VICTOR BORSUK KITESURFING W BLASKU FLESZY
Jak spada się z 68 metrów, to z człowieka niewiele można uratować. Wielokrotnie śniło mi się, że spadam, że coś mi pęka, jednak ryzyko to nieodłączny element bicia jakichkolwiek rekordów, wszystko odbywa się na granicy odpowiedzialności - mówi Victor Borsuk, siedmiokrotny mistrz Polski w kitesurfingu i najbardziej rozpoznawalny kitesurfer w Polsce. W wywiadzie dla Prestiżu opowiada o swoim rekordowym skoku na wysokość 68 metrów, o udziale w Agencie Gwiazdy TVN, nowych projektach i ścieżce, którą obrał. I oczywiście o swoim niedawnym kajtowym wypadzie na Kubę.
Co najbardziej znany polski kitesurfer robił na Kubie?
Od dawna marzyła mi się podróż na Kubę. Wiele bardzo bliskich mi osób mówiło mi, że to świetne miejsce do uprawiania kitesurfingu, a przede wszystkim, że turystycznie jest jeszcze ,,dzikie”. Oczywiście od lat słyszałem również, że to już jest ostatni moment, żeby zobaczyć taką Kubę jaka naprawdę jest, z nadal niewielkim przygotowaniem na turystów. Ta największa wyspa na Karaibach ma nadal mało znane spoty do uprawiania kitesurfingu, a do tego salsa i cygara - nie mogłem więc sobie odpuścić tego miejsca.
Pojechałeś tam w celach zawodniczych czy czysto rekreacyjnych?
Tutaj muszę Cię zaskoczyć i właściwie siebie samego. Ten wyjazd to było dla mnie coś zupełnie nowego: pojechałem tam w roli sportowca/kitesurfera, którzy może na nowo odkryć Kubę, ale również w roli dosyć nowego zawodu, czyli Vlogera. Właściwie tematem vlogów zająłem się stosunkowo niedawno, ale ze względu na pasję do kręcenia filmów, fajną ekipę i dosyć spore doświadczenie w podróżowaniu, zostałem na Kubę zaproszony przez tamtejsze Ministerstwo Turystyki. Był to dosyć innowacyjny i ryzykowny pomysł ze strony kubańskiego ministerstwa, a jednak bardzo nowoczesny i tutaj muszę im pogratulować odwagi. Ja zakochałem się w tym miejscu i to czuć w odcinkach na moim kanale Borsuk Vlog na YouTube, a także na Instagramie. Jestem bardzo zafascynowany tym miejscem: nie tylko ludźmi, atmosferą i klimatem, ale w dużej mierze jednym z najpiękniejszych miejsc do uprawiania kitesurfingu.
Czy duży był ruch na wodzie? Na Półwyspie Helskim tłok bywa większy niż na ulicy Marszałkowskiej.
W Cayo Guilermo pływało z 30 kitesurferów, ale z taką ilością miejsca i pięknych plaż to tak jakby nikogo nie było!
Kubańczycy uprawiają kitesurfing? A jeżeli nie, to czy barierą są kwestie finansowe, czy też może ideologiczne? Kuba to przecież wciąż dyktatura.
Nie sądzę, żeby kitesurfing był tam barierą ideologiczną – to raczej bariera finansowa, bo ten kraj, jak wszyscy wiemy, nadal działa w systemie socjalistycznym. Jednak to jest bariera do szybkiego przeskoczenia - jak w każdym kraju na morzu karaibskim, który ,,wypromuje” swoje plaże do uprawiania kitesurfingu. Kiedy przyjeżdżają zapaleńcy z całego świata wzrasta zapotrzebowanie na szkoły i infrastrukturę, a to oznacza, że do pracy są potrzebni ,,lokalesi”, którzy często zaczynają od prostych prac bosmana, caddy’iego, który stawia, ląduje i naprawia latawce. Z czasem uczą się pływać, zostają instruktorami, dostają fajne napiwki, czasem sprzęt w prezencie i zaczynają pływać. Potem uczą rodzinę i tak w wielu miejscach gdzie jeszcze parę lat temu lokalna społeczność nie wiedziała czym jest kitesurfing, rozwijają się jedni z najlepszych zawodników na świecie. Tak też może być na Kubie.
