Z Michałem wśród zwierząt - Człowiek, który czochra tapira
Spotykamy się 1 kwietnia 2016 roku. Data wyjątkowa i to wcale nie ze względu na prima aprilis. To właśnie tego dnia, 25 lat temu, Michał Targowski objął stanowisko dyrektora Miejskiego Ogrodu Zoologicznego w Gdańsku Oliwie. Co zmieniło się od tego czasu? Które sytuacje zmroziły krew w żyłach dyrektora, a które wywoływały uśmiech na jego twarzy?
Panie dyrektorze, czy pamięta pan okoliczności, w których dowiedział się pan, jakie stanowisko wkrótce obejmie?
Nie było to żadną moją wewnętrzną ambicją, tym bardziej, że miałem wówczas 35 lat. Byłem jeszcze młody i absolutnie zachwycony tym, co robię. Pracowałem jako kierownik działu hodowlanego. Jeździłem po ogrodach zoologicznych, zajmowałem się wymianami zwierząt i naprawdę dawało mi to wiele satysfakcji. W naszym ogrodzie doszło jednak do pewnych zawirowań, w wyniku których ówczesny dyrektor został odwołany. Pamiętam, że był to grudzień. Szedłem, alejką, a w ręku miałem siekierkę, bo chciałem zapolować na jakąś ładną choinkę, choć może nie powinienem się tym chwalić (śmiech). Podjechał samochód. Wysiadł z niego przewodniczący Rady Pracowniczej i przekazał mi informację – Bo myśmy postanowili, że to może jednak pan będzie dyrektorem. A ja stałem z tą siekierką… Potem podszedłem do konkursu. Uzyskałem chyba 17 punktów na 22 i wygrałem. Byłem jednak zupełnie zielony. Oprócz wiedzy stricte zoologicznej, nie wiedziałem nic na temat księgowości, finansów i innych kwestii administracyjnych. Z każdym dniem musiałem się tego uczyć. I tak minęło 25 lat.
Jak przez te lata zmieniało się oliwskie Zoo?
Bardzo dużo, ale to nie jest tylko moja zasługa. Udało mi się skompletować fantastyczny zespół, z którym jestem do dziś. Nie mam ambicji, aby wszystko było moją zasługą. Masz dobry pomysł – rób to! I tak wiadomo, że potem ja też będę zbierał pochwały (śmiech). Mam dobre relacje z Urzędem Miasta, co również nie jest bez znaczenia. Pierwszą większą inwestycją, jaką dokonaliśmy w Ogrodzie Zoologicznym, była gazyfikacja. Wcześniej znajdowało się tu 17 kotłowni koksowniczych, które pozwalały ogrzewać zwierzęta. Ogrzewanie gazowe, choć mało widoczne dla zwiedzających, znacznie podniosło poziom funkcjonowania i standardy. Potem zajęliśmy się alejkami, bo były tu polne dróżki. Teren Zoo jest pagórkowaty, więc, gdy padało, cała woda spływała i tworzyło się uciążliwe błoto. Nie powinienem się przyznawać, choć to już było tak dawno… Przekazałem do Urzędu zdjęcia z powodzi w opolskim Zoo, pokazując, jak kiepska jest nasza sytuacja. Cel uświęca środki (śmiech). Dostaliśmy dofinansowanie. Teraz jest tu asfalt, a panie mogą nas odwiedzać nawet w szpilkach i to bez żadnego uszczerbku.
Warunki lokalowe mieszkańców Zoo też przeszły spektakularne zmiany.
Powstały pawilony, w tym m.in. małpiarnia, ptaszarnia, czy żyrafiarnia, która zapewnia niemalże bezpośredni kontakt ze zwierzętami. Naszą dumą jest oczywiście lwiarnia. Na bieżąco wprowadzamy też kolejne udoskonalenia, jak likwidacja ogrodzeń u zwierząt kopytnych. Sprowadziliśmy też mnóstwo nowych gatunków, w tym m.in. wielbłądy jedno- i dwugarbne, wilki grzywiaste, ptaki drapieżne, małpy – orangutany, wyjce, gerezy, lutungi, czy mandryle, a także kangury rude, hipopotamy karłowate i nilowe, tapiry, lwy oraz antylopy bongo. Większość z nich z powodzeniem rozmnaża się do dnia dzisiejszego.
Które momenty, na przestrzeni lat, były najtrudniejsze?
Bardzo przeżyłem śmierć słonia, która jest ogromnie smutna dla pracowników. Są to niezwykle inteligentne i kontaktowe zwierzęta, które potrafią zaprzyjaźnić się z opiekunami. Dramatyczne chwile przeżywaliśmy również z szympansami, na czele z wypadkiem z udziałem pracownika. Naszemu łobuzowi – Karolowi musieliśmy zaś amputować nogę. Wszystko jednak się udało i nawet bez tej jednej nogi, płodził jeszcze dzieci. Ja za to miałem spotkanie trzeciego stopnia z orangutanem. Orangutany atakując, starają się przegryźć gardło swojej ofierze. Na szczęście zamiast do gardła, samica dobrała się do moich nóg. Chyba tylko dlatego przeżyłem, bo wszystko wyglądało bardzo groźnie. To dawne czasy, kilkanaście lat temu, teraz mogę już mówić o tym z przymrużeniem oka.
