CZESŁAW LANG
STAL HARTOWAŁA SIĘ W KASZUBSKICH LASACH
CZESŁAW LANG
STAL HARTOWAŁA SIĘ W KASZUBSKICH LASACH
Czesław Lang, ikona polskiego sportu, ma 63 lata, a kondycję trzydziestolatka. Oddycha pełną piersią, czerpie z życia to co najlepsze, choć jeszcze niedawno jego życie wisiało na włosku. Wicemistrz olimpijski w kolarstwie i organizator Tour de Pologne opowiada Prestiżowi o tym, jak na olimpiadzie w Moskwie utarł nosa „ruskim” przed obliczem samego Breżniewa, ręce wyrwanej z barku, którą ledwo udało się uratować, przed kim chłopi musieli bronić go widłami, a także o życiu w symbiozie z naturą, pięknej żonie Elżbiecie, która dała mu siłę do walki o zdrowie i zabytkowym dworku na Kaszubach, który stał się ich miejscem na ziemi.
540 tysięcy kilometrów, czyli 13 okrążeń kuli ziemskiej, 20 lat na szosie i na torze – tak w wielkim skrócie można podsumować dwudziestoletnią karierę kolarską Czesława Langa. Mało kto wie, że jeden z najlepszych polskich kolarzy w historii pochodzi z Pomorza.
Kołczygłowy na Kaszubach. W powiecie bytowskim. Tam się urodziłem i wychowałem. Moi rodzicie przyjechali tu ze Wschodu, z Hrubieszowa. Przed wojną mój ojciec pracował w stadninie, przygotowywał konie dla ułanów. Gdy wybuchła wojna, rodzice wyjechali z Hrubieszowa szukać bezpieczniejszego miejsca do życia. Trafili do Kołczygłów, przeżyli wojnę, a po wojnie mój ojciec został kierownikiem miejscowego PGR-u. Mieliśmy też swoje zwierzęta, krowę, świnię, praca na roli była dla nas czymś naturalnym. Wykopki, plewienia, sianokosy... wszystko to było częścią mojego dzieciństwa.
Kiedy częścią tego dzieciństwa stał się rower?
W kontekście czysto użytkowym to było w wieku około 5 lat. Brałem „damkę” mojej mamy i uczyłem się jeździć metodą prób i błędów. Siadałem na ramie i puszczałem się z górki. Hamowałem najczęściej nogami (śmiech). Rower pokochałem od razu. To był mój podstawowy środek transportu. Natomiast w kontekście wyścigowym rower zaczął funkcjonować w mojej świadomości w wieku 13-14 lat. Wszyscy byliśmy wtedy zafascynowani Wyścigiem Pokoju, sukcesy Szurkowskiego, czy Szozdy tylko rozpalały moją wyobraźnię. Każdy młody chłopak chciał być kolarzem. Ja też o tym marzyłem.
Marzenie ściętej głowy?
Mój wychowawca, wielki fan sportu i mój późniejszy szwagier, pożyczał mi czasami swój rower wyścigowy, a ja umawiałem go na randki z moją siostrą. To on zgłosił mnie do Małego Wyścigu Pokoju organizowanego dla szkolnych reprezentacji. Wziąłem damkę marki Ukraina należącą do mojej mamy, odkręciłem błotniki, bagażnik i wystartowałem. Zająłem drugie miejsce i dostałem się do klubu sportowego w Bytowie.
Jak wykuwała się stal? To nie były przecież łatwe czasy, w klubach sportowych brakowało wszystkiego...
W klubie kolarskim najbardziej brakowało... dobrych rowerów (śmiech). Był jeden piękny, wyścigowy Jaguar. Rower marzenie. Każdy chciał na nim jeździć, ale trener powiedział, że taki rower musi trafić w godne ręce i czeka na objawienie się wybitnego talentu, na kogoś, kto na niego po prostu zasłuży. Pierwszy klubowy rower musiałem złożyć sobie sam. Dostałem starą ramę, a w worku po ziemniakach pordzewiałe łańcuchy, przerzutki, pedały i inne części. Dwa tygodnie się głowiłem jak to wszystko złożyć, w końcu mi się udało. Najważniejsze dla mnie było, że rower miał kierownicę zakrzywioną do dołu. To dla takiego młokosa było coś! Nieważne było to, że łańcuch cały czas spadał, opony się przebijały i trzeba było łatać dętki. Ważne, że jechał do przodu, a ja miałem na czym trenować. Miałem wtedy 16 lat, a po miesiącu regularnych treningów wygrywałem już wyścigi z seniorami. Radość była wielka, ale ja cały czas marzyłem o tym Jaguarze.