A co oprócz pływania? Co jeszcze utkwiło w Twojej pamięci z pobytu na Kubie?
Hawana - stolica, a w niej odrestaurowane auta produkowane do 1959 roku, dużo ,,maluchów”, czyli legendarnych polskich Fiatów 126p. Polecam na jednodniową wycieczkę, a potem należy uciekać. Cayo Guilermo - czyli to miejsce z błękitną wodą, białym piaskiem, palmami i białymi pomostami. Iście rajskie miejsce. Prowincja Santa Clara - tutaj warto odwiedzić stare magazyny kolejowe w których produkuje się rum. Widok odkopanej beczki z rumem, przygotowanie zapalonej beczki do zakopania i proces fermentacji cukru z trzciny cukrowej robi wrażenie. Trzeba koniecznie odwiedzić Park Narodowy - Topes de Collantes - wygląda zupełnie jak ze scenerii Jurassic Park! Mega wrażenie.
Ponoć urzekło Cię jedno z najstarszych miast na Kubie, czyli Trinidad?
Cudowne miejsce, w którym nie tylko zobaczymy piękne stare auta, uliczki, które zatrzymały się w czasie, zobaczymy produkcję cygar, ale również możemy odwiedzić klub nocny ,,The Cave”, który dosłownie znajduje się w jaskini pod ziemią. Schodzi się dwa poziomy pod ziemię, a tam grają reggaettony, DJ stoi na wykutej skale - miałem uczucie jakby ktoś rozkręcił imprezę w Wieliczce. To było naprawdę niesamowite wydarzenie.
Niesamowitym wydarzeniem był na pewno Twój słynny, rekordowy skok
na wysokość 68 m.
Po wszystkim, już na spokojnie pomyślałem, że to faktycznie nie było to do końca rozważne. To było w Rewie, a ja byłem ciągnięty przez samochód terenowy. Podchodziliśmy do zadania cztery razy. W tym czasie wylatywałem w powietrze, spadałem, ciągnęło mnie również pod wodą i obracało w powietrzu. W końcu się udało, ale jakby cokolwiek poszło nie tak, to dzisiaj nie siedziałbym tu z Wami. Jak spada się z 68 metrów to z człowieka niewiele można uratować. Wielokrotnie śniło mi się, że spadam, że coś mi pęka, jednak ryzyko to nieodłączny element bicia jakichkolwiek rekordów, wszystko odbywa się na granicy odpowiedzialności.
A może to moment na bicie rekordów świata, inni światowi kitesurferzy polecieli bardzo wysoko, ponad 200 metrów.
Pierwszy wymyśliłem sobie, że wzbiję się na pewną wysokość za pomocą auta. Oni faktycznie śrubują coraz to większe wysokości, zaczyna się zakładanie spadochronów, nie ma tutaj już granic.
No właśnie, jak jest z tą granicą?
Granica to chyba nic innego jak ciężar liny. Nikt o tym nie pomyśli. Jak już chcesz wylecieć ponad kilometr do góry, to ta lina siłą rzeczy będzie ważyła dosyć sporo, nawet jak mamy te specjalistyczne, które nie nasiąkają wodą, to ma ona swój ciężar. W pewnym momencie kajt zwyczajnie nie wyciągnie nas do góry. To nie jest sprzęt do latania, są tu cztery linki, jak jedna pęknie to człowiek spada. W spadochroniarstwie tych linek jest ponad sto…
Czy challenge, rekordy, to Twój sposób na kitesurfing?
