Ikona polskiej siatkówki, wicemistrz świata i mistrz Europy, jeden z najlepszych libero na świecie. Do niedawna podpora siatkarskiego Lotosu Trefl Gdańsk. Piotr Gacek po 25 latach spędzonych na siatkarskich parkietach powiedział: dość! Choć z parkietu po ostatnim meczu w karierze schodził ze łzami w oczach, to nie żałuje. Przed nim nowe życie, niestety już nie w Gdańsku, o którym mówi, że to jego miejsce na ziemi. Ale też jasno deklaruje: Ja tu jeszcze wrócę!
Opuszczasz Trójmiasto. Żałujesz?
Nie ukrywam, że tak. Bardzo zżyłem się z tym miejscem. Ja i moja rodzina czujemy, że to jest takie nasze miejsce na ziemi.
To co nie zagrało?
Praca. Gdzieś po cichu liczyłem, że po zakończeniu kariery będzie to jednak Gdańsk, że zostanę w klubie, ale niestety na ten moment nie było takiej możliwości. Po zakończeniu kariery musiałem zatem szukać pracy gdzie indziej i w efekcie wracam do Częstochowy, by być bliżej Warszawy i Katowic. To będą dwa centralne miejsca jeżeli chodzi o moją zawodową przyszłość. Siatkówka to nie piłka nożna. Mało jest siatkarzy, którzy mogą odcinać kupony po karierze.
Wrócisz do Trójmiasta?
Pewnie, że wrócę. Nie wyobrażam sobie nie wrócić do Gdańska. Czuję się jakbym mieszkał tutaj od zawsze. Moja żona jest z Częstochowy, tam mamy dom, ale odkąd go zbudowaliśmy, mieszkałem w nim raptem dwa miesiące. Wizja, że tutaj jeszcze wrócę, osładza mi wyjazd.
Większość swojego życia zawodowego spędziłeś w klubach, które są poza Trójmiastem. Z czego wynika, że akurat Gdańsk stał się dla Ciebie tak wyjątkowy?
Gdańsk odrodził mnie sportowo. Po 4 latach nieobecności w reprezentacji wróciłem do kadry. To jedno. No i ludzie, nawet niezwiązani z siatkówką są wyjątkowi, otwarci, po prostu fajni. Bardzo dobrze się tutaj czuliśmy, chłonęliśmy atmosferę dużego i otwartego miasta. Siatkówka jest tutaj popularna, ale nie jest pępkiem świata, w odróżnieniu od innych miast, w których mieszkałem i grałem. W Kędzierzynie – Koźlu, w Bełchatowie, nawet w Częstochowie, gdziekolwiek się nie ruszyłem, wszyscy wiedzieli kim jestem, na za dużo nie mogłem sobie pozwolić. Do Gdańska przyjechałem trochę jako osoba incognito, która istniała tylko gdzieś w światku siatkarskim. Poznałem wielu fajnych ludzi, nie dlatego, że gram w siatkówkę, tylko po prostu z racji tego, że otworzyły się nowe, pozasportowe możliwości. Zrodziły się z tego świetne relacje i znajomości.
No i przyjaźnie.
Tak, przyjaźnie.
Nie bez powodu mówimy o przyjaźniach, bo Twój trener Andrea Anastasi, wielki autorytet siatkarski, mówi o Tobie per Przyjaciel.
To bardzo miłe. Przyjaciel to mocne, wiele znaczące słowo, ale jeżeli miałbym scharakteryzować swojego sportowego przyjaciela, to byłby to właśnie Andrea Anastasi. On miał pomysł na zespół, widział mnie w tej drużynie i bardzo zabiegał o mnie, bym trafił do Gdańska. To były długie negocjacje, zakończone szczęśliwie właśnie dzięki niemu. Następnie Andrea sportowo i mentalnie mnie odbudował. Podał mi rękę w trudnym okresie mojej kariery, pokazał mi, że jestem w stanie grać na wysokim poziomie. Po sezonie gry w Lotosie wróciłem do reprezentacji.
Nie uważasz, że to trochę ironia losu, bo przecież wcześniej ten sam Andrea Anastasi, wtedy selekcjoner reprezentacji Polski, do tej kadry przez trzy lata Cię nie powoływał?
Andrea Anastasi objął kadrę kiedy grałem w ZAKSA Kędzierzyn Koźle. I objął ją kiedy miałem średni sezon. Wcale się nie dziwię, że miał inną wizję, miał utarty szkielet swojej drużyny, a później nawet jeżeli miałem lepsze sezony, to przecież nie zmienia się zwycięskiego składu. A on przecież wygrał Ligę Światową.
