W rytm uderzającej fali - Sydney
Widok na Królewski Ogród Botaniczny
Niewielkie statki i ogromne wycieczkowce bujają się na wodach portu Jackson. Siadam na drewnianej ławce i przyglądam się biegnącym do swych biur urzędnikom i turystom, robiącym sobie selfie z Aborygenami grającymi na didgeridoo. Właśnie w tym miejscu prawie 250 lat temu postawił nogę James Cook, odkrywając dla świata Australię. Teraz siedzę tu ja, z wielkim planem odkrycia Sydney dla siebie.
Droga do Australii jest długa. Naprawdę długa. Doba w podróży i trzy przesiadki potrafią wykończyć najtwardszego podróżnika. Osłodą dla mnie był fakt, iż odcinek z Dubaju mogłam pokonać na skrzydłach największego samolotu na świecie. Wejście na pokład A380, który mógłby zająć niemal całe boisko piłkarskie, było atrakcją samą w sobie. Przed siódmą rano, po długich bezsennych godzinach, z typowymi objawami jet lagu, moim SuperJumbo wylądowałam w kraju kangurów. Przywitało mnie piękne słońce. Od września do listopada Australię opanowuje bowiem wiosna. W grudniu zaczyna się lato.
ŚLADAMI JAMESA COOKA
Odnoszę wrażenie, że Sydney to udana mieszanka Nowego Jorku z Londynem. Strzeliste wieżowce biznesowego City zajmują ścisłe centrum największego miasta Australii. Szklane domy najlepiej prezentują się z Sydney Harbour, który z szerokością 19 km jest największą naturalną przystanią wodną na świecie. Kapitan James Cook w 1770 roku ochrzcił to miejsce Portem Jacksona, od nazwiska adwokata Brytyjskiej Marynarki Królewskiej. Chyba każdy od tego właśnie miejsca zaczyna odkrywanie Sydney.
Siadam na ławce i cierpliwie czekam aż odpłyną międzynarodowe ogromne promy pasażerskie, by jak na dłoni z Circular Quay zobaczyć dwa największe symbole miasta - po lewej stronie najwyższy i najdłuższy na świecie jednoprzęsłowy most zbudowany w 1932 roku, łączący przeciwległe brzegi zatoki, po prawej stronie charakterystyczną operę, będącą tak samo rozpoznawalnym symbolem jak piramidy w Egipcie, czy wieża Eiffla w Paryżu.
SYMBOL ZA SYMBOLEM
Jedyną rzeczą, która mnie rozczarowała, jest kolor tej wizytówki miasta i jednej z najbardziej znanych budowli świata. Ikona współczesnej architektury nie jest biała, jak sądziłam przez lata, a delikatnie złota. Budowano ją 23 lata, zaczęto w 1950 roku. Jej twórca, Joern Utzon w 2003 roku, został uhonorowany Nagrodą Pritzkera, określaną mianem Nobla w dziedzinie architektury. W 2007 roku gmach opery wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Wystarczy chwila, by przekonać się, jak jest popularna. Dookoła betonowego żagla o każdej porze dnia kręci się tłum turystów. Dla miejscowych okoliczne restauracje i kawiarnie to ulubione miejsce spotkań po pracy.
Przy nabrzeżu, skąd odchodzą autobusy i odpływają promy, swoją kulturę prezentują Aborygeni, rdzenni mieszkańcy kontynentu. Głównie grają, sprzedają kolorowe bumerangi i za pieniądze pozwalają robić sobie zdjęcia z przechodniami. Swoją drogą niecałe pół miliona Aborygenów stanowi zaledwie 2 proc. ludności całej Australii. Nie mniej ciekawie jest w Darling Harbour. Wystarczy niecałe 20 min. spacerem od Circular Quay, by trafić do jednego z najbardziej rozrywkowych miejsc w centrum miasta. Nietrudno tu o japońskie sushi, włoskie spaghetti czy świeże owoce morza.
DARLING HARBOUR
Często bardziej niż menu przyciąga klimat tego miejsca. Przeciętny mieszkaniec, wszystko jedno czy urzędnik, student, czy adwokat, kilka razy w tygodniu wybiera się tu ze znajomymi na kolację, do kina, do muzeum figur woskowych… Zrelaksowani i uśmiechnięci zarażają swoją energią i wyluzowanym trybem życia. Jest gwarno i kolorowo. Tuż obok elegancka część miasta przyciąga luksusowymi butikami Louis Vuitton, Chanel, Dior… Zabiegani w City wszystko mają pod ręką. Nie muszą się zbytnio wysilać, by wydawać zarobione w szklanych drapaczach chmur dolary.
