzę nie żałować na obuwie i odzież.

Amerykańskich żołnierzy, którym rozwiązano bazę na Pacyfiku, wysłano na wczesne emerytury. Gdy po 10 latach zbadano ich losy, połowa miała silne dolegliwości lub nie żyła z powodu zaniechania aktywności. Ale znam dwóch emerytów policyjnych, którzy nie odpuścili długiego dystansu i okupili to zwyrodnieniem stawów biodrowych. 

Słucham własnego organizmu. Jak boli kolano, przestaję, a po trzech tygodniach wracam. Jest opinia, że powinno się biegać najwyżej trzy maratony rocznie, ale to dotyczy tych, którzy przebiegli 100 czy 200; ja mam 40, więc mogę prawie co tydzień. Od lipca przebiegłem pięć i trzy ultramaratony [dłuższe] i nie czuję usterek, a organizm chce więcej.   

Ale paznokcie – niech zgadnę – ma Pan czarne.

Siedem, po ultramaratonie górskim na 64 km. Mam buty najlepszej firmy i o numer, półtora za duże, żeby zmniejszyć presję na palce, ale uderzenia tysięcy kroków powodują nabiegnięcie i skrzep krwi pod paznokciami. Dwa dni boli, a po trzech tygodniach paznokcie odchodzą, nowe rosną pół roku. Zwłaszcza kobiety to martwi, zamalowują, robią tipsy. Kiedyś wypadł mi rejs po ciężkim maratonie, miałem czarne paznokcie i głupio mi było chodzić jak inni po pokładzie boso. Jedna ze studentek pomalowała mi czerwonym lakierem, żadna nie miała bardziej cielesnego koloru. No i jeszcze dziwniej wyglądałem. Nikt o nic nie pytał, ale budziłem zaciekawienie, więc w końcu wyjaśniłem.

Bieganie to czynność niekomfortowa i nudna.

Po części tak. Dlatego monotonne treningi i powtarzające się długie biegi startowe – a taki 85-kilometrowy ultramaraton trwa 11-12 godzin – są dla ludzi dojrzałych, wiedzących, co robić z głową.

Po 20 km rowerem gwiżdżę – opracowałem 15 sekwencji po 12 utworów według rodzajowego klucza. Liczę, ile aut jedzie w każdą stronę, to trening pamięci i trzymania uwagi. Albo wymieniam ulice według alfabetu i rodzaju patronów, rośliny; w ptakach dochodzę do 30 na k.

Ja obmyślam temat artykułu naukowego, kalendarz pracy, ale i remont pokoju. Auta liczę wcześnie rano, gdy nie ma ruchu i nadążam, dzielę na marki i zapamiętuję ich wyniki. Próbowałem to wszystko rejestrować i badać korelację zagadnień ze zmęczeniem. Poprzestałem na tym, że gasi ono myśli, ale jest też relacja odwrotna: te intensywne uśmierzają ból i zmęczenie. Gdy biegnę w grupie, rozmawiamy – 2/3 dystansu to tempo konwersacyjne. 

Pańska dieta?

Jem wszystko. Szybkie śniadanie to zwykle tost z miodem. Dzień przed dużym biegiem słodycze, przeważnie zwykłe wafelki z masą, bo tanie  – potem dużo spalę, a nie osłabnę, a konkretnie mózg nie odmówi mi posłuszeństwa i się nie poddam. Po 15 km pierwsza woda na trasie, na trening biorę kieszonkowe.

O ile trudniej skłonić Panu do ruchu kadrę niż studentów?

To uczelnia z natury prosportowa, wielu coś uprawia. Rektor-komendant Tomasz Szubrycht włączył się np. do Bałtyckiej Sztafety, między Krynicą a Jastarnią jechał rowerem – jak zaczął o 20, to skończył o 13 następnego dnia. Imprezę rozkazał wpisać do przyszłorocznych zamierzeń. A studenci sami tworzą ekipy, czasem biegam z nimi po lesie, o zmroku z latarkami na głowach wyglądamy jak robaczki świętojańskie.

Uczy się Pan od studentów?

Bez przerwy. Nie tylko od perełek, które mnie zaskoczą nieznanym faktem naukowym, ale podejścia do życia. Są mniej ograniczeni doświadczeniem, bez balastu i blokad, ryzykują jak surferzy, idą na żywioł i zdobywanie świata, a potencjał mają duży. Postępuję podobnie i mi wychodzi.

Marynarzem zechciał Pan zostać w przedszkolu.

Po pierwszym roku studiów. Z braku miejsc nie dostałem się na stomatologię i żeby mnie nie wzięło wojsko, zdałem w drugim naborze na AMW. Przez rok chciałem wracać do zębów, lecz nastał 1989, nowe otwarcie. M.in. ogłoszono pierwszy powojenny rejs wojskowy do USA, ale tylko dla pięciu najlepszych studentów Akademii. Zacząłem pracować nad ocenami i dostałem się na ORP Iskra, pod którego żaglami dotarliśmy do Nowego Jorku. 104 dni wielkiej przygody: wchodzenie na reje, wachty przy sterze, Trójkąt Bermudzki. Wróciliśmy w listopadzie, nie było już szans na Akademię Medyczną. Ale przede wszystkim rejs okazał się tak fascynujący, że już nie mogłem nie wychodzić w morze. Opublikowałem nawet pamiętnik z Iskry w uczelnianych „Porywach”.  