Jakie to uczucie kiedy kończy się coś, co stanowiło esencję życia?
Dziwne uczucie. Od dwudziestu paru lat robiłem ciągle to samo, śniadanie, trening, obiad, trening i spać. Przez cały tydzień przygotowujesz się do meczu, a jeżeli kończysz sezon ligowy i jesteś w reprezentacji, to po tygodniu przerwy zaczynasz sezon reprezentacyjny. Teraz mam jakby drugie życie, narodziłem się na nowo, bo tak naprawdę wielu rzeczy uczę się od podstaw. Wiele rzeczy chcę także nadrobić.
Minęło dopiero kilka tygodni od ostatniego meczu. W czym sobie poluzowałeś?
Na pewno w imprezowaniu (śmiech), zdecydowanie były teraz do tego też dość poważne okazje. No i jedzenie. Na chwilę obecną jeszcze nie widać większej wagi, ale jak tak dalej będę sobie folgował, to kto wie. Przyznam się Wam, że uwielbiam burgery i odkąd skończyłem karierę, jem je non stop.
A alkohol?
Wiadomo, że jak impreza, to i drinka się wypije. Nadrabiam zaległości, ale oczywiście w granicach przyzwoitości (śmiech).
Mówisz tak, jakby w sporcie zawodowym nie było alkoholu. Siatkarze piją mniej od piłkarzy?
Nie wiem ile piją piłkarze.
Kiedyś kadra piłkarska była z tego słynna. Dzisiaj piłkarze pewnie piją już mniej. Albo się lepiej kryją.
Zdarza się, że siatkarze też wypiją, wszak wszyscy jesteśmy ludźmi, ale wszystko w granicach rozsądku. Wiemy kiedy możemy sobie poluzować, kiedy absolutnie nie ma takiej możliwości. Nie wyobrażam sobie, że zawodowy sportowiec pije regularnie. Nie wytrzymalibyście na treningu. My trenujemy dwa razy dziennie po 2,5 godziny, obciążenia dla organizmu są olbrzymie. Regularne picie skraca życie, szczególnie te sportowe. Nie da się wejść na wysoki poziom zaglądając często do kieliszka.
O czym marzyłeś będą w trakcie kariery zawodowej, a czego nie wolno było robić jako zawodnikowi?
Marzyłem o nartach. W każdym kontrakcie sportowym jest zakaz uprawiania sportów, które mogą spowodować kontuzję. Narty są na pierwszym miejscu. Jest ostry rygor. Przykładowo, w ubiegłym roku, by zagrać w charytatywnym meczu piłkarskim dla Pomorskiego Hospicjum musieliśmy uzyskać zgodę klubu.
A gwoździe mogłeś wbijać? No wiesz, palce, ręce to podstawa u siatkarzy.
Mogłem, ale z tych prac domowych raczej byłem wyłączony. No i nie jestem wyjątkowym majsterkowiczem. Z humorem wspominam sytuację, gdy kończyliśmy budowę domu i pojechałem raz na budowę. Byłem tam raczej gościem i nie miałem zielonego pojęcia co się dzieje. Wszystkiego pilnowała moja żona Karolina, która widząc, że coś jest nie gra, zrugała ekipę tak, że nie wiedziałem gdzie się podziać, więc postanowiłem udawać, że czymś się zajmuję. Chwyciłem poziomnicę, podszedłem do ściany i zacząłem sprawdzać, czy jest prosta. A dom już stał, wszystko było zrobione i ci robotnicy zaczęli mi się tak przyglądać na zasadzie „co to za gość?”. Przeczesałem głowę i wyszedłem na spacer dookoła domu. Tak można opisać moją funkcję domową.
Pewnie teraz to się już zmieni. Wróćmy jeszcze do sportu, a konkretnie do nart. To twoje marzenie?
Tak, chciałbym skorzystać z tej zimy. Podczas studiów miałem obóz zimowy, sportowy. Zakochałem się wtedy w nartach i od tamtej pory nie mogę przestać o nich myśleć. Chociaż przyznam się, raz byłem…
Tak po cichu?
Tak, teraz już mogę powiedzieć. Karolina była na wyjeździe służbowym w Wiśle, dojechałem do niej. To był wolny weekend, więc pozwoliłem sobie wypić dwa drinki, a na drugi dzień, na lekkim kacyku nie musieli mnie nawet namawiać, żeby w dżinsach zjechać ze stoku. Oczywiście, Karolina nie była z tego zadowolona, ale zjechałem parę razy.