A te pozytywne chwile?
Przede wszystkim piękny, wieloletni epizod z hodowlą kondorów, która promowała nasz ogród nie tylko w Europie. Na przestrzeni kilkunastu lat odchowaliśmy 17 piskląt. Takim dorobkiem nikt nie może się pochwalić. Każdego roku mieliśmy jeden, dwa przychówki od par hodowlanych. Jaja wkładane były do inkubatorów i po dwumiesięcznej inkubacji wyciągaliśmy pisklęta z jaj. Od pierwszych dni karmiliśmy je. Było to ogromne wyzwanie. Są to ptaki padlinożerne, stąd potrzebowaliśmy odpowiedni enzym, który pozwoliłby nadtrawić wcześniej sporządzoną mięsną papkę. Na wolności bowiem, małe karmione są lekko nadtrawionym pokarmem magazynowanym w wolu. Zanim opanowaliśmy odpowiednią metodę, minęło trochę czasu. Kondor uznany jest za ptaka, który rozmnaża się jedynie na wolności, a my udowodniliśmy, że inne rozwiązania też są możliwe. Sprzyjało nam szczęście, ale też włożyliśmy wiele wysiłku. Często, jak brakowało enzymu, to sami pluliśmy na to mięso. Wystawialiśmy je pod lampę, a ono zaczynało powoli się rozkładać i wówczas dawaliśmy je pisklakom. Maluchy śmierdziały, były okropnie brzydkie, brudziły, ale rosły jak na drożdżach. Ze szpitala na Zaspie, dostaliśmy też inkubatory, które przeznaczone były do złomowania. To były cudowne czasy. Nadwyżki ptaków pojechały m.in. do Czech, Anglii, Hiszpanii, na Ukrainę, także do polskich ogrodów zoologicznych. Gdańsk utożsamiany był z kondorami, stąd logo oliwskiego zoo to właśnie głowa kondora.
Jest jeszcze jedna ważna historia związana z kondorami – słynna operacja.
Rzeczywiście. W latach 90. jeden z naszych kondorów miał jedną kończynę obróconą o 180 stopni. Przeprowadzona została operacja, jakiej nigdy wcześniej nie zrobiono. Lekarze przecięli kończynę, obrócili ją, a następnie zrekonstruowali naczynia. Było to wydarzenie, o którym było głośno nawet w Australii. Teraz kondor Carlos jest w pełni sprawny i żyje w Zoo w Madrycie.
Który gatunek jest pana ulubionym?
Najbardziej lubię tapiry i uwielbiam się z nimi czochrać. Brzmi to trochę lubieżnie, ale jest to bardzo wdzięczne zwierzę. Kocha drapanie za uchem, pod szyją, szczególnie twardymi szczotami. Wpada w prawdziwy trans, kładzie się, wyciąga język, całe ciało wystawia się do pieszczot. Czasem, jak czuję taką wewnętrzną potrzebę, to idę i po prostu czochram tapira. Jest tylko jeden problem. Przesiąkam wówczas jego charakterystycznym, powiedzmy mało przyjemnym zapachem i gdy wracam do domu, to małżonka mi wypomina, że znowu miałem „romans” z tapirem (śmiech).
Jakie są plany na przyszłość?
Powstał plan rozwoju ogrodu do 2032 roku, na czele z nowymi budynkami dla nosorożców, goryli i słoni indyjskich oraz zagospodarowania terenu w okolicach dzisiejszego parkingu. Mamy też wiele bieżących marzeń inwestycyjnych, w tym stworzenie przestrzeni dla gatunków Ameryki Południowej. Potrzebne są tylko środki finansowe, jak zawsze.
Oliwskie Zoo właściwie utożsamiane jest z osobą Michała Targowskiego i chyba nikt nie wyobraża sobie tu innego dyrektora. Na koniec muszę zapytać - kim chciał pan zostać w dzieciństwie?
Śmieciarzem! Miałem piękną ciężarówkę - śmieciarkę na korbkę. Gdy byłem już ciut starszy, to marzyła mi się kariera piosenkarza lub piłkarza. Lubański i Niemen, to byli moi idole. Gdy byłem na studiach, nie poszedłem na egzamin z chemii fizycznej, bo o tej porze Polska grała wówczas z Argentyną, a to było dla mnie ważniejsze. Grałem też w uczelnianej reprezentacji w koszykówce. A potem było już tylko Zoo.