BOGDAN GOWOROWSKI MERCEDES MOJA MIŁOŚĆ. ALE NIE JEDYNA!

Pasjonat motoryzacji i tenisa. Nurkuje, wędkuje, jeździ na Harleyu. Prawie 30 lat temu rzucił biznes w Szwecji i wrócił do Polski, a skusiła go szansa pracy dla Mercedesa. Duże pieniądze zamienił na mniejsze pieniądze, ale też na prestiż i możliwość budowania od zera polskiego rynku motoryzacyjnego po przemianach ustrojowych. Życie pokazało, że była to słuszna decyzja. Dzisiaj firma BMG jest jednym z największych i najlepszych dealerów Mercedesa i Mazdy w Polsce, a jej prezes Bogdan Goworowski zapewnia, że w biznesie nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Co Pan czuje, gdy przejeżdża Pan obok gdańskiego Zieleniaka?

(uśmiech) Przejeżdżając tamtędy, zawsze się odwracam. Tam się wszystko zaczęło. Rok 1991. Byłem szefem gdańskiego oddziału firmy Sobiesława Zasady, generalnego przedstawiciela Mercedesa w Polsce. Powiem szczerze, że to był wspaniały dla mnie okres. Biuro mieściło się na 12 piętrze Zieleniaka, po samochody ustawiały się kolejki. To co dzisiaj może dziwić i jest zupełnie niemożliwe, to fakt, iż wtedy nie mieliśmy salonu wystawowego, samochody sprzedawaliśmy z katalogów, których i tak mieliśmy mniej niż zapotrzebowanie. Ludzie przychodzili z gotówką, podpisywali umowę ze sprzedawcą, pieniądze przekazywali kasjerce, dostawali pokwitowanie i czekali na samochody. Te czasy bezpowrotnie minęły. Potem na parterze Zieleniaka otworzyliśmy salon, mieliśmy już dość pokaźną ekspozycję, samochody testowe, sklep z akcesoriami i częściami zamiennymi, więc była to już taka bardziej profesjonalna sprzedaż. 

Jak Pan trafił w ogóle do tego biznesu motoryzacyjnego, w jaki sposób Sobiesław Zasada dowiedział się, że w Trójmieście warto postawić na Bogdana Goworowskiego?  

Pomogły mi koneksje rodzinne. Żona Sobiesława Zasady, Ewa, jest z domu Goworowska. Połączyła ich pasja do rajdów samochodowych. On był świetnym kierowcą rajdowym, ona jego pilotem, razem wygrali ponad 50 rajdów. Z kolei mnie i Sobiesława Zasadę połączyły szachy. Jako młody dzieciak miałem sporo osiągnięć w szachach. Kiedyś graliśmy razem partię, potyczkę obserwowała cała, około trzydziestoosobowa rodzina. Wygrałem, miałem wtedy 12 lat. Nigdy później nie podjął próby odegrania się. Koniec moich studiów na Politechnice zbiegł się z otwarciem przedstawicielstwa Mercedesa. Sobiesław Zasada potrzebował kogoś zaufanego w regionie, zaproponował mi pracę. Ja miałem już wtedy bardzo dobrze funkcjonujące dwie firmy w Szwecji, natomiast propozycja była na tyle interesująca, że przyjąłem pracę. 

Co Pan robił w Szwecji?

Jedna firma zajmowała się dystrybucją reklam, druga sprzątaniem biur i również miała zlecenia sprzątania dworca centralnego w Sztokholmie. To było o tyle fajne, że były duże pieniądze do zarobienia, ale jeśli chodzi o prestiż, to żaden. Zupełnie odwrotnie niż w przypadku Mercedesa, marki rozpalającej w tamtych czasach wyobraźnię. Na dodatek była to praca w branży, w której się wykształciłem, i którą się pasjonowałem. Decyzję o pracy dla Sobiesława Zasady podjąłem w ciągu 15 minut, przy obiedzie.         

Pamięta Pan swojego pierwszego sprzedanego Mercedesa?

Tak, to pierwszego Mercedesa kupił mój świętej pamięci tata. To był model 230E, z silnikiem benzynowym.  Jeździł nim kilkanaście lat.  

Jak sprzedaje się ojcu samochód no to wiadomo, że musi być cycuś glancuś.
Jakie wtedy były możliwości personalizacji?

Bardzo małe. Wtedy samochody były głównie pakietowe – określony silnik, kolorystyka, wyposażenie i można było podejmować decyzję – kupuję lub nie. W tym pierwszym okresie sprzedaż tak dobrze szła, że nawet ludzie nie patrzyli nawet na kolorystykę samochodów, na wyposażenie, po prostu liczył się silnik. 300D, 250D, to były te silniki najbardziej poszukiwane. No najbogatsi to wtedy kupowali 300 D turbo, albo 190 D 2,5, albo 2,5 turbo. 

U Sobiesława Zasady pracował Pan 7 lat. Jak to się stało, że z dyrektora oddziału stał się Pan samodzielnym dealerem?