Tak, bo kitesuring to wciąż sport niszowy. Żeby skupić uwagę ludzi wokół tego sportu i rzeczywiście go rozwinąć trzeba robić nietuzinkowe akcje. Niestety, w każdym sporcie niszowym, jak już dawno temu pokazał Red Bull, żeby zostać zauważonym, trzeba zrobić coś z efektem „wow”, m.in. dlatego budują skocznie dla snowboardzistów w samym środku miasta – to jest coś, co faktycznie robi wrażenie. Zrozumiałem to, kiedy podpisałem umowę z międzynarodową agencją, która zajmowała się tylko i wyłącznie marketingiem przez sporty ekstremalne. Temat sponsoringu w Polsce, pomimo, że wydaje się już znany, niestety jeszcze kuleje.
Czyli na challenge łatwiej dzisiaj pozyskać kasę niż na start w zwykłych zawodach sportowych?
Jest tak jak mówisz. Łatwiej jest pozyskać pieniądze na projekt niż na zwykły sponsoring. Jeżeli ktoś powie do sponsora – „dajcie mi pieniądze, bo będą startował w Pucharze Świata”, to raczej nikt go nie wesprze. Jednak, gdy zrobi ze swojego startu w zawodach projekt, to już zupełnie co innego. Jeżeli do startu dołożymy akcję, w której kręcimy materiał, który będzie publikowany w dziesięciu różnych mediach, do tego livestreaming, social media, to powstaje nam projekt, który już możemy sprzedać. To jest ta różnica w myśleniu, jak wychodzimy z ofertą trzeba pomyśleć o tym jaką korzyść dajemy drugiej osobie. Właśnie dlatego wspomniane challenge są fajne, bo to projekt, który przygotowujemy od A do Z.
A co Cię najbardziej pociąga w kitesurfingu?
Lubię kitesurfing od A do Z, lubię się ścigać, poskakać, lubię tą wolność, ewolucje i podróże tym związane. W tym sporcie można zrobić wszystko, nie ma tu ograniczeń wiekowych.
Nie masz wrażenia jak dzisiaj obserwuje się kitesurfing i jego wszystkie odmiany, że ten sport pęcznieje? Powstają kolejne odmiany i podgatunki, następuje rozproszenie, a przez to trudniej zgromadzić mocną stawkę w jednej wiodącej konkurencji.
Jest to przede wszystkim sport indywidualny. Jesteś zależny od siebie, ile ludzi, tyle odmian tego sportu. Oczywiście dobrze byłoby to scentralizować i narzucić jeden kierunek rozwoju, ale w tym sporcie chyba nie do końca o to chodzi. Tutaj każdy może robić co chce. Z drugiej strony jest to duży problem. W Polsce nie mamy takiego silnego rdzenia ludzi, którzy mają wymyślony kierunek rozwoju kitesurfingu. Od lat trwają przepychanki. Kilka razy próbowałem wziąć udział w dyskusji, ale było ciężko, dlatego postanowiłem wspierać ten sport na własną rękę. Sam organizuję amatorskie zawody, które przyciągają spore grono ludzi z zewnątrz, czy eventy coachingowe dla młodych ludzi, by potrafili poruszać się w tym środowisku i pozyskać sponsora.
Niewątpliwie jesteś dzisiaj najbardziej rozpoznawalnym polskim kitesurferem.
Cieszę się, to znaczy, że wykonałem jakiś ruch poprawnie.
Czujesz presję środowiska na sobie?
Nigdy nie zastanawiałem się nad środowiskiem. Jestem ostatnią osobą, która siedzi na forach. Prawda jest taka, że nie mam takiego poczucia, cały czas jestem w biegu, coś realizuję i nawet nie mam czasu się zastanowić nad tym, co mówią o mnie inni.
A co mówią?