Kiedyś wsiadłeś nawet do rajdówki…
Jako pilot. W 2006 r. jak wróciliśmy z Japonii jako wicemistrzowie świata, miałem okazję przejechać jeden OS na prestiżowej „Karowej” na rajdzie Barbórki. Za kierownicą siedział wtedy Paweł Dytko, ja siadłem na prawym fotelu. Fantastyczne przeżycie, tym bardziej, że Paweł nie stosował taryfy ulgowej. Kiedyś miałem auto rajdowe, przez dwa miesiące. Jeździłem nim jednak turystycznie po mieście.
Nie korciło by wyjechać na OS?
Korciło, ale grałem wtedy w siatkówkę, poza tym czuję duży respekt do tych samochodów. Adrenalinę zapewniało mi kibicowanie. Jestem wielkim fanem rajdów, to moja pasja. W czasie, gdy nie było mnie w reprezentacji, jeszcze przed rokiem 2005, jeździłem na większość rajdów w Polsce. Przyjaźnię się z Piotrem Dytko, bratem Pawła. Oni budują teraz auta rajdowe w mojej rodzinnej Nysie. Jeździłem z nimi prawie na każdy rajd. Ten zapach paliwa rajdowego to jest coś niesamowitego.
Wracamy do siatkówki. Twój najważniejszy klub? Gdzie zostawiłeś serce?
Gdańsk.
Dobra odpowiedź. A najważniejsze trofeum?
Wicemistrzostwo Świata w 2006 r. i Mistrzostwo Europy w 2009 r.
Największe niespełnione marzenie sportowe?
Igrzyska olimpijskie. Trzykrotnie byłem bardzo blisko, jednak ani razu mi się nie udało. Regulamin, który będzie zmieniony dopiero w 2020 r. określa, że w zespole ma być jeden libero. Na każdej innej imprezie siatkarskiej jest już dwóch. Ja zawsze rywalizowałem o miejsce z Krzyśkiem Ignaczakiem. No i ja zaliczałem MŚ i ME, a on igrzyska. Tak się układało.
Piotr, a nie pojechałbyś na igrzyska olimpijskie jako trener? Masz doświadczenie, byłeś mentorem i trochę psychologiem dla młodszych zawodników. Wydajesz się doskonałym materiałem na trenera.
Widzę, jakie to jest trudne, jak chcesz robić to profesjonalnie. To, że masz te cechy, to nie znaczy, że ogarniesz mentalnie 14 facetów, z których każdy jest inny. Większość uważa się za lidera, każdy ma inne podejście do treningu. Bardzo ciężko jest być dobrym trenerem. A jeśli miałbym być trenerem, to tylko dobrym. Przeciętniactwo mnie nie interesuje. Na chwilę obecną tego po prostu nie czuję.
A co teraz czujesz? Kim będziesz?
Będę działać przy sporcie, ale od innej strony, bo od eventowo - biznesowej. Może nadejdzie kiedyś taki moment, że powiem sobie: a może bym kogoś potrenował? Bo będzie mi brakować, i siatkówki, i adrenaliny.
A tak po ludzku. Grałeś całe życie. I nagle nie ciągnie Ciebie na parkiet?
Na razie czuję kompletną ulgę. Trening sprawiał mi radość, jednak człowiek był na tyle zmęczony i gdzieś miał tego dość. Podejrzewam, że niedługo amatorsko spotkam gdzieś się z kumplami i poodbijamy przez siatkę.
Nie masz ochoty jutro wstać i zagrać sobie?
Kompletnie nie mam na to ochoty. Potrzeba czasu. Korzystam z tego, że mam chwilę oddechu. Miałem taką sytuację, że wstałem po mojej imprezie pożegnalnej, wyglądam przez okno i stwierdziłem, że nic się nie zmieniło. Ludzie chodzą, słońce świeci, wiatr wieje, świat się nie zawalił. Wszystko toczy się dalej.
Boli cię coś jak rano wstajesz z łóżka?
Nie (śmiech). Teraz jest luzik, gorzej było gdy byłem w reżimie treningowo – meczowym. Jak wstawałem rano, zanim dotarłem do toalety, to musiałem strzelić dwa razy z kręgosłupa i kostki, rozciągnąć achillesy, żeby w ogóle dojść. Podejrzewam, że każdy tak ma, kto zawodowo uprawia sport.
Jeden to największy żartowniś w polskiej kadrze, drugi to flegmatyk o trudnym charakterze, trzeci oaza spokoju. O kim to?
