Bartek Czarciński: Perłą dookoła świata
Chce opłynąć samotnie świat dookoła. Kapitan Bartek Czarciński. Żeglarstwem zajmuje się zawodowo od ponad 10 lat. Szkoli na patenty żeglarskie i motorowodne, organizuje i prowadzi rejsy morskie. Pewnego dnia stwierdził, że chciałby pójść śladami kapitana Henryka Jaskuły i opłynąć świat na samodzielnie wykonanej łódce, bez żadnych przystanków. Tylko on, woda, 8 metrów łódki, 420 litrów wody, prawie 400 kg jedzenia i ok. 30 tys. mil do przebycia. Czy to możliwe? W momencie gdy czytacie te słowa młody kapitan łapie wiatr w żagle na Bałtyku, a nam przed wypłynięciem zdradził szczegóły swojej wyprawy.
Wyruszasz z Gdańska na pokładzie niewielkiej „Perły” w okołoziemską podróż. Skąd ten pomysł? Marzenie czy coś więcej
Nie, to nigdy nie było marzeniem. Kilka lat temu zacząłem się zastanawiać dlaczego nikt nie powtórzył trasy kpt. Henryka Jaskóły, który 36 lat temu wyruszył w taki rejs. Postanowiłem to zmienić. Po prostu wpadłem na taki pomysł. To jest plan do wykonania, założyłem sobie, że chcę w ten sposób za niewielkie pieniądze pokazać, że można zrobić coś znaczącego dla polskiego żeglarstwa, a w międzyczasie zainspirować ludzi do innych ciekawych przedsięwzięć. A marzenie? Marzenie to chociażby to, żeby moja córka chciała napić się ze mną piwka jak skończy 18 lat (śmiech).
A co jest najbardziej wyjątkowe w twojej wyprawie?
Wcześniej i w międzyczasie wielu innych polskich żeglarzy płynęło dookoła świata różnymi trasami, jednak z zawijaniem do portu, czasem przy współudziale innych osób, a co najważniejsze nie z polskiego portu. Z reguły wszyscy startują z Wysp Kanaryjskich albo z Wybrzeża Atlantyckiego Europy, z Polski nie zrobił tego nikt poza kpt. Henrykiem Jaskółą. Ja chcę to zrobić na samodzielnie zbudowanej łódce, bez pomocy z zewnątrz, z Gdańska do Gdańska.
Kilka ostatnich tego typu rejsów pomimo dużych budżetów, nowoczesnych jachtów i przygotowania skipperów się nie powiodło: 3 razy próbował Tomasz Cichocki na nowych dużych jachtach typu Delphia, 3 razy Roman Paszke na katamaranie. Grzegorz Węgrzyn, który wystartował ze Szczecina w zeszłym roku z powodu kolejnych awarii też tego nie dokonał. Nie obawiasz się porażki?
Ocean owiany jest nieskończoną liczbą niewiadomych. Mam dwa awaryjne maszty, mam wszystkie części zapasowe, jestem przygotowany na ewentualną dziurę w pokładzie. Sam wszystko podłączałem, wiem jak jest zrobione łącznie z instalacją elektryczną. Mam ten plus, że wiem wszystko o swoim jachcie, więc nie obawiam się jako takiego pływania, bardziej obawiam się, że będzie problem z dopłynięciem na czas tam gdzie powinienem, czyli na południe w okolicach października, listopada, na Horn w okolicach marca, itd.
Wzorujesz się na wyczynie Henryka Jaskuły, tylko jest mała różnica. „Dar Przemyśla” był prawie dwukrotnie większy od twojej „Perły”...
Myślę, że wielkość jachtu nie ma znaczenia, w ogóle się tego nie boję. Większym problemem jest to czy ten jacht wytrzyma niż to, jak będzie zorganizowany w środku i jak jest zbudowany. Kiedyś chciałem pobić rekord i opłynąć świat na najmniejszym możliwym jachcie, ale skoro ludzie pływali już na 3 metrowych to siłą rzeczy stwierdziłem, że już żadnych rekordów nie biję! (śmiech). Z drugiej strony wielkość łódki wynika też z tego jakie miałem możliwości.
Finansowe?
Do pewnego czasu byłem jedynym sponsorem swojej łódki. Budowałem ją zresztą ponad 6 lat. Szukałem pomocy z zewnątrz, ale przez pięć lat nie udało mi się nikogo znaleźć. Mam bardzo dużo naklejek na łódce, na maszcie i w kokpicie – to są naklejki firm, które bardzo mi pomogły, ale są to firmy głównie moich przyjaciół, gdzie ktoś zrobił balast, ktoś zbiornik na wodę, ktoś kupił agregat prądotwórczy, ktoś coś taniej sprzedał. Koszt łódki pokryliśmy samodzielnie w 85% całego budżetu, reszta to są zdjęcia plus to wyposażenie, które udało mi się dostać i kupić taniej dzięki wsparciu tych firm. Poza tym zawsze trzeba mierzyć siły na zamiary. I tak trwało to 6 lat, a gdyby „Perła” była większa to pewnie trwałoby to dwa razy tyle.
Swoją łódź zbudowałeś sam. Opowiedz trochę o konstrukcji.