Kiedy marzenie się spełniło?
Był taki wyścig w Bytowie. Przyjechała cała Polska, w tym wielu najlepszych polskich kolarzy. Ja byłem wtedy juniorem, nikt mnie nie znał. Chciałem się pokazać, czułem się mocny. W trakcie wyścigu postanowiłem zaatakować, urwałem się z peletonu, miałem przewagę nawet 5 minut. Oczami wyobraźni już widziałem metę, ale nagle zacząłem słabnąć, odcięło mi prąd. Okazało się, że złapał mnie kryzys głodowy, nie wiedziałem, że w trakcie tak długiego wyścigu trzeba jeść, żeby dostarczyć organizmowi energii. Byłem już tak osłabiony, że nie mogłem jechać, ale że akurat przejeżdżałem obok pola, to zatrzymałem się, wskoczyłem w to pole, zerwałem brukiew, rozbiłem ją o rower i zacząłem jeść. W tym czasie minęła mnie spora grupa kolarzy, nadjechał też trener i zdziwiony pyta co robię. Dał mi kawałek czekolady, naładowałem baterię i śmigam do przodu. Ostatecznie dojechałem szósty, czy siódmy. Już w hotelu, odpoczywam i nagle wchodzi do pokoju trener Euzebiusz Marciniak z tym wymarzonym Jaguarem. Powiedział, że mam charakter i mentalność zwycięzcy. Spałem całą noc przytulony do tego roweru. A następnego dnia wygrałem na nim kolejny etap.
To był początek wielkiego pasma sukcesów?
Tak to można określić. Szybko dostałem się do kadry w kolarstwie torowym, pojechałem na olimpiadę w Montrealu. Później zacząłem studia na warszawskim AWF-ie i przeszedłem z Baszty Bytów do Legii Warszawa. W 1977 zdobyłem brąz, a dwa lata później srebro w drużynowych mistrzostwach świata w kolarstwie szosowym i pojechałem na olimpiadę w Moskwie. Tam odniosłem największy sukces w karierze, zdobyłem srebrny medal w wyścigu indywidualnym ze startu wspólnego. W czasie całej swojej kariery amatorskiej wygrałem prawie 200 wyścigów.
Srebro w Moskwie, w czasach PRL-u, gdy każdy chciał dokopać „ruskim”, było symboliczne. Pamiętamy przecież słynny gest Kozakiewicza, ale i o Pana sukcesie dużo się mówiło, wszak byliśmy świadkami spektakularnej walki Czesława Langa z dwoma asami radzieckiego i światowego kolarstwa.
Sergiej Suchoruczenkow i Jurij Barinow, prawdziwe ikony kolarstwa amatorskiego, maszyny do wygrywania. Wtedy najlepsi na świecie. Na olimpiadzie w Moskwie w trójkę odjechaliśmy z peletonu. Próbowali mnie zgubić, ale spokojnie wytrzymywałem ich tempo. Do czasu aż... spadł mi łańcuch z przerzutki. Zatrzymałem się, aby naprawić awarię, przy okazji poharatałem sobie rękę do krwi. Rosjanie odjechali, ale zacząłem pogoń. Dogoniłem ich, ale Suchoruczenkow był za mocny i wygrał. Z Barinowem walczyłem do samego końca, na metę wpadliśmy razem, wygrałem o 5 cm. To był spektakularny finisz i fantastyczne zwieńczenie polsko – radzieckiej rywalizacji, która niewątpliwie miała polityczny podtekst. Na trybunach był Breżniew i cała wierchuszka KC.
Które jeszcze wyścigi zapadły Panu najbardziej w pamięć?
Na pewno Wyścig Pokoju w 1979 roku. Zaliczyłem fatalny upadek, prawa ręka wypadła mi ze stawu barkowego. Wisiała na samej skórze. Trener chciał mi ją nastawić, włożył mi kolano pod rękę, pociągnął i prawie umarłem z bólu. Wyrwałem się i uciekłem w pole, a trener zaczął mnie gonić. Uratowali mnie pracujący w polu chłopi, którzy pogonili trenera widłami. Nie wiem jak on chciał mnie wsadzić na ten rower? Wylądowałem w szpitalu, rękę miałem poskręcaną na śruby, przeszedłem ciężką operację. Pamiętam, że odwiedzili mnie przedstawiciele Polskiego Związku Kolarskiego, jak wychodzili to usłyszałem słowa: „z niego już nic nie będzie”. Sezon rzeczywiście przez tą kontuzję miałem stracony. Ale tak mi te słowa zapadły w pamięci, że rok 1980 był najlepszy w mojej karierze, a zwieńczyłem go wicemistrzostwem olimpijskim.
