Smolik . Pan od ubierania muzyki

Anna Głuszko - Smolik

O mały włos nie został magistrem eksploatacji portów i ładunkoznawstwa, ale z Akademii Morskiej wyleciał z hukiem za to, że zamiast być na praktykach pojechał na festiwal do Jarocina. Dziś Andrzej Smolik, bo o nim mowa, niespecjalnie ubolewa nad tym faktem. Od ponad dwudziestu lat robi to, o czym w dzieciństwie po cichu marzył. Zaczynał jako klawiszowiec w Wilkach. Współpracował z zespołem Hey, Marią Peszek i Miką Urbaniak. Produkował płyty Kasi Nosowskiej, Roberta Gawlińskiego, czy Krzysztofa Krawczyka. W rozmowie z Prestiżem opowiada o pracy z Kevem Foxem - Anglikiem, z którym lada moment wyda płytę jakiej jeszcze w Polsce nie było, o niespełnieniach, roli producenta muzycznego, ogólnopolskim narzekactwie i codziennych rozmowach z żoną, które wcale nie dotyczą wielkiej sztuki...

Lubisz wino?

Lubię alkohole, a wino jest wśród nich.

Trochę inaczej postrzegamy wino niż za czasów twojej wczesnej młodości, kiedy dorabiałeś jako kamerzysta na weselach?  

Oj tak. Tam raczej była wódka. Można powiedzieć, że wino pojawiło się w Polsce stosunkowo niedawno, z nową erą i z wyzwoleniem. Wcześniej wino kojarzyło się źle, a teraz kojarzy się bardzo prestiżowo. Jak ktoś pije wino, to w zasadzie chyba się nie upija i jest elegancki. Taka przylgnęła do tego łatka.

Do wina możesz grać? 

Tak. Moja muzyka jak najbardziej nadaje się do wina, ale jest dobra również do mocniejszych alkoholi i egzystowania. W kameralnych salach wino jest mile widziane, a zwłaszcza w miejscach o nieprzyjaznej akustyce dla grania głośnego i hałaśliwego. Czasami poza tym, że gra się do wina, trzeba szybko zreformować repertuar, by ludzi nie zabić, ale kończąc odpowiedź na to pytanie, to taka kameralna, autorska muzyka grana przez dwóch gości takich jak ja i Kev Fox, jak najbardziej do picia wina i spędzania czasu na luzie się nadaje.

Powiedz jak doszło do spotkania dwóch takich gości, jak ty i Kev Fox. To twoje nowe muzyczne odkrycie? 

Znamy się długo. Faktycznie łączy nas dość ciekawa historia. Któregoś dnia Maciek Cieślak z zespołu Ścianka nagłaśniał koncert Keva. Zaprosił mnie, pojechałem z żoną. Usłyszałem pierwsze trzy kawałki i było: wow! Oniemiałem. W głowie miałem jedną myśl: Co to za gość? Podszedłem do niego po koncercie i zaproponowałem żeby zaśpiewał coś na mojej płycie. Niestety usłyszałem, że nie może, bo właśnie wyjeżdża w trasę i gra w Polsce jeszcze pięć koncertów. Traf chciał, że następnego dnia u nas spadł samolot - Tupolew. Wszystkie koncerty zostały odwołane, więc gość został u mnie w domu. Spędziliśmy pięć upojnych dni, nagrywając kawałek i poznając się lepiej. Później ja zapraszałem Keva na wspólne koncerty, czasem jeździłem do niego i po kilku latach postanowiliśmy zrobić razem płytę. Okazało się, że mamy dużo różnych zainteresowań nie tylko muzycznych. 

Od ładnych kilkunastu lat jesteś jednym z najbardziej rozpoznawalnych producentów w naszym kraju. Przyznasz, że dosyć mocno zmieniło się w ostatnim czasie postrzeganie tej profesji. Dziś bez producenta nawet największy artysta nie istnieje. Przykładów nie trzeba daleko szukać: Mela Koteluk, Brodka, Artur Rojek.

Producenci byli zawsze, ale kiedyś nie nadawano im statusu. Producentem był ktoś z zespołu, albo był to realizator dźwięku i oni jakoś tam kreowali to brzmienie. Robili to nieświadomie i nie byli wpisywani jako ktoś, kto jest ważną częścią tego całego procesu i wpływa na ostateczny kształt muzyki. Zmieniło się to, bo bardzo zmieniła się technologia. Jedną piosenkę można podać na dziesięć sposobów i ona może przynależeć do różnych środowisk, do różnych miejsc
i brzmienie bardzo mocno definiuje dokąd to trafia i jak to trafia. Do tego, żeby nadać brzmienie jest potrzebny producent, czyli człowiek, który kreuje takie szaty dla muzyki, bo samą muzykę piszą artyści. Producent ją ubiera w coś, w czym można wyjść na ulicę na przykład w Nowym Jorku, albo na ulicę
w Łodzi sto lat temu.

Nie jesteś człowiekiem, który siedzi przed komputerem i wywraca wszystko do góry nogami, bo jest tak zafascynowany nową technologią? Byłam na twoim koncercie z Kevem Foxem i widziałam ten błysk w oku, kiedy zobaczyłeś na scenie fortepian....