A jednak wybrał Pan uczelnianą katedrę zamiast mostka.

Wbrew pozorom nie. Interesowało mnie pływanie, więc po studiach wybrałem okręt badawczy Kopernik, który dużo pływał. Ale wkrótce dostałem propozycję studiów doktoranckich, które zdjęły mnie z pokładu, a potem się okazało, że moje wykształcenie przewyższa możliwości etatowe okrętu, zostałem na uczelni. I tu paradoks: pływam więcej niż ci z okrętów, bo dwa miesiące na rok, rzadko który okręt tyle jest w morzu, to nie marynarka handlowa – i dobrze, tam rejsy są z kolei za długie jak na moją rodzinność.

Rozumiem. Nad czym Pan teraz pracuje?

Nad nawigacyjnym wykorzystaniem radarów. Zwykle wykrywają coś, co nadlatuje lub podpływa, ale mogą też nam pokazywać naszą pozycję, w czym są pewniejsze niż GPS. Zakłócać można wszystko, ale nikt nie zmieni globalnego kształtu lądu odbijającego fale radaru. To największa moja pasja, pracuję także w domu, nocami, żeby się uwolnić od telefonów i interesantów.

Nie ma Pan problemu z kobietami?

Ale... w jakim sensie?

Relacji płeć-stopień. Kto pierwszy mówi dzień dobry?

Studentek i pań z niższym stopniem nie całuję w rękę, nie daję pierwszeństwa w drzwiach i nie witam się pierwszy. Decyduje pagon.

Gdy kobieta coś upuści, podnoszę odruchowo, chyba nie zdążyłbym spojrzeć na pagony. A studentki cywilne i sąsiadki? Nie plącze się Panu?

Gdy upuści – tak, podniosę, a w innych przypadkach samo się rozwiązuje, bo nie próbują mieć pierwszeństwa, cywilne studentki również. To podręcznikowe standardy, niczego nie wymuszam. Wchodzę i wszyscy stoją, nie muszę mówić baczność. W relacjach służbowych. Na balu podwładną pocałuję w rękę. 

Bal. Coś bym przeoczył?

Jestem z zamiłowania tancerzem. Gdy słyszę muzykę, noga sama chodzi. Zacząłem od zespołu Arabela, tańczyłem w nim od 12. do 18 roku życia. W parach – całe życie lgnąłem do kobiet.

To mamy trochę wspólnego. Gdy rozebrali nam w technikum salę gimnastyczną, to zanim zbudowali nową, mieliśmy na wuefie lekcje tańca w auli. Na zaliczenia dziewczyny brały mnie, gdyż byłem drobny i nieinwazyjny, poręczny w tangu. Co tańczyliście?  

Też klasyki, walce, rumbę, jive’a i pozostałe, a poza tym synchro disco. Nadal dużo tańczę. Przez 10 lat organizowałem uczelniane bale dla 200-250 osób. Z uwagi na Bałtycką Sztafetę teraz robią to młodsi, ale przychodzę. Mam opinię duszy towarzystwa. Obtańcowuję wszystkie kobiety.

Poziomem wprowadza Pan pozostałych w zakłopotanie.

No, może. Ale cieszą się, że rozkręcam zabawę. Poza tym nie przekłusuję sali po przekątnej w foxtrocie i nie rozejdziemy się na kilka metrów w pasodoble. Dominuje freestyle, elementy różnych tańców. Partnerkom też wystarczą płynność i swoboda. Wyciągnę z każdej wszystko.   

Małżonkę też to raduje?

Początkowo niezbyt, ale teraz robi to samo. Ze sobą także dużo tańczymy. Chodziliśmy w liceum do tej samej klasy. Jeszcze byłem w Arabeli i poproszono mnie, żebym uczył tańca w ramach wuefu, a moja przyszła żona została partnerką do pokazów. Układy ćwiczyliśmy u mnie w domu.   

Czyli połączył Was taniec.

Nie. Iskierki już były, ale złączył nas bilans cieplny. To element termodynamiki, działu fizyki. Szczególnie z zadaniami miała problemy, więc podjąłem się korepetycji; bilans cieplny nam się przedłużył.

Wielu dużo pracuje, także nocami, ale Pan jeszcze stale coś organizuje, biega i tańczy. Wyczuwam w Panu wysokie obroty.

Mam dużo energii i zdobywam czas. Gdy się kładę o północy, wstaję o trzeciej, a gdy śpię od trzeciej, to do szóstej. Żal spać, skoro czuję, że coś mi przemija.

Wyćwiczył Pan to?

To wyćwiczyły moje pomysły: jak napisać artykuł, zorganizować seminarium, badania. Adrenalina, jestem nastawiony na niemarnowanie czasu. Jeszcze mniej śpię w sytuacjach szczególnych: przez trzy doby sztafety spałem cztery godziny i jeszcze biegłem. Organizm się nie buntuje, nie myśli o spaniu. Mam dwa budziki w komórce. Drugi mnie budzi, a pierwszy daje znać, żeby się położyć, bo zapominam.

 

Mariusz Wąż

Mariusz Wąż (48) - kmdr dr hab., profesor Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni, dyrektor Instytutu Nawigacji i Hydrografii Morskiej, ksywka Snake. Maratończyk, tancerz i entuzjasta latarni morskich, pomysłodawca ogólnopolskiej Bałtyckiej Sztafety między wszystkimi latarniami morskimi.