Siesta Festival po raz ósmy zaspokaja absolutnie wszystkie zmysły spragnionej hipnotycznych rytmów publiczności. O idei festiwalu muzyki szczęśliwej i zaspokajaniu potrzeb wyższego rzędu rozmawiamy ze współtwórcą festiwalu, dziennikarzem muzycznym, kompozytorem, fotografem i podróżnikiem Marcinem Kydryńskim.
Przygotowując się do naszego dzisiejszego spotkania, odkryłam, że obchodzimy urodziny tego samego dnia, 24 maja. Co ciekawe, tego dnia urodzili się także Josif Brodski, czy Bob Dylan.
O! To miło. Gdzieś w pobliżu urodził się też Miles Davis, do którego jest mi szczególnie blisko, a nawet, Marilyn Monroe, ale nie wyciągałbym z tego daleko idących wniosków. Szczególnie, że w kwestii urody, ja i ona jesteśmy dość odlegli, że nie wspomnę już o talencie i gotówce. W astrologii, czy z wszelkiego rodzaju przesądów związanych z dniem urodzin nie jestem jednak specjalnie mocny.
Tegoroczne urodziny są dla Pana dość szczególne…
Nie powiem, że jest to moment, na który każdy mężczyzna czeka ze zniecierpliwieniem i wygląda go, jak wyczekiwanego prezentu. Z tej okazji powinienem raczej sięgnąć pamięcią wstecz, aby przekonać się, że te wszystkie lata były wystarczająco intensywne, wypełnione niesłychanie fascynującymi i w większości szczęśliwymi dniami. Gdy tak spojrzę na półkę pełną płyt, na tych kilka ostatnich książek, na mapę, na rzeczy, które zrobiłem wspólnie z Anią (Anna Maria Jopek – przyp. red.) przez lata naszej współpracy, to wówczas jakoś łatwiej jest mi tę pięćdziesiątkę znieść. Wiem wtedy, że nie przeleżałem pół wieku na sofie.
Virginia Woolf w okolicy swoich pięćdziesiątych urodzin pisała, że „z wiekiem życie powinno stawać się coraz żywsze i ważniejsze”. Taka okazja sprzyja przemyśleniom i nowym planom?
Wie Pani, nie są to dywagacje na tyle tchnące optymizmem, żebym się tutaj i teraz nimi popisywał. Mam taką jedną refleksję, która jest dość bolesna i mówi mi, że jestem kompletnie wyjęty z rzeczywistości, tej współczesnej, technicznej. Nie bywam na żadnych forach, nie istnieję w mediach społecznościowych, jest to zresztą mój wybór. Jestem kompletnie odklejony od tego, czym świat żyje dzisiaj i od sposobu, w jaki ten świat funkcjonuje. Można wówczas odnieść wrażenie, że się nie istnieje. To dość przygnębiające, ale z drugiej strony, są potem takie dni, jak ten, w którym się spotykamy. Słoneczny, szczęśliwy dzień w bajecznym mieście, drugi dzień
Siesta Festival.
To ósma już edycja Siesta Festival, festiwalu muzyki świata, jazzu, kultury luzofońskiej i innych porywających rytmów. Mieszkańcy Trójmiasta z miejsca Siestę pokochali. Jak Pan myśli, dlaczego?
Pamiętam jak dziewięć lat temu staliśmy tutaj, po przeciwnej stronie Motławy, z Piotrem Łyszkiewiczem, który wymyślił ten festiwal, bo ja nie miałbym tyle śmiałości. Patrzyliśmy na Filharmonię Bałtycką i marzyło nam się, że po pierwsze to się uda, po drugie, że się spodoba i wreszcie po trzecie, że będzie trwało, jak Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, do końca świata. Ja te nasze doroczne spotkania nazywam festiwalem muzyki szczęśliwej. Od samego początku jest to główna myśl, która nam przyświeca. Jest tak wiele znakomitej muzyki, którą cenię, słucham i wielbię, ale która ma w sobie mrok, niepokój, a nawet grozę. Ta muzyka nie ma jednak wstępu na Siesta Festival, który w moim przekonaniu jest takim początkiem wakacji.
Jak można podsumować tegoroczną edycję?
Myślałem, że publiczność nie jest w stanie więcej przyswoić intelektualnie, czy fizycznie, nie może dłużej klaskać, a i biodra nie będą dłużej wibrować przy tak zmysłowej muzyce, to wystarczy. Nagle okazało się, że ludzie tak tego pragną, że na Noce Fado w piętnaście minut sprzedają się wszystkie bilety. W tym roku dodaliśmy zatem kolejny dzień. W zeszłym roku niestety nie mogła do nas przyjechać Sara Tavares, postanowiliśmy więc wynagrodzić to naszym słuchaczom oraz widzom i zaprosiliśmy ją w tym roku. To był nasz pierwszy koncert w Starym Maneżu, który okazał się być odległą, ale jednak życzliwą przystanią.