W peletonie zawsze uchodził Pan za twardziela...
Peleton to pole bitwy, pękasz to przegrywasz. Ja nie pękałem. Moja kolarska wizytówka to waleczność i wytrzymałość. To jest ciężki sport. Jak go nie pokochasz, to nie masz tu czego szukać. Tu nie myśli się: wygram Tour de France i zostanę milionerem. To trzeba pokochać: walkę, brud, wysiłek i ból po upadkach. Kolarstwo uczy nieustępliwości, pokory, woli walki, fantazji. Pamiętam taki wyścig we Francji. Zespoły Polski, ZSRR, NRD i CSRS zostały zaproszone do udziału w wyścigu zawodowców Tour de Vaucluse. My amatorzy wyglądaliśmy przy zawodowcach z Zachodu jak grupa przebierańców z innej epoki. Nadszedł etap prowadzący na Górę Wiatrów, legendarne wzniesienie, na którym w 1960 roku zmarł Ian Simpson. Odjechała ucieczka 14 kolarzy, w tym gronie ja, jedyny amator. Widziałem ich zdziwione miny, gdy przycisnąłem i zacząłem im odjeżdżać. Na górę wjechałem z siedmiominutową przewagą, wygrałem etap i cały wyścig. To było coś wyjątkowego.
Miał Pan wtedy 21 lat. Zawodowstwo nie kusiło? Wielki świat, pieniądze...
Propozycje posypały się od razu, ale żyliśmy za Żelazną Kurtyną, nie można było ot tak sobie, z dnia na dzień podpisać kontraktu zawodowego. W PRL-u nie było mowy o żadnym zawodowstwie, sport uprawiało się dla idei, własnej satysfakcji i dla chwały ustroju. Otrzymanie zgody na wyjazd za granicę graniczyło z cudem.
Niektórzy na ten cud nie chcieli czekać i uciekali, jak np. Dariusz Michalczewski, Władysław Kozakiewicz, czy już u schyłku komunizmu, Pana młodsi koledzy po fachu, Andrzej Mierzejewski i Cezary Zamana. Nie korciło, żeby zakosztować tego zachodniego świata i po prostu się urwać?
Korciło, ale to było bardzo skomplikowane. I myślę, że chyba dobrze los pokierował, że jednak zostałem. Zacząłem odnosić sukcesy, zdobyłem wicemistrzostwo olimpijskie i w 1982 roku mogłem legalnie podpisać zawodowy kontrakt z włoską grupą GIS Gelati-Campagnolo. Byłem pierwszym Polakiem i w ogóle pierwszym kolarzem z bloku wschodniego, który podpisał kontrakt zawodowy. Dla mnie było to jak lot na Księżyc.
Jak wyglądało to zderzenie z wielkim światem, który znał Pan do tej pory tylko z opowieści?
Zawodowy peleton był wówczas synonimem imperializmu, zła, dopingu i brudnych pieniędzy. Rzeczywistość okazała się inna od wyobrażeń, ale łatwo nie było. Nie znałem języka, trenowałem siedem godzin dziennie, co roku przejeżdżałem na rowerze 40 tys. km, więcej niż większość z nas samochodem. Sam dbałem o formę, musiałem się przyzwyczaić do zupełnie nowych nawyków żywieniowych. W Polsce nikt nie zwracał uwagi na dietę, jedliśmy co chcieliśmy, generalnie bardzo dużo mięsa. Kawał golonki przed startem, bigos, tatarek... Potem, ktoś nam powiedział, że cuda czyni kogel-mogel, jedliśmy więc to non stop. W zawodowym peletonie nastąpiła radykalna zmiana - mniej mięsa, więcej spaghetti, ryb, ryżu, itp.
Pamięta pan swój pierwszy wyścig zawodowy?
