Wypłynął w świat na najmniejszym jachcie w historii, a skończyło się na światowym rekordzie. Szymon Kuczyński, prawdziwy „Kingsajz” na oceanach, żeglarz, pomysłodawca i główny organizator projektu „Zew Oceanu”, dla którego bycie kurierem rowerowym było znacznie bardziej ekstremalne niż opłynięcie świata w pojedynkę. W wywiadzie opowiada nam m.in. o wyczynie na swojej małej „szufladzie”, o swoim podejściu do samotności, o pieczeniu chleba na środku oceanu, planach i starcie w Mini Transat 2021.

Szymon, na pewno oglądałeś film Juliusza Machulskiego pt. „Kingsajz”?

Oglądałem…

Jak wiesz, panuje tam kult małości – „szuflandia”, „małe jest piękne”, itd. Czy czułeś się takim żeglarzem z magicznej „szuflandii” na wielkich wodach oceanu?

Mogę tylko potwierdzić - małe jest piękne! I często z racji swojej „wielkości” musi być proste. A proste jest skuteczne. O czym świadczy moja 6,36 m łódka. W pewnym sensie jestem z „szuflandii”. Niezwiązany z wielkim światem jachtingu, pieniędzy, znajomości. Na małej „szufladzie” zrobiłem rzeczy ponoć zarezerwowane dla „prawdziwych” dużych jachtów
czy kapitanów.

Dokładnie, opłynąłeś świat na najmniejszym jachcie na świecie! Spędziłeś na morzu 270 dni, 10 godzin i 29 minut, pokonałeś ponad 29 tys. mil morskich. To drugi najlepszy czas w historii.

Nie biłem prędkości, moim zadaniem było zrobienie kółka. To nie był rejs sportowy, chodziło przede wszystkim o to, by dopłynąć w jednym kawałku. To, że wyszło mi drugie najszybsze polskie okrążenie to inna sprawa, bo tych kółek po pierwsze było mało, po drugie niektóre wyniki są wiekowe, a po trzecie było to dopiero trzecie kółko non stop, bez zawijania do portów. 

A dlaczego ten rodzaj żeglarstwa – morskie, oceaniczne, samotne?

Na klasy olimpijskie było już chyba za późno. Zacząłem pływać w wieku 12 lat. Wtedy był taki okres, że wszystkie kluby wyprzedały się z jachtów klasy 420, 470, w zasadzie zostały tylko optymisty, a ja już na te łódki byłem za duży. Koniec końców zostało mi pływanie turystyczne, zrobiłem patent żeglarza, skończyłem liceum morskie w Gdańsku i zacząłem pływać w sekcji żeglarskiej, w związku z czym pojawiły się pierwsze wyjścia na Bałtyk. To żeglarstwo morskie jakoś mnie ciągnęło. Inna sprawa, że lubię pływać sam. Samotność dla większości jest trudną rzeczą, a ja mam do tego inne podejście. Jestem żywym przykładem na to, że za małe pieniądze, normalny żeglarz może robić takie rzeczy. Nie trzeba robić tego na super drogich jachtach, można to zrobić na łódce o długości 6,36 metra. 

No właśnie, niecałe 7 metrów długości. W głowie od razu rodzi się myśl, mała jednostka to mniej bezpieczna.

No właśnie niekoniecznie. Jest mała, ale odpowiednio przygotowana, dobrze radzi sobie na oceanach. Przede wszystkim dzięki dzisiejszym zdobyczom techniki, teraz na mniejszej łódce, da się zrobić to, co 30-40 lat temu było niemożliwe. To jest kwestia zabrania zapasów, wyposażenia. Jacht nie cieknie, mogę baterią słoneczną naładować smartfona, przesłać kilka zdjęć. Jeżeli chodzi o fizykę, to mały jacht czasami faktycznie jest w gorszej sytuacji, ale tylko w skrajnych przypadkach, których wcale nie jest aż tak dużo. Margines bezpieczeństwa na małym jachcie jest duży. Wszystko sprowadza się do odpowiedniego przygotowania jednostki. 

Co jest ważniejsze podczas takiego rejsu: fizyczność czy psychika?

W moim przypadku chyba raczej mimo wszystko fizyczność, psychicznie nie miałem chyba żadnych problemów, tak mi się przynajmniej wydaje (śmiech). A tak na poważnie, to jest bardzo osobista sprawa. Ja nie miałem problemów z samotnością, ani tego typu rzeczami, po prostu wyszedłem z założenia, że przez jakiś czas nie ma innych ludzi wokół i tyle. Wykonywałem swoje zadanie. Ten czas w samotności starałem się wykorzystać na rzeczy, na które w biegu życia dnia codziennego nie miałem czasu. To ciekawe uczucie, kiedy właściwie tylko ty i pogoda dyktuje rytm dnia. 

Kapitan Tomasz Cichocki powiedział, że: „Zmęczenie i samotność powodowały, że często zdarzało mi się słyszeć jakieś głosy, które mój umysł interpretował opacznie. To było chyba najtrudniejsze.” Też Ci się to zdarzyło?

Nie, słuchałem w tym czasie chyba muzyki (śmiech). Wbrew pozorom jestem rozważny. W trzystudniowym rejsie wszystko sprowadza się do kwestii znajomości własnych limitów i utrzymywania się cały czas w wysokiej formie. Co z tego, że przez te 300 dni będziesz czuwał i to w sytuacji, kiedy niewiele ci grozi, jak później, gdy przychodzi co do czego, to nie jesteś w pełni sił. Ja spałem normalnie, przez cały rejs nie ustawiłem sobie żadnego budzika. Co mogło mi zagrozić? Wieloryb, góry lodowe? Nawet, gdybym nie spał, nie miałbym na to wpływu.

