Kev Fox  fuck off!  
Jestem muzykiem, robię muzykę  i nic poza tym!

MIA DOCCI

Choć gra i tworzy już od dawna, wystąpił na niejednym koncercie, to tak naprawdę głośno zrobiło się o nim dopiero po tym jak wydał wspólnie ze Smolikiem płytę. Charyzmatyczny wokal, nieco „chropowate”, „brudne” utwory, mocny sceniczny wizerunek – oto Kev Fox. Rodowity Anglik, a obecnie sopocianin. Jeszcze meteor na polskiej scenie muzycznej, ale który wkrótce może zamienić się w prawdziwą gwiazdę. O swojej (i nie tylko swojej) muzyce, o występach, tremie, o Polsce i Sopocie w rozmowie z Prestiżem. 

Kev, przepraszam za pytanie, ale skąd się wziąłeś? Dwa miesiące temu mało kto w Polsce znał Keva Foxa. Dzisiaj mamy świetnie przyjętą płytę, nagraną ze Smolikiem, wyprzedawane na pniu koncerty, świetne recenzje, zachwyt fanów i akcję promocyjną.

Kim jestem? (śmiech). Zacznijmy od początku... Kiedy miałem 7 lat rodzice wysłali mnie na lekcje gry na pianinie, jak na chłopca w tym wieku byłem bardzo zainteresowany muzyką. Gdy trochę podrosłem, z gry na pianinie przerzuciłem się na gitarę, już wtedy każdą wolną chwilę zacząłem poświęcać muzyce. Zacząłem też słuchać różnego rodzaju muzyki, w Anglii pojawiły się wtedy takie zespoły jak Radiohead czy Blur, które wówczas bardzo mnie inspirowały. To wszystko popchnęło mnie w tym kierunku, to było to czego szukałem i to, co właściwie chciałem robić w swoim życiu.

Kiedy ta pasja stała się sposobem na życie?

Urodziłem się w małym miasteczku we wschodniej części Anglii niedaleko Middlesbrough. Kiedy miałem 17 lat przeprowadziłem się do Manchesteru, bo tam pod względem kariery muzycznej nie miałem zbyt wielu możliwości. W Manchesterze znalazłem pracę w sklepie muzycznym i tutaj właściwie zacząłem obracać się w muzycznym środowisku. Poznałem wtedy niezwykłych ludzi, których uważałem za swego rodzaju idoli – kolesi z The Smiths, czy The Stone Roses – to były osoby, które w zasadzie chciałem naśladować, chciałem żyć jak oni. To był właśnie ten moment w moim życiu kiedy powiedziałem sobie: „tak, chcę to robić i mogę to zrobić!”. Zostawiłem więc swoją pracę i kolejne dwa lata spędziłem grając na ulicach Wielkiej Brytanii. Wraz z kilkoma przyjaciółmi dużo podróżowaliśmy, nie robiliśmy nic szczególnego (śmiech), ale była to swego rodzaju wolność, żyliśmy z dnia na dzień, dobrze się bawiliśmy robiąc to, co najbardziej nas uszczęśliwiało. 

Aż w końcu przyszedł czas na coś poważniejszego.

Kiedy miałem 26 lat przeprowadziłem się do Walii i zacząłem grać solo, wtedy moja kariera nabrała tempa. Zacząłem dawać koncerty w Niemczech, Francji, Holandii, nagrałem EPkę, a dwa lata później pojawił się „King For A Day” – mój debiutancki album. Miałem coś swojego, zaistniałem! Z początkiem 2012 roku wraz ze swoim zespołem ruszyłem w europejską trasę koncertową obejmującą m.in. Niemcy, Holandię, Belgię, Wielką Brytanię, Francję, Portugalię, Hiszpanię, Włochy i Polskę.

Płyta z Andrzejem Smolikiem to twój debiut w Polsce?

Zdecydowanie nie. Do Polski przyjechałem 5 lat temu przy okazji mojego koncertu w Warszawie. Andrzej pojawił się na koncercie, po nim spotkaliśmy się i w zasadzie w ciągu chwili zdecydowaliśmy, że zrobimy coś wspólnego. Następnego dnia miałem wyjeżdżać, ale akurat wtedy nastąpiła katastrofa w Smoleńsku, a mój wyjazd opóźnił się. Kolejne dwa dni pracowałem więc z Andrzejem nad wspólnym kawałkiem. Potem zaprosił mnie ponownie, przystopowałem troszeczkę z karierą solową i zacząłem z nim grać.