Milano-San Remo, jeden z najbardziej prestiżowych kolarskich klasyków na świecie, wyścig z wielkimi tradycjami, pierwsza edycja odbyła się w 1907 roku. 280 kilometrów, padał śnieg z deszczem. To był zupełnie inny styl ścigania się niż w wyścigach amatorskich. Zawodowcy jadą spokojnie, peleton wolno się rozpędza, nikt za bardzo się nie wyrywa, drużyny rozprowadzają liderów, liczy się taktyka. W wyścigach amatorskich każdy jechał na własny rachunek, każdy chciał się pokazać, było dużo ucieczek. Moja kariera zawodowca nie była ukierunkowana na indywidualne sukcesy. W kolarstwie był i jest podział ról. Ja miałem za zadanie likwidowanie ucieczek i rozprowadzanie, pracowałem zazwyczaj na lidera, ale mimo tego udało mi się wiele razy stanąć podium. W sumie wygrałem 30 wyścigów zawodowych. W Giro d’Italia startowałem 9 razy, w Tour de France trzy razy. Karierę zakończyłem w 1989 roku.
Jaki miał Pan pomysł na życie po zakończeniu kariery?
Mieszkałem we Włoszech od 15 lat, miałem tam dom, mogłem tam zostać. Ciągnęło mnie jednak do Polski. Robiłem różne rzeczy. Spróbowałem swoich sił w gastronomii, miałem własną restaurację, otworzyłem też sklep rowerowy, byłem przedstawicielem firmy Diadora, ubrałem m.in. polską reprezentację piłkarską, która na igrzyskach w Barcelonie zdobyła srebrny medal. Marzyłem jednak, aby wyprowadzić polskie kolarstwo z marazmu. Gdy nadarzyła się okazja do odkupienia praw do organizacji Wyścigu Dookoła Polski, postanowiłem zaryzykować. Poczułem wiatr w żaglach, miałem wizję stworzenia rozpoznawalnej marki na kolarskiej mapie świata. Dzisiaj Tour de Pologne to jeden z najważniejszych wyścigów świata, należących do prestiżowego cyklu UCI World Tour.
Nie uciekł Pan zatem od kolarstwa. Nie uciekł Pan też od korzeni i po latach spędzonych we Włoszech, wrócił Pan na Pomorze, do rodzinnego Barnowa.
Mocno wierzę w przeznaczenie. Moje życie zatoczyło koło. Kilkanaście lat temu kupiłem od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa 300 hektarów ziemi wraz ze zrujnowanym dworkiem w Barnowie, niespełna dwa kilometry od miejsca, w którym się urodziłem. Dwór budowany był w pierwszej połowie XVIII wieku i do 1946 roku był własnością zamożnego i znanego na Pomorzu rodu Puttkamerów. W latach 50-tych obiekt pełnił funkcje biurowe i mieszkalne dla pracowników PGR-u Barnowo. Do końca lat 70-tych dwór stał opuszczony. Gdy go kupiłem to była kompletna ruina, odbudowa trwała 10 lat i odbywała się pod nadzorem konserwatora zabytków.
Karkołomne i spektakularne przedsięwzięcie.
To jest moje miejsce na ziemi. Tu się urodziłem, tu się wychowałem, tu się rozpoczęła moja wędrówka po świecie, tutaj w końcu wróciłem. Do miejsca, w którym nauczyłem się mówić, chodzić i pedałować na rowerze. Do miejsca, które mam w sercu, do pól, lasów, które znam jak własną kieszeń. Po leśnych drogach jeździłem na rowerze, biegałem, wśród tych drzew bawiliśmy się w podchody, Indian, Robin Hooda. Dzisiaj Barnowo jest moim domem, ale też prowadzę tutaj gospodarstwo ekologiczne. Uprawiamy ekologiczne żyto, owies, orkisz, gryka i łubin, a także użytki zielone, będące podstawą wyżywienia dla owiec i koni. W planach jest także ekologiczna uprawa warzyw.
Stęsknił się Pan za dziewiczą naturą?
A żeby Pan wiedział! Mój dom znajduje się na terenie Parku Krajobrazowego Dolina Słupi. Pałac otoczony jest pięknymi lasami i polami, gdzie można odnaleźć ciszę, spokój oraz wewnętrzną harmonię. W pobliskich lasach żyją sarny, jelenie, wilki i dziki, a w powietrzu szybują myszołowy, jastrzębie, a także orły bieliki. Jestem myśliwym, chodzę na polowania, chociaż czasem człowiek bardziej ogląda, niż poluje. Kocham naturę, lubię wyjść w nocy przy pełni księżyca, całą noc spędzić w lesie, wsłuchać się w szum drzew, obserwować zwierzęta i przyrodę. Wszystko na wyciągnięcie ręki. Taki bliski kontakt z naturą jest niesamowity.
Prawdziwy slow life...
I doskonała przeciwwaga dla pełnej stresów pracy przy organizacji Tour de Pologne. Na dodatek jest to zdrowy slow life. Wraz z żoną Elżbietą prowadzimy w Barnowie również centrum ekologicznego oczyszczania organizmu Eko Folwark, a oparte jest to na diecie wegańskiej, oczyszczaniu sokami, detoksie.
