Czarny znak promieniowania na żółtym tle – od lat niepokojący, tajemniczy, budzący strach. Zwiastuje obecność niewidzialnego wroga, którego nie sposób poczuć ani posmakować. Widać go czasemw szpitalach, gdzie widnieje nad wejściami do gabinetów RTG, najczęściej schowanych głęboko w piwnicach, ale głównie kojarzony z energetyką jądrową, a w szczególności z jej czarną owcą – Czarnobylem.
Necałe dwa tygodnie po 24 rocznicy awarii na Ukrainie wylądowałem w Kijowie, by przez następne 4 dni zwiedzać strefę. Zobaczyć na własne oczy miejsce, wokół którego urosło wiele mitów, do dziś elektryzujących ludzi. Zmierzyć się z Czarnobylem jako ikoną popkultury, która ciągle świeci jasno, będąc tłem fikcyjnych wydarzeń w popularnych grach komputerowych.
Wielka rozbiórka
Wstępu do strefy broni dość duży posterunek. Tam sprawdzane są pozwolenia, paszporty, a przy wyjeździe zarówno ludzie jak i wszelkie pojazdy przechodzą obowiązkową kontrolę radiologiczną. Po kilku minutach szlaban unosi się do góry, a nasz samochód rusza do Czarnobyla, czyli niewielkiego miasteczka położonego 18 km od elektrowni, która do dziś nosi jego nazwę. Gdy posterunek znika za zakrętem, nie widać żadnych znaków, że jesteśmy w niecodziennym miejscu. Ot, dziurawa jak ser szwajcarski droga i las dookoła. Brzmi wręcz swojsko.
W samym mieście Czarnobyl, gdzie zostajemy zakwaterowani, nie uświadczymy tego, po co przyjechaliśmy. Dwa działające sklepy, hotelik, stołówki, wiele zamieszkałych domów, ludzie i samochody na ulicach. Mieszkają tam głównie pracownicy zajmujący się oczyszczaniem strefy, rozbiórką reaktorów, czy budową nowego sarkofagu dla bloku 4. Jedyne, co rzuca się od razu w oczy to ich strój – większość osób, kobiet i mężczyzn, porusza się w mundurach polowych.
Ruszamy. Im dalej od Czarnobyla, tym ciszej i bardziej pusto. Pierwszy nasz przystanek to barki rzeczne, bohaterki wielu wspaniałych zdjęć. Teraz da się już wejść tylko na jedną – reszta jest pocięta i leży na brzegu jako wielka hałda przygotowanego do zabrania złomu. Po najbliższej zimie, kiedy lód ponownie skuje wodę, a pracownicy będą mogli bez problemu podejść do barek, nic z nich już nie zostanie. Jedynie te kilka zdjęć.
Ich los zapewne podzielą też dźwigi rozładunkowe, które póki co stoją dumnie na swoich czterech, wielkich nogach, z wyjątkiem jednego, który pod własnym ciężarem runął do wody.
Powoli znika też blok 5 i 6 reaktora, którego budowa nigdy nie została skończona. Teraz ekipy robotników uzbrojonych w klucze i palniki zabierają ze strefy to, co tam najcenniejsze – metal.
W oku Moskwy
W czasie tej wyprawy udało nam się także odwiedzić kilka miejsc, które nie są dostępne dla większości zwiedzających. Pierwsze na liście miejsce bez wątpienia przypada radarowi Duga - 2, który nosi oznaczenie kodowe Czarnobyl - 2, a często nazywany jest też Okiem Moskwy. Mowa tu o dwóch antenach, rozciągających się na niemal kilometr i sięgających prawie 140 metrów wysokości. Instalacja ta była częścią pozahoryzontalnego systemu ostrzegania, który miał na celu wytropić nadlatujące rakiety balistyczne na długo przed osiągnięciem celu. Dopiero kilka lat temu zniknęli stamtąd żołnierze, a wielkie maszty zaczęły popadać w charakterystyczną dla strefy ruinę. Jeśli nic się nie zmieni, pewnie i ta, imponująca budowla zacznie znikać, przegrywając walkę z wiatrem, rdzą i palnikami robotników.
Kolejnym punktem na liście będą podziemia szpitala w Prypeci, które są jednym z najbardziej skażonych miejsc w strefie. Bezpośrednio po awarii w 1986 roku, do tego szpitala zwożono pierwszych strażaków i likwidatorów. Ich skażone kombinezony ochronne były wrzucane do piwnic i leżą tam do dzisiaj. Brak wentylacji sprawia, że w popularnych dozymetrach skala kończy się w przeciągu kilku sekund. Jedynie ciemność chroni to ogólnodostępne miejsce przed ciekawskimi, którzy w większości boją się zapuszczać do zimnych i wilgotnych piwnic.