Gatunkowo wasza płyta to indie rock, słychać tam wiele inspiracji. Trochę Kings of Leon, Florence and The Machine, a w pewnym momencie czuć nawet Nicka Cave’a and The Bad Seeds. Trafiliśmy choć trochę?

Można powiedzieć, że jest to podobny rodzaj muzyki, zawsze nasuwają się jakieś skojarzenia, rozumiem to porównanie, ale jeśli mam być szczery to przyznam, że nie słucham ani Kings of Leon, ani Florence and The Machine.

A kogo?

Jednym z najbardziej inspirujących zespołów, z którym emocjonalnie jestem związany od zawsze jest Radiohead. Wybór na nich padł dlatego, że zawsze próbują iść inną ścieżką, zawsze jest to ukryte przesłanie, coś nietuzinkowego… Przyznam, że sam zapomniałem o tym kiedy grałem solo, bo to przecież nic trudnego zwyczajnie usiąść zacząć śpiewać i grać na gitarze, ktoś zawsze kupi twoją płytę i dalej możesz istnieć, jednak przecież nie o to w tym wszystkim chodzi. To właśnie Andrzej przypomniał mi co w zasadzie powinienem robić.

Ostatnio dałeś koncert w Teatrze Szekspirowskim. Surowa, wręcz ascetyczna scenografia, białe światło, żadnych fajerwerków. Totalny minimalizm. No i wszystkie oczy skupione na tobie. Lubisz ten stan? 

Tak, to jest to! Dla mnie i dla Andrzeja muzyka ma najpotężniejszą moc. Wszystkie efekty specjalne są ok, ale gdy jest ich zbyt wiele człowiek może być zwyczajnie zdezorientowany, muzyka ginie w tej całej artystycznej oprawie. Największe koncerty popowe, np. Madonny, czy Kylie Minogue to właściwie tylko show, my staramy się iść całkowicie odwrotną drogą, muzyka jest dla nas najważniejsza.

Na scenie jesteś swobodny, można odnieść wrażenie, że to twoje naturalne miejsce. Zero stresu.

Gdy wchodzę na scenę to jest jak latanie. Jeśli znasz piosenkę wiesz co się dzieje, nie myślisz o niczym. Nie myślisz o tym gdzie stoisz, jak się poruszasz, jaki akord masz zagrać, jakie słowa śpiewasz, twój mózg jest totalnie pusty. Dla mnie to właśnie jest magia i to odnajduję w każdym koncercie, który daje. Czasami sprawy techniczne mogą wytrącić trochę z równowagi, ale jeśli zna się materiał, wie się co robić, wystarczy się skupić, a reszta nie ma znaczenia.

Jak myślisz, co zdecydowało, że znalazłeś się akurat w tym miejscu kariery? Przecież dalej mogłeś włóczyć się z kolegami po Wielkiej Brytanii.

Myślę, że to 90% determinacji i 10% głupoty, albo 90% głupoty i 10% determinacji (śmiech). A tak na poważnie to ciężko to określić. Jedno jest pewne, nigdy nie pomyślałem, że zaprzestanę to robić, nigdy się nie poddałem, taka myśl nawet nie przeszła mi przez głowę. Wydarzyło się bardzo dużo rzeczy, które sprawdzały moją wytrzymałość, chociażby sytuacja finansowa… to była bardzo trudna droga, ale wiedziałem, że mam na to swój pomysł i, że to się uda. To nie jest aroganckie, po prostu nie wiem dlaczego od zawsze byłem przekonany, że pewnego dnia będzie dobrze, teraz wiem, że ten dzień właśnie nadszedł.

Trzeba też mieć trochę szczęścia.