To chyba o tej trójce, która w tym sezonie zakończyła sportowe kariery.
Dokładnie.
Flegmatyk, to na pewno Paweł Zagumny. On na pierwszy rzut oka nie powinien uprawiać żadnego sportu, a był absolutnym geniuszem na swojej pozycji i najlepszym rozgrywającym na świecie, ale fakt, prywatnie większego flegmatyka to ja nie znam. Do tego ma słuch delfina. Gdy przez rok gry w Kędzierzynie Koźlu mieszkałem z nim w jednym pokoju, to trzeba było uważać, żeby nie szurnąć czegoś w nocy. Miał stopery w uszach i klapki na oczach, a przeszkadzało mu wszystko. I taki gość był jednym z najlepszych siatkarzy na świecie. Żartowniś to Michał Winiarski, bo to pewnie o nim mowa. Grałem z nim w Bełchatowie przez jeden sezon. To największy i najlepszy piosenkarz wśród siatkarzy. Nie tylko śpiewa fantastycznie, ale non stop operuje tekstami piosenek, nawet w zwykłej codziennej rozmowie. Jego głowa to 90% tekstów piosenek i 5% żartów. Niestety, nie wytrzymało mu zdrowie, bo któryś raz z kolei miał operowany kręgosłup. To miało duży wpływ na to, że zakończył karierę.
Oaza spokoju?
Tak ludzie mnie odbierają. Jestem obserwatorem. Zanim trafiłem do wielkiej siatkówki, przeszedłem wszystkie szczeble kariery, od najniższej ligi do ekstraklasy i reprezentacji. W szatniach w drugiej lidze, trzeciej działy się różne rzeczy, powiedzmy, że zawodnicy nie zawsze zachowywali się profesjonalnie. To dało mi obraz tego, jak powinna szatnia wyglądać, a jak nie. Siedząc w tych szatniach, a później grając w topowych klubach, wiedziałem jak reagować na niektóre sytuacje i jak się zachować. Nigdy nie przekazywałem tego w sposób impulsywny, starałem się gasić konflikt w zalążku, nawet indywidualnie rozmawiać. Chociaż, jakbyście zapytali Karoliny, jak wyglądają nasze sprzeczki, to nie wiem czy potwierdziłaby, że oaza spokoju.
Znamy Karolinę, zatem jak wygląda „oaza spokoju” w konfrontacji domowej z zodiakalnym lwem?
Jestem spokojny i do któregoś momentu ciężko wyprowadzić mnie z równowagi, dzięki czemu kłótnia nie idzie w złą stronę. I to niejednokrotnie ratuje sytuację. Zdarzyło się kilka razy, że bariera została przekroczona, ale my z Karoliną nie mamy cichych dni. Nawet jak się dobrze pokłócimy, to potrafimy nie rozmawiać ze sobą dwie, trzy godziny. I to wszystko. Staramy się później o ty gadać, a nawet śmiać.
A jak to było z tym telewizorem, który wyrzucałeś przez okno z Łukaszem Kadziewiczem?
O ja… skąd Wy to wiecie? (śmiech) To był dobre. Nie chcę zdradzać za dużo, bo ta historia będzie pewnie w książce Łukasza, która niedługo ma się ukazać. To było tak. Jeśli nie mieliśmy w kalendarzu zaplanowanych rozgrywek, to dostawaliśmy wolne w piątek i sobotę. W niedziele wieczorem, po wolnym przyjeżdżam z torbą. „Kadziu” stał z telefonem przed hotelem i tylko puściliśmy oczko do siebie, że widzimy się później. No i przegięliśmy wtedy pałę, świętowaliśmy spotkanie, jak byśmy nie widzieli się sto lat, a to były tylko dwa dni. W efekcie postanowiliśmy sprawdzić, czy telewizor zmieści się przez okno. Na szczęście nie udało nam się go wyrzucić. Szczęście miał też Łukasza samochód, który stał akurat pod naszym oknem.
Kiedy wracasz do nas na stałe?
Dodajcie do dzisiejszej daty 8 lat...
Czyli w 2025 r. pojawiasz się na dworcu w Gdańsku z całym dobytkiem. Miesiąc?
Sierpień, bo ja lubię sierpień.
Świetnie, zatem latem 2025 widzimy się na dworcu w Gdańsku.
Nasza córka Zosia skończy podstawówkę, a my będziemy mieć teraz 8 lat, żeby pomieszkać w domu i ogarniać sprawy tak, żeby tutaj wrócić. Mówię bardzo realnie. Chociaż jestem ciekaw czy będziemy wcześniej…