Postanowiłem skorzystać z szansy jaka się otworzyła. Koncern Daimler oficjalnie otworzył swój oddział w Polsce i importerzy, tacy jak Sobiesław Zasada musieli ograniczyć swoją działalność. Wynikało to przede wszystkim z narzuconych standardów. Sobiesław Zasada mógł zostawić sobie tylko te punkty, w których był zarówno salon, jak i serwis. W Gdańsku był tylko salon. Postanowiłem go odkupić. Miałem kapitał, bo równocześnie z pracą jako dyrektor gdańskiego oddziału Mercedesa, prowadziłem swoją firmę spedycyjną. Wcześniej kupiłem obiekt przy ul. Łużyckiej w Gdyni i w 1997 roku otworzyłem tam swoje pierwsze, prywatne dealerstwo marek Chrysler i Jeep. Z Sobiesławem Zasadą i Mercedesem dogadaliśmy się bardzo szybko i w 1998 roku byłem już samodzielnym dealerem Mercedesa. W kwietniu minie okrągłe 20 lat. 

Chrysler i Jeep z jednej strony, Mercedes z drugiej. Amerykański luz i niemiecki pragmatyzm. Łatwo było się w tym odnaleźć?

Niełatwo, szczególnie po fuzji Chryslera i Daimlera. Ja umowę z Mercedesem podpisałem kilkanaście dni przed ogłoszeniem tej fuzji, to był czysty przypadek, zbieg okoliczności. Z punktu widzenia organizacyjnego i logistycznego te połączenie było mi na rękę, ale mentalności Amerykanów i Niemców nie dało się pogodzić i najsłynniejsza fuzja w historii motoryzacji musiała się rozpaść. Ja natomiast zrezygnowałem z Chryslera i Jeepa w momencie kiedy marki te przejął Fiat. 

Życie nie znosi próżni. Postawił Pan na Mazdę...

I bardzo się z tego cieszę. Mazda to niezwykle ważna część mojej firmy, dzisiaj generuje mi 35-40 procent obrotu. Dla porównania, Chrysler i Jeep to było 10-15 procent. Rocznie sprzedajemy około 1000 różnych modeli Mazdy, jesteśmy czołowym dealerem w Polsce, podobnie jak w przypadku Mercedesa. 

Od lat widać u Pana biznesową konsekwencję. Podczas gdy wielu innych dealerów dokonuje roszad w swoim portfolio, tracą autoryzacje lub pozyskują kolejne, u Pana jest stabilnie i niezmiennie. Planuje Pan coś dołączyć do swojego portfolio?

Raczej nie. Niedawno, gdy pojawiła się możliwość przejęcia Harleya Davidsona, mocno się nad tym zastanawiałem. To marka legendarna, z tradycją, historią, mocno związana z określonym stylem życia, na dodatek marka, której jestem wielkim miłośnikiem, sam jeżdżę na Harleyu. Wiedziałem jednak, że kilka milionów złotych, które trzeba zainwestować, nigdy się nie zwróci. Stwierdziłem, że wydawanie takich pieniędzy na swoją zachciankę
nie ma sensu.

Jest pan związany z marką Mercedes od dwudziestu kilku lat. Czy przez te dwadzieścia parę lat, obserwując zmiany, nowe modele, czy ma Pan takie swoje ulubione, najukochańsze modele Mercedesa?

Zawsze uważałem, że jeśli coś się kocha, to warto to mieć. Uważam, że takim topowym samochodem w ofercie Mercedesa jest S Klasa coupe. W przyszłym tygodniu powinienem otrzymać nowy model po face liftingu. Na razie jeżdżę S Klasą czterodrzwiową. Oczywiście mówię o wersji 63AMG. Takim drugim samochodem, z którego korzystam, gdy jest ładna pogoda, jest Mercedes AMG GTC Cabrio. Ze starszych modeli najwięcej radości sprawiła mi S Klasa z roku 1998, wersja W220, która zastąpiła W140. Pięciolitrowa benzyna o potężnej mocy, niesamowity komfort. Ten samochód wyznaczał trendy. Mimo, że co pół roku mogłem wymieniać samochód na nowe demo, to nie decydowałem się na to. Tą S Klasą jeździłem 6 lat i nie chciałem zmieniać. 

Jakie jest Pana zdanie na temat trendów, zmian zachodzących w motoryzacji? Z jednej strony ekologia, coraz mniejsze silniki, pójście w stronę hybryd, elektryczności, z drugiej strony coraz bardziej kosmiczny design, autonomia jazdy, samochody same parkują… Czy ta dzisiejsza motoryzacja nie traci jednak duszy? 

Na pewno tak, dlatego mówię, że my sprzedajemy teraz ostatnie samochody z silnikami dużymi, takimi 6-6,5 litra. Wydaje mi się, że kiedyś odczuwało się większą radość z jazdy, szczególnie, gdy miało się samochód, w którym to jednak kierowca był najważniejszy, a nie dziesiątki systemów, które myślą za kierowcę i go wyręczają. Oczywiście, te systemy poprawiają bezpieczeństwo, komfort jazdy, ale jednak to „coś” ginie. 