Absolutnie tak nie jest. Oczywiście komputer jest pomocny, ale tu chodzi raczej
o superwizora, bo artyści czasami nie mają dystansu do swojej sztuki. Producent to ktoś, kto ma ten dystans, ale też duże doświadczenie w dobieraniu brzmień, czy komponentów. Wie, kiedy jest za dużo, a kiedy za mało. Może to pchnąć w jakieś inne rejony, które będą o wiele bardziej interesujące.

Czego byś nigdy nie wyprodukował? Albo inaczej, czyjej płyty byś nie zrobił?

Wiesz gdybym ci odpowiedział na to pytanie, to obraziłbym tych, z którymi nie chciałbym współpracować. Jest mnóstwo rzeczy, które mnie nie interesują zupełnie muzycznie. Nie chodzi tylko o pieniądze, czy sławę, ale o jakieś emocjonalne zdarzenie po to, żeby po tych sześciu miesiącach nie popełnić samobójstwa. Siedzenie z materiałem, na który składa się dziesięć, czy jedenaście piosenek, których trzeba słuchać po sto razy przez pół roku nie może być dla mnie samego złe.

Zawsze było ci dobrze? Nigdy nie miałeś tzw. ciężkiej drogi zanim zostałeś tym, kim jesteś dziś?

Nigdy nie miałem ciężkiej drogi. Miałem zawsze bardzo łatwo, bo żyłem w rodzinie, której się zwyczajnie powodziło. Miałem super rodziców i super siostrę, było mi zdecydowanie łatwiej niż niektórym moim kolegom. Nie musiałem pracować. To, że podejmowałem jakąś pracę było raczej rodzajem ukłonu w stronę rodziców i moich chęci posiadania własnych zasobów, ale nigdy nie musiałem niczego robić.

Masz jakieś niespełnienia?

Zawsze dążysz dalej, albo wydaje ci się, że może być inaczej. Mam mnóstwo niespełnień. Kiedyś moim marzeniem było zrobienie czegoś, co mogłoby trochę wyjść poza granice Polski. Teraz już w ogóle o tym nie marzę, a nawet przestałem o tym myśleć. 

Sam jesteś sobie sterem, żeglarzem
i okrętem?

Skąd. Nie istnieję bez ludzi. Potrzebuję muzyków, wokalistów i partnerów do swojej pracy. To jest tak, że możesz słuchać płyt, czytać nuty i robić masę podobnych rzeczy, ale spotkanie z żywym człowiekiem nawet przez pięć, czy dziesięć minut, zagranie z nim, czy wymiana pewnej energii daje o wiele więcej niż tygodnie studiowania. To są rzeczy bardzo pierwotne, które mamy pewnie w DNA i to się gdzieś odbywa niewidocznie.

A propos studiowania. Ile lat spędziłeś w Akademii Morskiej?

Cztery i pół chyba.

Czyli prawie skończyłeś. Magistrem czego byłbyś dzisiaj? To jakieś ciężkie kierunki są...

Oj ciężkie, ciężkie. Studiowałem eksploatację portów handlowych i ładunkoznawstwo na Akademii Morskiej w Szczecinie. Jeśli chcesz wiedzieć co z czym może być w ładowni statku to polecam.

A tobie kto to polecił?

Mój tata był bardzo mocno związany ze światem wielkiego przedsiębiorstwa usług rybackich i przetwórstwa. Bardzo dużo statków było rozsypanych po świecie - to była taka polska flota, która łowiła ryby, które wszyscy, którzy będą czytać ten wywiad pewnie kiedyś jedli (śmiech). Całe moje życie było związane z morzem. Otaczali mnie rybacy, jacyś partnerzy taty z pracy i w zasadzie rodzinnie przynależałem do świata związanego z portami i z wymianą handlową.

I dla rock’n’rolla rzuciłeś studia?

 Tak, pojechałem do Jarocina z zespołem Upside Dwon ze Świnoujścia, a w porcie to był czas praktyk. Traf chciał, że dziekan z jakimś tam drugim magistrem od czegoś przyszli na inspekcję i mnie po prostu nie było. Koledzy próbowali coś tłumaczyć, że ja przyjadę, itd., ale nie było wtedy komórek, więc domyśl się co się działo...

Wyrzucili cię z hukiem...

Tak. Dyscyplinarnie, jako przykład zostałem potraktowany i wyrzucony z tej szkoły. To by było dramatyczne, gdyby nie fakt, że zanim jeszcze pojechałem na tą komisję dziekańską, która mnie wyrzucała, to dostałem telefon
z Wilków, żebym przyjechał na przesłuchania do Warszawy. Pojechałem, zostałem przyjęty, więc olałem tę szkołę z lekkim sercem. 

Jak rodzice traktowali to, że zajmujesz się muzyką?

Jako hobby pasję, ale traktowali to z przymrużeniem oka. Było o tyle dobrze, że jak prosiłem o syntezator, to tata mi go po prostu kupował, a to pomagało w rozwoju, ale mówił też: Synku, to fajnie, że grasz, ale też zdobądź jakiś zawód, a potem sobie graj.

