Odwiedziła blisko 40 krajów, a w każdą podróż zabiera ze sobą tylko 20-kilogramowy bagaż. Mówi o sobie: z wykształcenia inżynier, z zawodu managerka, z zamiłowania podróżniczka i nurek, z przypadku nauczycielka angielskiego. Martyna Skura opowiada m.in. o tym jak została wolontariuszką w Gruzji, o pracy w Tajlandii i Tanzanii oraz o swojej ostatniej wyprawie - na Kilimandżaro.
Kiedy widziałyśmy się ostatni raz?
Chyba przelotem, na uniwerku, w zeszłym roku, w maju jakoś, pamiętasz? A ostatni wywiad robiłyśmy w 2011 roku, dawno temu. Byłam wtedy na wolontariacie w Gruzji, gdzie działałam w organizacji na rzecz aktywizacji kobiet. Potem pracowałam dla Gruzińskiego Ministerstwa Edukacji w ramach programu „Teach and Learn with Georgia”, który sprowadzał wolontariuszy, uczących języka angielskiego w szkołach podstawowych.
Jaki był twój kolejny przystanek po Gruzji?
Chiny. Wielu moich znajomych szukało pracy w Azji, głównie w Korei i Japonii. Ja bardzo chciałam jechać do Kraju Kwitnącej Wiśni, ale tam w szkołach zatrudniają tylko native speakerów. Największe szanse na pracę miałam w Chinach, złożyłam aplikację i udało się. Wyjechałam we wrześniu, na początek roku szkolnego.
Jak sobie radziłaś jako Polka w Chinach?
Mieszkałam 300 km pod Szanghajem, w Hangzhou, jedyne 8 mln mieszkańców, co w skali całego kraju jest niewielką liczbą (w 2015 r. ludność Chin liczyła ponad 1,356 miliarda osób – przyp. red.). Miasteczko znajdowało się jakieś 50 minut drogi szybką koleją miejską, więc tak naprawdę „rzut beretem". Tam przez rok uczyłam języka angielskiego i była to wreszcie najprawdziwsza praca, nie wolontariat. Moim głównym pracodawcą było prywatne gimnazjum. Szybko jednak zaczęłam dostawać kolejne zlecenia. Byłam rozchwytywana, bo jestem biała. W tym czasie ujawnił się też inny mój wrodzony talent. Okazało się, że świetnie dogaduję się z dziećmi, o czym wcześniej nie miałam pojęcia. Skończył się rok szkolny, a w wakacje pracowałam w szkole językowej na południu, niedaleko od Hongkongu.
Ile to tym razem „niedaleko"?
Dziesięć godzin drogi autobusem. Odezwała się do mnie brytyjska firma, która zaproponowała pracę w Tajlandii. Była to organizacja, prowadząca projekty społeczne, związane m.in. z edukacją, rozwojem społecznym i ochroną środowiska. Pracowałam w wiosce, która w 2004 roku została praktycznie całkowicie zniszczona przez tsunami. Choć odbudowano ją fizycznie, to społeczeństwo nadal potrzebuje pomocy. Dzięki rewelacyjnym miejscom do nurkowania i obłędnym plażom, miejsce to staje się jednak coraz bardziej popularne wśród turystów.
Czyli po raz kolejny wybrałaś pracę na rzecz innych. Czym dokładnie zajmowałaś się w Tajlandii?
Kierowałam projektem dotyczącym edukacji prozdrowotnej dzieci w lokalnych szkołach. Pracowałam również z dziećmi niepełnosprawnymi, prowadziłam też zajęcia sportowe dla sierot. Ostatnią grupą, z którą współpracowałam byli uchodźcy z Birmy, z najbardziej uciśnionej grupy etnicznej na świecie według ONZ – Rohingja. To muzułmanie, którzy są dyskryminowani przez rząd Birmy i stamtąd uciekają do Malezji. Po drodze jednak nierzadko trafiają w ręce handlarzy ludźmi w Tajlandii. Mężczyźni sprzedawani są do morderczej pracy na kutrach, a kobiety i dzieci zmusza się do nierządu. W Tajlandii uczyliśmy ich języka angielskiego, bo to umiejętność, która da im szansę znalezienia pracy w turystyce. Prowadziliśmy dla nich też różne warsztaty, np. z wykonywania biżuterii lub pocztówek, by mogli sami je robić i później sprzedawać.
Miałaś jednak lecieć do USA, czekałaś na wizę emigracyjną. Co ostatecznie pokrzyżowało twoje plany?