Zbudował Pan dużą firmę, która osiąga biznesowe sukcesy, ale przecież nie samą pracą człowiek żyje. W tenisa jeszcze Pan często grywa? 

Staram się codziennie. Najczęściej biorę trenera, z którym 20 lat już gram i się przyjaźnię, umawiamy się na kortach Arki o godzinie 7, gramy dwie godziny, szybki prysznic i o 9:15 jestem już w garniturze. Mogę zaczynać pracę. Lubię aktywnie spędzać czas, a tenis jest sportem, bez którego ciężko by mi było funkcjonować. Gram od lat, w singla, jak i w debla. 

Z kim zagrałby Pan najchętniej? 

Moim guru od lat, od momentu, gdy wygrał turniej w Sopocie, jest Rafael Nadal. Radek Szymanik, który przez wiele lat był w Polsce odpowiedzialny za turniej Davis Cup,  opowiadał mi bardzo fajne historie o Nadalu. To jest otwarty człowiek, który potrafi do domu na Majorce zaprosić dopiero co poznanych ludzi, nie odgradza się od świata, nie buduje ściany wokół siebie. Imponuje mi jego osobowość, jego postawa na korcie, to, że nigdy się nie poddaje. Za dawnych czasów zaś kochałem Andre Agassiego. Z nimi dwoma na pewno chętnie bym poodbijał. 

Wspomniał Pan turniej w Sopocie. Nie żal Panu, że nie ma już tego wielkiego turnieju?

Ryszard Krauze zrobił wielką rzecz dla tenisa i dla regionu. Przyjeżdżali najlepsi zawodnicy z całego świata, turniej Prokom Open miał renomę, to było niepowtarzalne. I obawiam się, że prędko się nie powtórzy. Świat poszedł do przodu, piękne korty w Sopocie wymagają olbrzymich inwestycji, aby spełnić standardy ATP. Pozostaje nam żyć wspomnieniami i wspierać rozwój tenisa na tyle, na ile jest to możliwe. 

Inne pasje Bogdana Goworowskiego?           

Niewątpliwie nurkowanie. Nurkuję z moją żoną, mam za sobą około 700, a moja żona 400 zejść pod wodę. Mamy wszystkie wymagane kursy i uprawnienia. Nurkowaliśmy na  Malediwach, na Galapagos, w Afryce, w krajach śródziemnomorskich. Nie nurkowaliśmy jeszcze na wielkiej rafie w Australii, chcielibyśmy też poznać podwodny świat Meksyku i USA. A w ogóle ciekawość tego jak wygląda życie pod wodą wzięła się od wędkowania. Uwielbiam wędkować i zawsze chciałem dowiedzieć się, jak zachowują się ryby pod wodą. Nurkowanie dostarcza niesamowitych emocji, schodzimy na duże głębokości, 50-60 metrów. Podwodny świat jest piękny, ale też groźny. W RPA przeżyliśmy chwile grozy, gdy pojawiły się owiane złą sławą rekiny tygrysie, które dość często atakują ludzi. 

Wspomniał Pan o żonie. Wspólne pasje łączą?

Oczywiście. W kwietniu tego roku będziemy obchodzić 30 lat pożycia małżeńskiego. Żona jest moją miłością, przyjaciółką, podporą. I to się liczy w życiu, Mam córkę, mam syna, mam dwie wnuczki, także w rodzinie jest wszystko poukładane. To pomaga w prowadzeniu biznesu. Ja wiem, dla kogo ja pracuję, wiem dla kogo to buduję. 

Szykuje się Pan do sukcesji?

Mam 54 lata. Nie można wiecznie pracować, myślę już o przekazaniu sterów młodszym. Chcę zostawić firmę na pewno bez kredytów. Wszystkie nasze inwestycje do tej pory realizowane są ze środków własnych, nie posiłkujemy się finansowaniem zewnętrznym. To ważne, bo dzięki temu nasz biznes jest stabilny i rozwojowy, nawet w czasach kryzysu. Liczę, że firma BMG Goworowski zostanie w rękach rodziny. To moje marzenie. Włożyłem w budowę firmy mnóstwo serca, potu, łez. Ale dzięki temu nie czuję, żebym przychodził do pracy. Ja tu mogę być w sobotę, w niedzielę, w nocy, o każdej godzinie. Zresztą nie tylko ja. Zarząd firmy to długoletni pracownicy, partnerzy, przyjaciele, są ze mną od ponad 25 lat. Teraz jesteśmy wszyscy skupieni na dokończeniu budowy nowego salonu. Przy ul. Łużyckiej trwa rozbudowa obiektu, w jej efekcie powstanie nowoczesny, naszpikowany technologiami salon Mercedes Benz, w którym będziemy mogli wyeksponować 50 samochodów. Będziemy też mieli odrębną strefę AMG i Maybacha, a także rozbudowany i wielostanowiskowy serwis, parking podziemny wraz z magazynem części zamiennych oraz zaplecze administracyjne. Zaraz po tej inwestycji zabieramy się za budowę nowoczesnej blacharni i lakierni. Działka już jest.