To jest trochę nadużycie, bo bez pomocy najbliższych pewnie by się nie udało. Wszystko zaczęło się w rodzinnej hali pod Kaliszem, gdzie ojciec miał kiedyś stocznię jachtową. Jacht jest oparty na konstrukcji Andrzeja Skrzata, na jachcie śródlądowo - zatokowym Aster z 70. lat, bo taką formę miałem i taką kiedyś sobie wylaminowałem. Jednak jachty te za bardzo nie pływały, więc razem z kilkoma kolegami - projektantami i konstruktorami stwierdziliśmy, że albo budujemy łódkę od zera, ale będzie to trwało i trwało, bo nie mamy pieniędzy, albo zrobimy coś z tej skorupy. Postawiliśmy na wariant numer dwa. Przebudowaliśmy kształt dna, zaprojektowaliśmy balast, płetwę sterową, wydłużyliśmy ją o metr, dzięki czemu powstał z tyłu taki mały warsztat.
No właśnie! Co masz w środku? Jak wygląda twoje wyposażenie?
W środku mam wszystko. Mam kozę, gdzie widać ogień, która pochodzi zresztą z „Daru Przemyśla”. Od kapitana Jaskóły dostałem też barometr, lornetkę, która już dwa razy Horn widziała, mam też jego dzienniki osobiste. Oprócz tego kuchenkę, garnek do pieczenia chleba, szafę na ubrania, spiżarnię z jedzeniem na 14 miesięcy, trzy telefony satelitarne, rowerek do produkcji prądu, panele słoneczne, wiatrak. Mam nadzieję, że wziąłem wszystko czego mi potrzeba.
Jacht nie ma silnika. Będziesz zdany tylko i wyłącznie na siły natury.
To przemyślana decyzja. Bardziej przydatny od silnika jest urządzenie satelitarne, dzięki któremu skutecznie mogę wezwać pomoc. Posiadanie silnika nie jest tożsame z bezpieczeństwem. Co mi po silniku na środku oceanu, jeśli i tak nie wystarczy mi paliwa, aby dopłynąć do brzegu? Na żaglach płynie się też szybciej niż na silniku.
Najważniejsze na tym pokładzie chyba jest jedzenie. Jak będzie wyglądać twoje codzienne menu?
Owszem, jedzenie jest jedną z trzech najważniejszych rzeczy – ja, jedzenie i łódka. Jedzenie zostało ugotowane przez moją żonę, teściową i moją mamę, ja tylko przywoziłem odpowiednie produkty, a potem przekazaliśmy to do firmy, która podjęła się skompresowania, czyli zamrożenia, a następnie wysuszenia, no i z ponad 400 kg jedzenia zostało ok. 60 kg. Wbrew pozorom nie jest źle, mam chyba z 15 różnych dań obiadowych.
Płyniesz w samotny rejs, ale nie do końca sam…
Dwa lata temu założyliśmy stowarzyszenie „Polacy dookoła świata”. Żeby przyspieszyć trochę budowę tej łódki i ułatwić zbieranie pieniędzy, powołane stowarzyszenie sprzedawało miejsce na burcie mojego jachtu, gdzie każdy mógł wysłać swoją podobiznę w rejs dookoła świata za symboliczne 50 zł. W ten sposób pieniądze wyłożyło 512 osób.
Trasa?
Około 30 tys. mil. Wypływam z Gdańska i po opłynięciu świata trasą trzech przylądków, czyli po przepłynięciu całego Atlantyku, mijając lewą burtą Przylądek Dobrej Nadziei, Australię i Nową Zelandię dołem i Przylądek Horn, wrócić z powrotem Atlantykiem bez zawijania po drodze do żadnego portu, na Morze Północne, a potem przez Cieśniny Duńskie na Bałtyk. Cieśniny Duńskie to chyba najtrudniejszy odcinek na całej trasie.
Mówisz, że wierzysz w ideę wychowania na morzu. Co to znaczy?
Idea jest taka, że generalnie moją pracą jest nauka ludzi bezpiecznego pływania i wiele robimy żeby sport pod postacią żeglarstwa stał się jak najbardziej popularny w Polsce, bo wierzę w ideę wychowania na morzu. Piłki nożnej pewnie nie przebijemy, ale fajnie byłoby być na 4, 5 miejscu. Ja w zasadzie chciałem zrobić takie ciche pożegnanie z rodziną i przyjaciółmi i popłynąć, ale potem stwierdziłem, że przez tyle lat nikt takiego rejsu z Polski nie robił to jest to jakaś okazja do promowania żeglarstwa i zwrócenia uwagi, że dzieje się w Polsce też!
„Perła” została zwodowana latem 2015 roku. Gdzie testowałeś swoją łódkę?
Odbyłem wiele rejsów sprawdzających solidność konstrukcji. Testowałem ją intensywnie przez 6 miesięcy. Startowałem w niełatwych bałtyckich regatach takich jak Regaty Poloneza, czy Bitwa o Gotland. Ostatecznie wzbudziła ona moje zaufanie i stwierdziłem, że popłynę sobie nią kawałek, a jaki długi to zobaczymy.
Pomyślnych wiatrów!