Z nowoczesną dzielnicą kontrastuje The Rocks, czyli sydnejska starówka. To tu powstały pierwsze zabudowania osadników z Europy - nazwa wzięła się od stromych skał, które początkowo uniemożliwiały budowę dróg i domów. Dziś można się tu wyciszyć spacerując po wąskich kamiennych uliczkach, wśród starych i odrestaurowanych budynków z kawiarniami, restauracjami i pubami. Miejsce to mówi wiele o historii Australii, choć najstarszy budynek, jaki się tu zachował został zbudowany w 1816 roku. Cóż, tu nawet niecałe dwieście lat jest już prehistorią. Pieczołowicie chronioną prehistorią.
W WIKTORIAŃSKIM STYLU
Pozostała część miasta znacznie różni się od City i centrum. Sydney swoich mieszkańców (4 miliony) rozpieszcza przestrzenią, niską zabudową, jasnymi szerokimi ulicami i zielonymi plamami parków. W parkach można, a nawet należy kłaść się na trawie. Po Królewskim Ogrodzie Botanicznym spacerują ibisy, które na pierwszy rzut oka wyglądają jak niewielkie indyki. Wydają się jednak dużo bardziej przyjazne. Ot, takie miejscowe wróble. Głośne kakadu z gołębiami (te ptaki żyją chyba wszędzie) zasiadają na drzewach albo wysoko na dachach kościołów. Podróż do Australii to wielka przygoda, zwłaszcza dla wielbicieli natury. Wnętrze Sydney wypełnia niezliczona ilość zieleni.
Wiktoriańskie domy szeregowe z drugiej połowy XIX wieku znaleźć można w centrum miasta i na peryferiach. Żeliwne kolumny loggii i wielką dbałość o detal widać niemal wszędzie. Domy w stylu kolonialnym nadają całym dzielnicom specyficznego charakteru i niepowtarzalnego klimatu. Architektura australijska rozwijała się bowiem pod wielkim wpływem brytyjskiej, choć wzorce były i są adaptowane do miejscowych warunków i klimatu. Poza ścisłym centrum nie ma więc przytłaczających wielkością apartamentowców. Tu każdy woli mieszkać w parterowym domu. Nawet niskim i małym, z mikroskopijnym ogródkiem.
ŻYCIE NA PLAŻY
Nigdy nie sądziłam, że plaża może być czymś więcej niż tylko miejscem do opalania. Dla Australijczyków tak właśnie jest. Plaża to ich styl życia. W obmywanym wodami Pacyfiku mieście niemal każdy ma ją na wyciągnięcie ręki, zaledwie kilka kroków od domu czy pracy. Właśnie na plażach, których jest tu ponad 140, zakochują się, romansują, jedzą, śpią, spędzają Sylwestra, nawet pracują. Te najsłynniejsze - Bondi czy Manly - stanowią część miasta, tak jak ulice, kawiarnie czy sklepy. Długie, pełne ludzi, wykończone promenadą i dziesiątkami restauracyjek są rajem dla kochających słońce i relaks, ale też dla windsurferów i surferów. Bo surfing to kolejna wizytówka Sydney, kojarzony z Australią równie mocno jak kangury i słodkie koale.
Długa na około kilometr Bondi jest tutejszą plażą ikoną, latem zatłoczoną nawet po zmroku. Podczas Bożego Narodzenia właśnie tu tłumy miejscowych urządzają pikniki pod dmuchanymi choinkami, a turyści o każdej porze roku mają ją na swojej liście „must see”. Nazwa jednej z największych miejscowych plaż pochodzi od słowa „boondi”, co w języku Aborygenów oznacza „hałas wywołany uderzeniem fali”. Rzeczywiście ocean jest głośny, ale kto by na to zwracał uwagę. Ważniejsze są modne okulary, strój o najnowszym kroku i deska surfingowa pod pachą.
GDZIE TE REKINY?
No i przy okazji warto sobie odpowiedzieć na jedno z najważniejszych pytań: czy w wodzie są rekiny? Podobno nie ma, bowiem pod wodą, jak na wielu innych australijskich plażach, rozmieszczana jest latem specjalna siatka, która ma je powstrzymać przed podpływaniem do brzegu. Należy mieć nadzieję, że tak właśnie jest.
Tak czy inaczej, pobyt na samej plaży jest bezpieczny. Warto na niej spędzić cały dzień, a w wolnej chwili zjeść owoce morza w jednej z knajpek przy na Campbell Parade. Właśnie tu zjadłam najlepsze kalmary na świecie.