Zdolna skrzypaczka, która ma za sobą współpracę z takimi artystami, jak Jose Carreras, Sting, czy Jean Michel Jarre. Do muzyki podchodzi w sposób holistyczny, a dzięki umiejętności improwizacji i elastyczności w zakresie stylu i estetyki, tworzy solowe projekty, które wykraczają poza ramy muzyki klasycznej. Marta Nanowska, bo o niej mowa, głowę ma pełną pomysłów i potrafi zaskoczyć swoich fanów. I najdobitniejszym przykładem nie jest wcale kolejna partytura, ale debiutancka kolekcja modowej marki Marantha.
Na początku porozmawiajmy o muzycznym obliczu Marty Nanowskiej. Współpracowała Pani z Jose Carrerasem, Stingiem, Edytą Górniak, Jean Michel Jarrem, czy Janem A. P. Kaczmarkiem. Co to były za projekty?
To były koncerty, podczas których grałam jako muzyk sesyjny, współpracując jakiś czas z Polską Filharmonią Bałtycką. Duże projekty związane z wielkimi nazwiskami. Szczególnie w pamięci zapadła mi współpraca z Jose Carrerasem. Niesamowite jest jego podejście do muzyki, nie ma mowy o jakimkolwiek błędzie wykonawczym, czy interpretacyjnym. To dość rzadko już spotkane zjawisko w młodym polskim środowisku muzycznym.
To znaczy?
Gwiazdy, z którymi współpracowałam cechuje przede wszystkim ogromny profesjonalizm. U nas bardzo często jest problem z przygotowaniem podstawowych kwestii technicznych, dopięciem na ostatni guzik, a czasem ze zwykłą organizacją, przez co koncertom, czy innym projektom muzycznym towarzyszy dreszczyk niepewności. Tak jest u nas. A koncert Stinga wyznaczył mi nowe standardy postrzegania koncepcji produkcji muzycznej. Posłużę się dość wyrazistym porównaniem. Na jego występ w Ergo Arenie przyjechało „pudełeczko”, które się otworzyło, a w jego środku znajdowały się kompletne elementy układanki muzycznej, łącznie z akustykami i sprzętem nagłośnieniowym. Wszystko było przygotowane perfekcyjnie, nie było żadnych niewiadomych. Za to był fantastyczny koncert. Zaraz po nim „pudełeczko” się zamknęło i pojechało dalej. Profesjonalizm to nie tylko sfera muzyczna, ale też dbałość o oprawę i tak ważne techniczne rozwiązania.
Nie stroni pani od muzyki współczesnej i filmowej. Tworzy pani własne aranżacje na skrzypce, własne projekty muzyczne, itp. Skąd czerpie pani inspiracje?
Muzyka filmowa jest bardzo mi bliska. Pamiętam mój udział w unikatowym projekcie muzyczno - filmowym, którego twórcą jest Abel Korzeniowski. Skomponował on muzykę do niemego filmu Fritza Langa "Metropolis" z 1926 roku. Obraz i towarzyszący mu dźwięk bardzo wpływa na odbiór przekazu artystycznego. Pamiętam, że grałam jak robot, na czas, precyzyjnie, żeby nigdzie nie opóźnić muzyki w stosunku do projekcji filmu. Moim marzeniem w liceum była praca w orkiestrze nagrywającej ścieżki do filmów. Mam nadzieję, że realizacja tego marzenia jest jeszcze przede mną (śmiech). Pyta pani o inspiracje. Ich wyznacznikiem jest przede wszystkim to, co podoba się ludziom, ale nie kłóci się z moim poczuciem estetyki muzycznej. Lubimy przecież te melodie, które dobrze znamy, które kojarzą się z określonymi emocjami z naszego życia. Kieruję się także moim subiektywnym odczuciem muzyki, którą wykonuję, emocjami i wspomnieniami. Staram się mimo wszystko przemycać do swoich produkcji autorskich koncertów fragmenty mniej znanych utworów. Przykładam szczególną staranność o to, aby koncerty miały myśl przewodnią, a jedna melodia wynikała z drugiej. W zachowaniu spójności występów pomagają mi także towarzyszące wizualizacje, gra świateł, kostium sceniczny.
A jakiej muzyki słucha pani na co dzień?
Kocham świat ciszy i każdy muzyk chyba będzie wiedział dlaczego. Po każdym koncercie wyłączam w samochodzie radio i wracam do domu w ciszy. Natomiast muszę się przyznać, że od czasu do czasu lubię słuchać bardzo lekkiej muzyki. Śledzę też trendy, oglądam i analizuję teledyski, co związane jest też z moją długoletnią pasją modową.