A zaliczyłbyś samotną żeglugę do sportów ekstremalnych?

Myślę, że poniekąd zahacza o sporty ekstremalne, szczególnie żegluga tam, patrząc chociażby na warunki atmosferyczne – temperatura około 4 stopni C, silny wiatr, wszechobecna wilgoć. Natomiast inną sprawą jest to, jak postrzegamy takie żeglarstwo – czy jest bezpieczne czy nie. A ty jak uważasz?

Uważam, że jest bezpieczne i już wyjaśniam dlaczego. Przez 8 lat byłem kurierem rowerowym, taki listonosz na rowerze tylko trochę inaczej (śmiech). Jeździsz codziennie przez 8 godzin na rowerze po mieście, szybko i prawda jest taka, że codziennie ktoś cię próbuje zabić. Na jachcie jest inaczej. Nie odczuwam tego, że ocean próbuje mnie w jakikolwiek sposób zabić, bo jeżeli jacht jest przygotowany to dlaczego ma tonąć? Oczywiście od czasu do czasu są akweny trudne nawigacyjnie, zdarzają się rafy, prądy, góry lodowe czy sztormy, ale da się do tego odpowiednio przygotować. Wbrew pozorom przez większość rejsu nie groziło mi praktycznie żadne niebezpieczeństwo. Dla mnie bycie kurierem było zdecydowanie bardziej ekstremalne (śmiech)!

Miałeś kilka awarii podczas rejsu, pogoda też nie była wymarzona – opady śniegu, temperatura około zera… 

To była seria niefortunnych zdarzeń. Najpierw uszkodziłem baterię słoneczną, co spowodowało, że musiałem odłączyć autopilota hydraulicznego, później padł wiatromierz, a wisienką na torcie było uszkodzenia masztu pod Hornem. Był silny sztorm, przechodził zimny front, dużo zmian kierunku wiatru i zafalowania. Zobaczyłem uszkodzenie i przez 30 sekund miałem taką myśl – „a, to tak się kończą takie rejsy”, ale później szybko zacząłem myśleć trzeźwo – „zaraz zaraz, przed startem chwalisz się jak to masz wszystko na tej łódce zdublowane, a jak nie masz czegoś zapasowego to jesteś w stanie to naprawić, a przecież ten maszt jeszcze wciąż stoi”. Druga sprawa jest taka, że i tak musiałem coś wymyślić, żeby gdziekolwiek blisko dopłynąć (kilkaset mil), nie miałem przecież silnika. A, że zrobiłem to porządnie, to dopłynąłem do Anglii.

Co wziąłeś ze sobą na pokład? Ulubione książki, muzę, karty, papierosy?

Miałem dwie rzeczy, które chyba mogą zaskakiwać. Zabrałem ze sobą cegłę szamotkę, która służyła mi do ogrzewania i w sumie jedyna opcja żeby wyprać i wysuszyć bieliznę. Na łódce nie ma ogrzewania ani tapicerki, jest tylko cienki laminat. Kondensacja jest tragiczna i to chyba był największy problem rejsu. Inne ważne urządzenie, przetestowane już w poprzednim rejsie, to czytnik ebooków. Poza tym miałem prodiż na kuchenkę gazową! Piekłem sobie ciasta i chleby (śmiech).

Szymon Kuczyński, pierwszy piekarz na oceanie!

Naprawdę lubię jeść, więc z mojej perspektywy to jest coś cholernie ważnego. Jedzenie poprawia mi też humor, co w takim rejsie jest bardzo ważne. Muszę się pochwalić, że na pokładzie miałem bardzo różnorodną dietę, obiady powtarzały się co 10-12 dni, co jest chyba lepszym wynikiem niż na lądzie. Poza tym chleb z chrupiącą skórką to naprawdę było to coś! Natomiast z rzeczy oczywistych -  nie miałem odsalarki, po prostu zabrałem wodę. 

Co dalej? Podobno chcesz wystartować w topowych projektach oceanicznych?

Następnym naturalnym krokiem jest start w Mini Transat 2021, łódka podobnej wielkości, jednak tutaj budżet wynosi już 150 tys. euro, co na polskie warunki nie jest już małym budżetem. Sam koszt łódki wynosi kilkadziesiąt tys. euro, a druga sprawa to logistyka. Tutaj już trudniej znaleźć oszczędności, oczywiście nie trzeba mieszkać w hotelu, można na łódce, itd., ale to już zdecydowanie inny poziom.

Tym rejsem na pewno udowodniłeś, że posiadasz odpowiednie umiejętności szkutnicze, samozaparcie i determinację, pisały o tobie nie tylko polskie, ale też angielskie, francuskie i włoskie media. Myślisz, że to wystarczy, by zdobyć sponsorów i wkroczyć do wielkich żeglarskich projektów regatowych?

Faktycznie, przypłynąłem 2-3 dni przed ślubem książęcej pary, a wylądowałem na czwartej stronie Timesa. Z kolei według francuskich mediów ten wyczyn był jednym z trzech najważniejszych w tym sezonie, zaraz obok wyczynu Gabarta i Volvo Ocean Race. Problemem jest to, że w Polsce jest jeszcze stosunkowo mało firm, dla których ma znaczenie moja rozpoznawalność za granicą. A u nas jak wiemy żeglarstwo się nie sprzedaje. Faktycznie, gdybym był z innego kraju, sytuacja mogłaby wyglądać zgoła inaczej (śmiech).