Podobne podziemia można znaleźć pod zakładami Jupiter, które z początku produkowały radioodbiorniki, a po awarii w 1986 roku stały się ośrodkiem produkcyjno - badawczym pod nazwą Spetzatom. W tamtejszych piwnicach można znaleźć zamkniętą w słoikach niemal całą tablicę Mendelejewa, w tym roztwory radioaktywnych substancji, zabezpieczone jedynie zgnitymi korkami.
Miasto widmo
Zarówno szpital jak i zakłady Jupiter znajdują się w Prypeci, sławnym mieście - widmie, oddalonym od elektrowni zaledwie o 4 km. To, co zobaczyłem w Prypeci jest dla mnie sygnałem ewidentnej degradacji tego miejsca. Na ścianach przybywa graffiti, w szpitalu, czy przedszkolu rosną stosy pseudoartystycznych instalacji tworzonych przez fotografów, którzy chcę przywieść ze Strefy swoje „mocne zdjęcie z ponadczasowym przesłaniem”. Są więc lalki w maskach przeciwgazowych, lalki na stole operacyjnym, 20-to mililitrowe strzykawki leżące w kojcach, czy zegary przestawione na 01:24, czyli godzinę pierwszego wybuchu w elektrowni.
Czas jest dla strefy nieubłagany, w każdym aspekcie. Czarnobyl i Prypeć jako tętniące życiem miasta, perły socjalizmu, nie istnieją już od dawna. Teraz przyszła kolej na stopniowe niszczenie tego wielkiego pomnika, jakim strefa była do tej pory.
Nie chodzi nawet o to, że nie ma tam już dziewiczych miejsc, bo to akurat nie powinno nikogo dziwić. Jednak zwiększający się ruch turystyczny powoduje nieuchronną profanację tego miejsca. Sugestywną kroniką tych zmian są właśnie graffiti – z początku tworzone przez artystów, którzy malowali na ścianach obrazy emocjonalnie związane z miastem - widmem, w którym powstawały. Jednak seria przedstawiająca np. czarne kontury dzieci „uchwyconych” w trakcie codziennej beztroski zaczyna się mieszać z rosnącą liczbą zwykłych napisów z cyklu „Tu byłem”, które są niczym innym jak aktem bezmyślnego wandalizmu. Niestety, wiele z tych napisów będzie dla nas jak najbardziej zrozumiałych, bo napisane zostały po polsku.
Znikająca legenda
W wielu miejscach Prypeci, nie sposób już poznać, że jesteśmy w centrum miasta liczącego niegdyś 50 000 mieszkańców. Tylko betonowe ulice i majaczące między konarami dachy budynków przypominają, gdzie tak naprawdę jesteśmy. Dopiero widok z najwyższego, 16 - piętrowego bloku pokazuje ogrom miejsca, w jakim się znajdujemy. Dziesiątki opuszczonych budynków stoją w cieniu dobrze widocznego z tej odległości sarkofagu. Tu po raz pierwszy przychodzi zaduma.
Zachodzące w strefie zmiany są nieubłagane. Radioaktywny materiał ulega procesowi połowicznego rozpadu, robotnicy starają się odzyskać wszystko, co ma jakąkolwiek wartość, turyści puszczają wodze fantazji i zamieniają Prypeć w wielką układankę, której elementy można dowolnie przestawiać, by uzyskać satysfakcjonujące zdjęcie. Niedługo stary sarkofag zniknie, przykryty swoim zautomatyzowanym następcą, który rozpocznie rozbiórkę poprzednika, by w końcu wydobyć spod gruzów resztę stopionego paliwa jądrowego. Znikną też pokryte szlachetną rdzą pociągi ze stacji Janów i maszyny biorące udział w akcji gaśniczej, które teraz stoją na wspólnym, ogrodzonym zasiekami cmentarzysku. Zniknie legenda.
Co pozostanie? Nazwa, bo zapewne jeszcze przyszłym pokoleniom słowo „Czarnobyl” z nie do końca znanych im przyczyn będzie się źle kojarzyć. Zostaną zdjęcia, filmy, gry komputerowe. Bo i tych, co pamiętają, będzie coraz mniej.
Niedługo rozpoczną się prace związane z ustawieniem nowego sarkofagu, podczas których strefa zostanie wyłączona z ruchu turystycznego. Dlatego, jeśli ktoś chciałby na własne oczy zobaczyć pomnik radioaktywnej historii, niech się spieszy. Taką wycieczkę mogę z całego serca polecić, bo ma ona podobną wartość, jak odwiedzenie obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu – zostanie zapamiętana do końca życia. Jednak trzeba mieć świadomość, że wrócimy lekko rozczarowani, z pewnym niedosytem, bo w którymś momencie uderzy w twarz to coś, co mnie osobiście uderzyło w kawiarni „Prypeć”, wymierzając mi bolesny policzek niewielkim, białym napisem: „Byłem tu przed tobą, BUAHAHAHA”.
Jakub Gliniecki