Szczęście odgrywa rolę wszędzie, w każdej karierze ma swój większy lub mniejszy udział. Pozwolę sobie przywołać słowa gościa z Motorhead, według którego w przemyśle muzycznym chodzi głównie o to, aby być w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Mi się udało. Jednak trzeba pamiętać, że nic samo nie przyjdzie, trzeba włożyć w to dużo serca i odwagi, podróżować, śpiewać, rozwijać się – wszystko to przybliża cię do sukcesu, przygotowuje mentalnie i psychicznie na czas kiedy się z nim zmierzysz. A jeśli zorientujesz się, że ten czas właśnie nadszedł zaczniesz brać wszystko na poważnie.

Co w ogóle Anglik robi w Polsce? To przecież Wyspy są centrum muzycznym Europy, a nie Polska. Nagrać płytę to jedno, ale mieszkać to już coś innego.

W zasadzie to nie był konkretny wybór, wiedziałem tylko, że nie chcę żyć już dłużej w Anglii. Miałem dość. Myślałem o Berlinie, Hiszpanii, czy Portugalii, ale ta sytuacja, o której mówiłem wcześniej sprawiła, że poczułem jakby coś pchnęło mnie żebym tu był. W Polsce spędzałem wtedy więcej czasu niż w domu i pomyślałem, że w zasadzie nie mam nic do stracenia, bo jak będzie źle to zawszę mogę zrezygnować i wrócić, to przecież w końcu żadna cela więzienna (śmiech).

Od roku mieszkasz w Sopocie.

Zanim zamieszkałem w Sopocie, mieszkałem w Poznaniu, Warszawie, w małej wiosce pod Poznaniem – Tucznie i w Gdańsku i w zasadzie nie robiłem nic za wyjątkiem śpiewania. Tak jak mówiłem, to całe moje życie. W Sopocie mieszkam niedaleko plaży. To bardzo urokliwe miasto, lubię je. Mam też ulubione miejsca: Tapas, czasami odwiedzam także Dwie Zmiany, no i oczywiście Spatif. 

Czujesz sukces po wydaniu płyty? 

Chyba po raz pierwszy w życiu czuje się spełniony. Myślę, że nie ma niczego co moglibyśmy zmienić, nie słucham tego i nie myślę, że coś mogłoby być lepsze. Jestem dumny z efektu naszej pracy i jestem pewien, że to najlepsze co mogliśmy stworzyć w tym czasie. Naprawdę nie mogę narzekać. 

A co jest najlepsze w tym sukcesie?

Najważniejszą rzeczą jest to, że jest on zazwyczaj początkiem wspaniałej kariery. Trzeba pamiętać, że pierwszy moment kiedy zetkniesz się z sukcesem to nie czas na świętowanie, ale czas na przygotowanie do tego, co zamierzasz robić w przyszłości, jaką drogę wybierzesz. To czas kiedy w końcu jesteś artystą i masz okazję sam dyktować sobie warunki, to czas kiedy możesz powiedzieć: „fuck off, jestem muzykiem, robię muzykę i nic poza tym”. To właśnie dla mnie sukces na ten moment.

Na ile do przodu masz zaplanowane koncerty? 

Ta trasa koncertowa kończy się w połowie grudnia. Jak widać ludzie przyjęli ją bardzo pozytywnie, bilety sprzedały się w błyskawicznym tempie, widać zainteresowanie, to bardzo dobry początek i mam nadzieję, że tak zostanie.

A potem wakacje?

Nie, raczej nie, może za 6 lat pojadę na jakieś wakacje (śmiech).

To co dalej? Kolejna płyta ze Smolikiem, czy też posypały się inne propozycje?

Mam dwie opcje do wyboru: tworzyć muzykę sam albo kontynuować współpracę ze Smolikiem. Póki co wszystko wydaje się być na najlepszej drodze, więc myślę, że następną płytę prawdopodobnie nagramy w tym samym składzie.

Planujesz koncerty w rodzinnej Anglii?

Oczywiście mamy plan żeby nagrać utwór w UK, ale póki co staramy się załatwić to wszystko logistycznie, trwają rozmowy z pewnymi wydawcami. Mój kolega z Manchesteru, który od wielu lat pracuje w przemyśle muzycznym stara się o wszelką organizację. Oczywiście póki co, musimy skoncentrować się na tym, co robimy tu. Być może w przyszłym roku będzie wiadomo coś konkretnego, zobaczymy.

No to życzymy powodzenia!