Wszystkie kwestie formalne miały trwać trzy miesiące, a przeciągnęły się do roku i trzech miesięcy. W międzyczasie dalej podróżowałam. Byłam na African Road Trip i zwiedziłam m.in. Saharę Zachodnią, Mauretanię, Senegal i Gambię. Całość trwała miesiąc. Kiedy już dostałam wizę, ostatecznie zdecydowałam, że jednak nie jadę. Zaczęłam pracować z moją siostrą i szwagrem. Razem prowadzą firmę Holly Cow, organizując wyjazdy do różnych miejsc na świecie. Wiosną tego roku byłam w Kambodży, Tajlandii i na Bali. Wróciłam na miesiąc do Polski i znów dostałam ofertę pracy od tej samej amerykańskiej firmy, tym razem w Tanzanii. Zostałam tam na dwa miesiące, a potem wspólnie z Holly Cow zorganizowałam wyprawę na Kilimandżaro. Wspinałam się razem z dwiema dziewczynami. Potem one wróciły do Polski, a ja wybrałam się na zasłużone wakacje na Zanzibarze.
Kilimandżaro to jednak tylko wierzchołek tego, co robiłaś w Afryce. Czym dokładnie się tam zajmowałaś? Co jeszcze zobaczyłaś?
W tym roku w Afryce byłam dwa i pół miesiąca i, jak już wcześniej wspomniałam, pracowałam tam z młodzieżą. Były to obozy, na których odbywały się m.in. zajęcia dotyczące obrzezania kobiet, czy wykluczenia społecznego osób z HIV i AIDS w Afryce. Byłam edukatorem i naprawdę czułam, że mam realny wpływ na kształtowanie światopoglądu tych ludzi. I to było niesamowite.
Czego dowiedziałaś się o sobie podczas tych wszystkich podróży?
Na pewno bardziej doceniłam rodzinę. Grono moich znajomych się za to znacznie przerzedziło. Bardziej cieszę się też tym, co mam. W Gruzji przez dwa tygodnie mieszkałam w miejscu, gdzie każdego dnia była powódź, w kranie nie było wody, a moim „towarzyszem” był szczur. Były też karaluchy i niedziałające ogrzewanie przy -11oC. Nalewałam do butelek wrzątek i okładałam się nimi, by móc przespać noc. Nauczyłam się żyć w dużo trudniejszych warunkach niż te, do których przywykłam. Zyskałam też wiele cierpliwości.
Największy szok kulturowy?
Najbardziej zaskoczyły mnie Chiny. Mówi się, że to największa gospodarka świata, która „zaleje” świat, ale gros ludzi nie rozumie Chińczyków. Tam często nie przestrzega się praw człowieka. Trudno jest też żyć pod tak ogromną presją i w pogoni za bogactwem. Nie uważają się za naród, a za cywilizację, która teraz powróciła do tego, co było setki, tysiące lat temu. Na tzw. Zachód patrzą z góry. Cieszę się, że spędziłam tam rok, bo udało mi się poznać choć część tego społeczeństwa.
Na pewno wele osób, które ciebie znają lub czytają twój blog podróżniczy Life in 20 kg, myślą sobie - też tak chcę. Jak TO się robi?
To nie jest coś, co dane jest tylko wyjątkowym osobom. Nie miałam znajomości ani pieniędzy w nadmiarze. Chcieć to znaczy, że szukasz informacji, przygotowujesz się, poświęcasz temu czas i energię. Ja do pierwszego wyjazdu na wolontariat do Gruzji przygotowywałam się rok. Planowałam wszystko, oszczędzałam kasę, układałam możliwe scenariusze. Tu potrzebna jest motywacja i ważne też, co nią jest. Jeśli chcemy po prostu uciec od problemów, to może to nie być dobrym pomysłem. Te problemy nas dopadną i to ze zdwojoną siłą, a my będziemy sami i w dodatku bardzo daleko. Przez lata byłam wolontariuszką w Polsce i pracowałam w organizacjach społecznych. Postanowiłam pójść o krok dalej. Zawsze chciałam mieszkać zagranicą, ale nie interesowały mnie bogate, zachodnie kraje, do których jeździ się za chlebem.
Gdy wracasz do Polski, masz poczucie, że wracasz do domu?
Zwykle przyjeżdżam tu na chwilę. Doceniam jednak to, że mogę np. iść po piwo i nie muszę obawiać się o własne zdrowie i życie.