To było chwilę po 89 roku. Kto wtedy myślał o tym, że można żyć z muzyki? Ciężko było zdobyć takie drogie zabawki, jak np. wspomniany przez ciebie syntezator?

Ciężko. To wtedy nie tylko było bardzo drogie, ale dość niedostępne, ale problem tkwił gdzie indziej. Ja pochodzę z małego miasta
i tam nie było wzorów. Nie znałem nikogo, kto żyłby z muzyki w jakiś godny sposób. To raczej kojarzyło się pejoratywnie. Znało się muzyków knajpianych, co ani dla mojej rodziny, ani dla mnie nie było spełnieniem marzeń. Ja zawsze marzyłem o byciu muzykiem, ale kiedy chodziłem na koncerty nigdy nie wyobrażałem sobie, że kiedyś stanę może nie na równi, ale na tej samej scenie z wieloma swoimi idolami, że ich kiedyś spotkam i ostatecznie część z nich stanie się moimi kolegami, czy przyjaciółmi.

Albo, że przyjdą do ciebie i powiedzą: Andrzej zrób mi płytę?

To jest niezwykła rzecz. Pochodziłem z małego miasta, w którym nikomu się nie udało
w tamtych czasach. Dla mnie to była przepaść, ale niemożliwe stało się możliwe.

A może udało się dlatego, że ty nigdy nie narzekałeś. Oglądałam ostatnią galę rozdania Fryderyków, na której wszyscy ubolewali nad tym, jak to artystom w Polsce jest źle. Naprawdę jest aż tak źle?

Nie chcę tego w ogóle komentować, bo dla mnie to jest straszne. Nawet jeśli komuś jest źle, to nie powinien narzekać na takiej gali, która jest świętem polskiej muzyki. My cały czas mamy ten problem, że próbujemy się przyrównywać najchętniej do sąsiadów od strony Niemiec, a sporo musimy się jeszcze napracować, żeby mieć taki status jak zachodnia Europa.

Umiesz się dostosować do czasów?

Tak.

Zaczynałeś grać w czasach, kiedy nie było internetu...

Internet to dla mnie trochę obca rzecz. Wiesz, czasy są dziwne, bo dzięki internetowi artyści zaczynają właśnie jęczeć, prosić swoich fanów żeby na nich głosowali na listach przebojów, żeby robili dla nich różne dziwne rzeczy. To obniża wartość tej muzyki.

Czyli cały czas się napinamy. Nie wierzę, że nie znasz ludzi w branży, którzy myślą: Zrobię płytę z tym i z tym i świetnie na niej zarobię.

Takie rzeczy się raczej nigdy nie udają. Jest tak, że Pan Bóg rozdaje karty. W pewnym momencie dostajesz asa znienacka i go wciągasz. Bez względu na to, czy moja płyta z Kevem osiągnie sukces w Polsce, bo może być różnie, ponieważ czegoś takiego jeszcze u nas nie było, to my już i tak jesteśmy zadowoleni. No, może był kiedyś John Porter, a właściwie nadal jest.

Nadal marzysz o muzyce filmowej?

Tak. Na pewno to się kiedyś wydarzy. O mały włos... Ok, powiem ci - część mojej muzyki będzie w filmie, który niebawem się pojawi. Teraz kończymy pracę nad płytą z Kevem. Mamy przygotowane koncerty. Mam co robić...

Z Kevem Foxem to będzie męskie granie?

Męskie, ale takie... nie chciałbym użyć słowa wrażliwe.

No właśnie. Jesteś jednym z ulubionych artystów wymienianych przez kobiety. One uwielbiają cię słuchać nie tylko na koncertach, ale też w domu...

No tak... (śmiech). 

Pytasz swoją żonę o zdanie, czy to,
co zrobiłeś jest dobre, czy nie?

Tak, pytam, ale nie na zasadzie testera po to, by zobaczyć jak to działa na kobiety, czy coś w tym stylu. Moja żona siłą rzeczy jest najbliżej mnie ze wszystkich ludzi, dlatego ją pytam, chociaż wiem, że ona nie ma dystansu i jakiegoś świeżego oglądu mojej twórczości, bo zbyt dobrze się znamy. Ona jest krytyczna, ale wiesz, jak coś jest bardzo blisko, to ma inną wagę niż wtedy, kiedy jest trochę dalej.

Macie w domu połączenie obrazu i muzyki. Twoja żona też jest fotografem - wykonuje artystyczny zawód. Mówi się,
że w takich związkach jest trudno o zgodę. Wam się udaje?

Udaje, chociaż bywa ciężko. Nie ma tej bariery, dystansu. Ja wiem co ona robi, ona wie co ja robię, a tu niezwykle łatwo o przekraczanie granic. 

O czym rozmawiacie?

Wbrew pozorom mało gadamy o muzyce i o fotografii. Rozmawiamy o zupełnie innych rzeczach, Mamy małe dziecko więc teraz to już w ogóle jest o czym rozmawiać (śmiech).

Pieluchy, zupki, kaszki i inne przysmaki?

Te rzeczy, dokładnie tak (śmiech).