Jak robiłem akcję w Rewie, to oczywiście doszły mnie słuchy, zaczęły się jakieś kłótnie wewnątrz środowiska. Przeczytałem jeden post, zablokowałem temat i dyskusja się skończyła. Z drugiej strony muszę na sam koniec bardzo podziękować, bo nie ma nic lepszego w rozpoznawalności niż hejt. Wtedy powstają dwa obozy – obóz przychylnie nastawionych i obóz hejterów, a do tego dochodzi cała reszta, która chciałaby objąć jakieś stanowisko. Wówczas to te dwie grupy przykuwają uwagę do całej akcji, więc dla mnie niesamowita korzyść. W sporcie podobnie, byłem bardzo kontrowersyjnym zawodnikiem.
Dlaczego?
Ponieważ w zawodach stawiałem bardziej na skuteczność niż styl. To nie wynikało z tego, że nie potrafię, tylko z tego, że wiedziałem jak startować w zawodach. Są dwie formy wygrywania zawodów: jedna, bardzo ryzykowna, gdzie jedzie się na granicy i stawia się wszystko na jedną kartę – albo się uda albo nie i druga, mniej spektakularna, ale konsekwentna i skuteczna. Ja wybrałem ten drugi sposób.
Teraz wygląda na to, że dalej kierujesz swoją karierą bardzo taktycznie, ponieważ twoja działalność składa się w spójną całość, co potwierdza twój udział w programie TVN Agent Gwiazdy. Jak tam trafiłeś?
To było bardzo ciekawe. Już rok temu dostałem telefon z propozycją wyjazdu do Argentyny, podobnie było z Tańcem z Gwiazdami, ale podziękowałem, bo uważałem, że jeszcze nie jestem na to gotowy, bo udział w takim programie powinien służyć za taką trampolinę do szybszego rozwoju. Dlatego przez rok starałem się uporządkować swój wizerunek w social mediach, stworzyłem stronę internetową z wyspecjalizowaną ofertą, żeby ludzie, jak zobaczą mnie w programie, znaleźli gościa, którym warto byłoby się zainteresować. Udało się dostać do programu rok później.
Sam tym wszystkim kierujesz czy ktoś Ci doradza jak prowadzić swoją karierę?
Sam tylko i wyłącznie. Żadnej prezentacji nikt mi nigdy nie zrobił, żadnego spotkania za mnie nie załatwił. To jest praca, której nikt nie widzi. Jest w tym niezły paradoks, ciężko pracuję nad tym, żeby pokazać ludziom jak bardzo nie pracuję. Mało kto wie, że codziennie wstaję o 6:00, potem 10 godzin pracuję, jeżdżę na spotkania, wysyłam ofertę, przygotowuję projekty, a potem dopiero zaczynam pokazywać w mediach społecznościowych jaki to miałem dzisiaj przyjemny dzień.
Wróćmy do Agenta Gwiazdy, jak tam było?
Bomba. Z punktu widzenia przygody – coś niesamowitego. Przychodzi się na lotnisko i pierwsza rzecz, którą robią to zabierają telefony, komputery, do tego dochodzi zakaz rozmowy z produkcją, brak jakiegokolwiek kontaktu z rodziną, ze światem, do końca nawet nie wiedzieliśmy, gdzie lecimy. Na lotnisko wchodziliśmy prywatnym wejściem, żeby nikt nie mógł zrobić zdjęć i wsiedliśmy do samolotu.
Ale nie było worków na głowie? (śmiech)
Nie było (śmiech)! Jednak faktycznie nic nie wiedziałem. Codziennie wstawaliśmy o 8:00 i dostawaliśmy wytyczne, a cała reszta była dopasowana – posiłki, czas. Każdy ma mikrofon, swojego operatora kamery i dźwiękowca. Na początku oczywiście każdy o tym pamięta, ale po godzinie każdy się rozluźnia, a kamera cały czas działa. Są też producenci merytoryczni, którzy cały czas pompują fajną atmosferę. Powiem wam tak, można się wkręcić! Te emocje, gdy ludzie się wkurzają, płaczą, krzyczą są prawdziwe, bo jedynym celem każdego uczestnika jest tylko ten program. A z drugiej strony, jeżeli chodzi o profesjonalizm wykonania, to dla mnie jako pasjonata filmów i zdjęć to było wielkie „wow”!