Absolutnym hitem festiwalu są Noce Fado...
To niezwykle intymne koncerty, które są najlepszym dowodem na to, jak zmysłową, czułą, porywającą, a zarazem przystępną jest ta muzyka. Nasz tegoroczny gość, Fabia Rebordao, na swoich płytach prezentuje wiele ciekawych wpływów ze świata, z muzyki brazylijskiej i kabowerdyjskiej. Powiadomiona jednak, że ma występować w ośmioletniej już tradycji Nocy Fado, gdzie wszyscy szalenie poważnie traktują tę konwencję, postanowiła zaśpiewać bardzo tradycyjny program. Wiele osób było tym absolutnie zachwyconych. Ja prywatnie lubię, gdy te światy się przenikają, łączą, przeglądają się w sobie, uczą się od siebie nawzajem. To zresztą jest taka wiodąca cecha Siesty. My nie stawiamy żadnych barier gatunkowych. Ważne jest, aby muzyka była świeża i żeby grali ją ludzie, którzy potrafią to robić, aby dawała szczęście i rozświetlała mrok nad naszymi głowami. Poza tym im bardziej jest kosmopolityczna, im bardziej należy do całego świata, im więcej ma w sobie rozmaitych wpływów, tym dla mnie jest ciekawsza.
Jak zmienia się zatem publiczność? Nasza mentalność też przecież ewoluowała od 2011 roku.
To jest ujmujące, że przyjeżdżają tutaj ludzie z najodleglejszych stron Polski. Nie wierzę, że robią to tylko dla muzyki, a już na pewno nie dla mnie. Przyjeżdżają do Gdańska, który jest jednym z najpiękniejszych zakątków naszego kraju. Miejscem szczególnej urody są właśnie okolice Motławy. To okno na świat, które dla Siesty jest niesłychanie ważne. Port, w którym przez stulecia spotykały się różne religie, języki, rasy, czy poglądy i to jest dla nas miejsce symboliczne, stojące za tym wszystkim, co festiwal od tylu lat w muzyce sobą reprezentuje. Czy w jakiś sposób zmienia się publiczność? Na pewno. Na początku, zwłaszcza na pierwszych koncertach fado, będących przecież kolacjami, czułem się zobowiązany, żeby tłumaczyć dyskretnie, jak byłoby w dobrym tonie, aby słuchacze się zachowywali, że mają nie gadać, nie mlaskać, nie szurać sztućcami, szczególnie w trakcie najbardziej intymnych momentów. Tłumaczyłem też, że lepiej zrozumieją tę muzykę, jeśli nie będą robić zdjęć, zwłaszcza z fleszem. Po dwóch, trzech latach to już nie było konieczne. To wymagająca publiczność, która nie odnajduje dla siebie propozycji w głównym nurcie.
Muzyka prezentowana podczas Siesty nie jest głównym nurtem?
Nie wiem, czy Pani zwróciła na to uwagę, ale teraz muzyka, którą kiedyś zwykło się nazywać offową, undergroundową, czy niezależną, od lat jest tak naprawdę głównym nurtem. O tym zresztą pisałem w minifelietonie na naszej kolekcjonerskiej płycie festiwalowej, że właśnie to, czym my się zajmujemy, stało się niszą i undergroundem. To jest ten zamknięty świat. Czołowe media nie interesują się losem Marizy, Tito Parisa, czy Yasmin Levy. Nie wiem, czy jest to powód do dumy, wątpię. To muzyka dla ludzi wartościowych, ciekawych świata, otwartych i do takich warto jest docierać, niekoniecznie do mas.
Mówiąc o ciekawości świata, przenieśmy się na chwilę z Gdańska w bardziej odległe zakątki naszego globu. Jakiś czas temu wypróbowałam aplikację, która pokazuje, jaki procent świata udało nam się zwiedzić. Choć byłam już w tak wielu miejscach, okazało się, że nadal to tylko 9%. Jaki byłby Pana wynik?