Skąd akurat taki kierunek?
Z autopsji. Po zakończeniu kariery zacząłem mieć kłopoty ze zdrowiem – duża nadwaga, migotanie przedsionków, a na dodatek choroba Meniere’a i borelioza. Zacząłem mieć problemy z błędnikiem, zawroty głowy, wymioty, wrzody na żołądku, problemy z koncentracją. Bez mnóstwa pigułek nie byłem w stanie funkcjonować. Nie miałem ochoty na nic, wpadałem w depresję. Straciłem radość życia, tworzenia. Problemy okazały się bardzo poważne, a leczenie farmakologiczne pozwalało zaleczyć choroby, ale nie rozwiązywało ich istoty. Gdyby nie wsparcie mojej cudownej żony Elżbiety, chyba bym się poddał. W 2011 roku wspólnie z żoną, zdecydowaliśmy się na wizytę w klinice w Meksyku, która zajmuje się terapią Gersona, czyli leczeniem raka i chorób przewlekłych naturalnymi metodami. To właśnie badania Maxa Gersona, a także włoskiego onkologa Umberto Veronesiego i amerykańskiego biochemika Colina Campbella miały ogromny wpływ na naszą przemianę. Przez trzy tygodnie oczyszczałem organizm stosując dietę wegańską. Objawy chorób ustały już po pierwszym tygodniu. Od kilku lat jesteśmy weganami. Dzięki temu schudłem około 15 kilogramów, wróciłem do codziennych treningów, a moja kondycja zaczęła się poprawiać w niebywałym tempie. Odzyskałem nie tylko zdrowie, ale także radość z życia i sportową formę, która rośnie z roku na rok.
Sportowa forma pozwala Panu na uprawianie innych sportów niż kolarstwo?
Oczywiście. Zimą lubię narty i trekking na nartach biegowych. Mam swoje ulubione trasy w Andorze, polecam tutaj biuro infoski.pl. Moja wielka pasja to konie, które są obecne w moim życiu od dzieciństwa. Ojciec pracował od małego w wielkiej stadninie koni i później jako kierownik PGR-u cały czas miał do czynienia z końmi. Jako kilkuletni chłopiec jeździłem z nim w pole, furmankami wywoziliśmy snopy po żniwach. Bryczkę umiałem powozić od małego, stajnia była moim ulubionym miejscem. Gdy kupiłem dwór w Barnowie, oczywistym było, że znajdą się tutaj konie. Zbudowałem stajnie i zostałem hodowcą koni. Na aukcji w Janowie kupiłem dwa piękne konie arabskie, dzisiaj mam kilkanaście koni różnych ras. Uwielbiam jazdę konną. Cwał przez kaszubskie pola, lasy i łąki to prawdziwa wolność i symbioza z naturą. Na koniu przeżyłem też safari w RPA, zwiedziłem też na grzbiecie dzikiego mustanga park Utah w USA. Towarzyszył mi prawdziwy Indianin, który pokazał mi najbardziej tajemnicze zakątki tej indiańskiej ziemi i miejsca, gdzie kręcono słynne amerykańskie westerny.
Odzyskał Pan zdrowie, jest Pan też człowiekiem wrażliwym. Po raz kolejny wspiera Pan Wielką Polsko – Francuską Galę Charytatywną w Gdyni, której beneficjentem jest Hospicjum Bursztynowa Przystań.
Na pomysł Gali wpadł mój przyjaciel, Alain Mompert, konsul honorowy Francji w Gdyni, z którym współpracuję przy organizacji Tour de Pologne. To człowiek o wielkim sercu, mamy bardzo podobną wrażliwość. Cel jest bardzo szczytny i niezwykle potrzebny. Ubolewam nad faktem, że tak ważny aspekt, jak opieka hospicyjna jest niestety tak mocno niedofinansowana. Stąd potrzeba tego typu akcji. Opieka hospicyjna stanowi szczególny rodzaj opieki nad chorym, wymaga empatii, życzliwości, zrozumienia, cierpliwości oraz akceptacji nieuchronności cierpienia i śmierci. A wspólnym mianownikiem jest humanizm i godność człowieka u schyłku życia. Papież Franciszek mówi, że chorego człowieka nie zawsze można wyleczyć, ale zawsze trzeba się nim zaopiekować, dlatego z radością włączam się w pomoc na rzecz Hospicjum Bursztynowa Przystań.