Ile trwał Twój pobyt?
No jak wiecie, odpadłem w pierwszym odcinku, ta przygoda trwała tydzień.
W jakim programie jeszcze chętnie
wziąłbyś udział?
Właśnie w tym, no i jeszcze Azja Express też byłby super. Właśnie m.in. dlatego, że akcja Agenta odbywała się w Hongkongu zdecydowałem się na wzięcie udziału. Kocham Azję, a ta przygoda była jak kolonie, bo pierwszy raz od 12 lat nie ja byłem organizatorem, a ktoś zupełnie inny. A wracając jeszcze do Agenta, spotkało mnie coś, czego nie spodziewałem się w najśmielszych snach – zostałem ziomkiem z Rychem Peją. Okazało się, że jest przedsiębiorcą z krwi i kości, nadajemy na tych samych falach i teraz dzwonimy do siebie,
widujemy się.
Rozumiem, że teraz, po programie, liczba spotkań, wywiadów i wizyt w świecie medialnym zdecydowanie wzrosła?
Powiem ci, że nie. Wcześniej miałem więcej publikacji, ale teraz wspólnie z TVN zacząłem trochę intensywniej działać. Prowadzę swojego vloga, którego rozkręcam na youtubie, ale w tym wspiera mnie teraz TVN. Świadomość ludzi, jeżeli chodzi o kitesurfing
jest bardzo mała.
Wydaje mi się, że jest wręcz odwrotnie. Kitesurfing zrobił tak ogromny postęp przez ostatnich kilka lat, że coraz więcej ludzi go uprawia.
W Trójmieście może tak jest, ale pamiętaj o tym, że ta grupa ludzi jest zupełnie inna niż ta znajdująca się gdzieś na Śląsku albo w Warszawie. Nawet jak prowadzę kanały społecznościowe to na bazie własnych doświadczeń widzę, że same zdjęcia z kitesurfingu nie działają. Dopiero, gdy zacząłem pokazywać siebie w różnych sytuacjach to oglądalność zdecydowanie wzrosła. Ludzie zaczynają darzyć sport większą sympatią, jeżeli zaczynają darzyć sympatią osobę,
która reprezentuje ten sport.
Podobnie było z Adamem Małyszem.
Dokładnie.
W tym roku też będziesz prowadził szkółkę na Półwyspie Helskim?
Zawsze! Przeniosłem się z całą infrastrukturą do Jastarni, będę tam przez cały sezon, więc zapraszam.
Angażujesz się też społecznie. Jesteś ambasadorem kampanii „Młodość
bez procentów”.
Fajna inicjatywa, w którą naprawdę wierzę. Jak byłem nastolatkiem był taki moment, kiedy zwyczajnie zaczyna się imprezować. Jednak nie da się połączyć sportu z alkoholem, przez co te relacje ze środowiskiem się zacierają. Wziąłem udział w tej akcji, bo naprawdę chcę ludziom pokazać, że są jeszcze inne formy spędzania czasu. To jest kampania edukująca, jeżeli dzieciaki widzą, że komuś się udaje, to dlaczego im nie ma się zmienić optyka?
To znaczy, że nie pijesz alkoholu?
Teraz już mi się zdarzy, jednak do 21 roku życia piłem tylko przy ważnych dla mnie sukcesach, raz, dwa razy do roku. Dla mnie uzależnieniem był kite. To, że skrajnie zdecydowałem się na minimalną ilość alkoholu w swoim życiu, to ze względu na zawodowstwo. Ta akcja ma pokazać, że mimo wszystko istnieje alternatywa.