Niewielki, może 12%. Ja w ogóle jestem przeciwny takiemu myśleniu. Niedawno przeczytałem o pewnej 29-latce, który odwiedziła wszystkie kraje świata. Oczywiście jest to pomysł na życie, ale bliższy rekordom Guinnessa, czy sportowym wyczynom, które mnie kompletnie nie interesują. To, co mnie zawsze fascynowało, to podróże pogłębione, takie wędrowanie w dawnym stylu, połączone z rozmyślaniem, z filozofowaniem na temat świata, otwieranie się na niego, próba zrozumienia obcych kultur. Ma to dla mnie znacznie większą wartość, niż odhaczanie na mapie miejsc, które tylko się musnęło. Spędziłem 25 lat w Afryce i w wielu z tych krajów byłem kilkunastokrotnie, a wciąż nie mogę powiedzieć, że wszystko o nich wiem. Byłby to więc niewielki procent, ale wierzę, że zobaczony i przeżyty świadomie.
Czy jest w panu tęsknota za ciągłym wędrowaniem, za tymi wyjątkowymi miejscami?
Teraz już nie. Może to kwestia wieku, pewnej dojrzałości, a może nauki, jaka płynie z dwudziestu paru lat podróżowania i studiowania świętych ksiąg buddyjskich. Tak naprawdę trzeba być tu i teraz. Nie jest to wcale trudne, szczególnie w taki dzień, jak ten, kiedy siedzimy nad rzeką, smaga nas leciutki wietrzyk, mijają nas statki piratów i nie widać ani jednaj chmury na niebie. Nie ma żadnego miejsca, na całej planecie oraz poza nią, w którym chciałbym być teraz bardziej niż to, w którym jestem w tej chwili. Kiedy budzę się w Warszawie, panuje mrok i skończyła się szara kredka do malowania nieba, bo malowaliśmy nią od miesięcy, to pojawia się tęsknota. Za Lizboną, za plażami Afryki Wschodniej, za sawanną. W Lizbonie pomieszkuję już od ponad dekady, jeśli więc akurat tak się składa, że nie mam wielu obowiązków, wówczas z dnia na dzień wsiadam w samolot i lecę do Lizbony, uprzednio sprawdziwszy, czy rzeczywiście pogoda jest słoneczna. Tam odżywam przez parę dni, bo jestem jak roślina, która do funkcjonowania potrzebuje światła.
Zgodnie z piramidą potrzeb ludzkich według Maslowa, aby myśleć o naszych potrzebach wyższego rzędu, najpierw musimy zaspokoić te rzędu niższego. Co, poza słońcem, znalazłoby się u podstaw pana piramidy?
Wystarczy na mnie spojrzeć. Ubóstwiam jeść. Jako człowiek, który spędził tyle lat w Afryce, mam takie potrzeby elementarne i to jest to, co mam wspólnego z cywilizacją przetrwania, czyli z wszystkimi ludźmi na świecie, którzy niczego nie wytwarzają, nie myślą abstrakcyjnie, nie mają potrzeby kontaktu ze sztuką, ponieważ całą swoją energię wkładają w to, by przetrwać do kolejnego dnia. Z wdzięcznością przyjmuję każdy posiłek. Jestem też wielkim entuzjastą czerwonego wina, więc nie wyobrażam sobie bez niego życia. Każdy dzień rozpoczynam za to od wylegiwania się o poranku. To cudowny czas, preludium do całego dnia. Najpierw czytam wiadomości w internecie, a potem zabieram się za książki. Bez książek nie funkcjonuję i myślę, że zawyżam średnią, bo czytam ich dziesiątki, a jeśli chude, to i setki rocznie, robiąc z nich wnikliwe notatki, bo pamięć mam nadwątloną przez wiek i wspomniane trunki. Ilekroć wędrowałem po świecie, to najcięższym elementem mojego plecaka, odpowiedzialnym potem za zwyrodnienia kręgosłupa, były książki. Jak już wspomniałem, jestem człowiekiem tradycyjnym i nie bardzo wyobrażam sobie czytanie książek w tablecie.
Jakie są więc pana potrzeby wyższego, a nawet tego najwyższego rzędu?
Pragnienie, by to, co robię sprawiało ludziom frajdę. Blisko trzydzieści lat pracuję w Trójce, napisałem z Anią dziesiątki piosenek, wyprodukowałem masę płyt, napisałem kilka książek i fotografowałem przez ćwierć wieku, a wszystko to wynikało przecież z potrzeby komunikacji. Gdyby się okazało, że trafiłem w kompletną pustkę, wówczas ta moja potrzeba, może związana z tym wiecznie tęskniącym ego, byłaby niezaspokojona. Robię to z pełną świadomością, że może nie każdy został pobłogosławiony darem robienia czegoś, co drugiemu sprawia radość. Ilekroć widzę, że tak się dzieje, jestem bezgranicznie wdzięczny losowi, że tak moimi latami kierował.