Na skrzypcach gra pani od 4 roku życia. A całkiem niedawno odbył się w Hiltonie premierowy pokaz kolekcji marki Marantha, której jest pani pomysłodawczynią i właścicielką. Skąd wzięła się ta pasja?
Powinnam teraz opowiedzieć że już od najmłodszych lat szyłam dla lalek, co oczywiście jest prawdą (śmiech). Zawsze lubiłam chodzić do muzeów, oglądać obrazy i analizować przy okazji stroje z danych epok. Jako nastolatka lubiłam się wyróżniać, ale nigdy w sposób nachalny, czy wulgarny. Starałam się mieć inne ubrania niż wszyscy, może trochę zbyt dorosłe jak na 15-letnią dziewczynę, ale zawsze ceniłam sobie skromną elegancję. Próbowałam przerabiać je metodą prób i błędów, coś do nich doszywać albo całkowicie pruć i tworzyć od początku coś nowego.
W jakiś sposób muzyka łączy się z modą, prawda? Wygląd sceniczny jest chyba bardzo ważny?
Oczywiście. Przede wszystkim jestem muzykiem. Marantha stanowi dopełnienie mojej wizji kreacji wizerunku. Teraz, gdy występuję sama przed publicznością i mam za zadanie w ciągu 90 minut skupić uwagę wyłącznie na swojej osobie, staram się jak w malarstwie stworzyć kolekcję obrazów muzycznych o jednym motywie przewodnim, a kostium sceniczny jest dla mnie jego integralną częścią. Ponadto zauważyłam, że poza sezonem sylwestrowo - karnawałowym nie można dostać w sklepach ubrań, które dobrze prezentowałyby się na scenie. Są to najczęściej cekinowe wariacje na temat „małej czarnej”. Pojawiają się także sukienki, które nazywam weselno - bezową konstrukcją na halce z kołem jak hula-hop. Takie propozycje kreacji sprawiają, że niektórzy postrzegają kostium sceniczny jako kiczowate satynowe „coś”, raczej mało wyszukane przebranie, niż ubranie. Nie można dostać kreacji, które wyglądają naprawdę zjawiskowo, a przy okazji pięknie układają się w świetle scenicznym i są wygodne do poruszania się na scenie. Postanowiłam więc sama stworzyć takie ubrania.
Co charakteryzuje markę Marantha? Dla kogo jest przeznaczona?
Przede wszystkim cenię prostotę, ponieważ uważam, że proste i klasyczne ubrania zawsze się obronią. Nie byłabym jednak sobą, gdybym czegoś w tej prostocie nie ulepszyła (śmiech). Dla mnie podstawą projektowania ubrań są kolory i faktury materiałów. Te cechy dają nam niezliczoną ilość ciekawych zestawień. Lubię także łączyć pozornie niezwiązane ze sobą wzory. Efekt takiej kombinacji zaproponowałam podczas pokazu kolekcji Neura w gdańskim Hiltonie. Zauważyłam również, że nie ma takiego miejsca w Trójmieście, do którego kobiety mogłyby przyjść i otrzymać kompleksową pomoc. Mam tu na myśli metamorfozę myślenia, postrzegania samej siebie, wydobycia atutów sylwetki i osobowości. Chciałabym, żeby kobiety nosząc moje ubrania czuły się pewnie, komfortowo i podobały się samej sobie, bez względu na cyferki na metce i wiek. Plany na nadchodzący czas związane z realizacją tych zamierzeń już się urzeczywistniają - w ciągu następnego miesiąca powstanie w Gdyni mały, dyskretny showroom. Dodatkowo nad wizerunkiem dopełniającym kreację czuwać będzie marka Kaizen Makeup Artist, stworzona przez Katarzynę Jamróz wraz z Martyną Naumowicz.
Coś jeszcze jest w planach?
Tak, oczywiście. Tworząc Maranthę na przestrzeni ośmiu lat miałam sporo czasu, żeby zaplanować krok po kroku, jak chcę kreować wizję marki. Planuję na koniec kwietnia premierę mojej autorskiej torebki, nawiązującej do filozofii marki - tradycyjnych, szlachetnych materiałów połączonych ekstrawaganckim krojem. Theriaq - bo tak będzie się nazywała, powstanie w ograniczonej liczbie sztuk, będzie można ją także spersonalizować.
Ubrania, torebka. Rozumiem, że to dopiero początek.
Owszem (śmiech). Bardzo też lubię projektować meble. W showroomie znajdzie się kilka moich realizacji. Co najśmieszniejsze, inspiracje czerpię ze sklepów skierowanych raczej do panów. Kable, śruby, linki, siatki - to wszystko może ożyć w nowej artystycznej odsłonie.