Siła Marzeń - Korona Ziemi to projekt, który 31-letnia Miłka Raulin realizuje w sposób konsekwentny i imponujący. Jej małe stopy stanęły m.in. na Mismi (5597m), Mont Blanc (4810 m), Stok Kangri (6153 m), Island Peak (6189 m), Kilimandżaro (5895m), Elbrusie (5642m), Aconcagui (6962 m), a ostatnio na szczycie góry McKinley/Denali (6194 m). A co się dzieje, gdy o wyprawach zaczną rozmawiać ze sobą dwie „baby” przy kawie? Przeczytajcie.

Widzę, że mocno przywiązałaś torebkę do krzesła.

Mam taki odruch. Gdy podróżuję sama, muszę wszystkiego pilnować i mieć pewność, że nikt niczego mi nie zwinie. 

Dobry patent. Powiedz mi, jacy są mężczyźni na szlaku? Rycerscy?

Myślisz, ze noszą mi plecak (śmiech)? Kiedyś byłam twarda i uparta. Próbowałam udowodnić, że mam wielkie muskuły, chociaż prawie w ogóle ich nie mam... Im jednak kobieta staje się starsza, tym bardziej zaczyna uzmysławiać sobie, że poproszenie kogoś o pomoc, np. w kwestii położenia walizki na wysokiej półce w pociągu nie jest żadną ujmą. Teraz, zwłaszcza podczas ostatniej wyprawy, kiedy to dźwigałam wiele kilogramów na plecach i na sankach, to myślałam o tym, że chciałabym mieć blisko jakiegoś faceta, któryby nosiłby to za mnie.

Zakładam, że jak wybierasz się w podróż, to nie zabierasz ze sobą lokówek i błyszczyków... A może?

Kiedyś zrobiłam zdjęcie mojej kosmetyczki, żeby pokazać jakie są proporcje w stosunku do plecaka. Była wręcz mikroskopijna. Zdecydowanie nie jest to typowa babska kosmetyczka. 

Co się w niej znajduje? 

Podstawowe rzeczy typu: szczoteczka i pasta do zębów, krem – koniecznie bardzo tłusty, bo od zimna wysuszają się i pękają skórki na palcach, a jak jest trochę miejsca, to dorzucam perfumy. To taka moja mała słabość. Wiesz, to naprawdę sprawia dużą przyjemność w górach, kiedy możesz poczuć przyjemny zapach, podczas, gdy wszystko wokół raczej... śmierdzi. Poza tym podstawowym atrybutem jest lejek do siusiania. Jest zimno, komu by się chciało wychodzić z namiotu. Dziewczyny siusiają do butelki, a potem wrzuca się cieplutką w nogi śpiwora.

Ciekawe. Jakie jeszcze masz słabości?

Największą są oczywiście góry. Nie ma się co oszukiwać. Jestem uzależniona od bywania tam i chyba od organizacji wyjazdów, bo to gigantyczne przedsięwzięcie. Czasem bywa, że muszę rezygnować z kilku dni świąt spędzanych w rodzinnym gronie. Tak było z wyjazdem w ostatnie święta Bożego narodzenia. Ale odbiłam sobie ten czas wspólnym wyjazdem z moim synem Jeremim. W Wielkanoc pojechaliśmy razem do Australii na osiem dni – szaleństwo w naszym stylu – żeby dokończyć projekt i zdobyć tam górę Kościuszki. A taką moją zwykła babską słabością są: kolczyki, chusty i buty, a i czekolada (śmiech). Zawsze przed wyjazdem należy jeść dużo czekolady, wtedy mogę bezkarnie się objadać. To jeden z ciekawszych elementów przygotowań (śmiech).

Nawet nie wiesz jak ci zazdroszczę. (śmiech)

W końcu skądś trzeba potem wziąć tę energię.

No dobra, a kiedy zaczęłaś TO robić na poważnie?

W szkole średniej dużo łaziłam po górach z byłym chłopakiem.

O, robi się ciekawie. 

Bardzo fajny był. Kupowaliśmy książki o wspinaczce i uczyliśmy się węzłów. Zresztą wtedy wszystkiego uczyliśmy się metodą prób i błędów (śmiech). Chociażby tego czy dobrze „wybraliśmy” linę na wahadło. A sprawdzał zawsze „najlżejszy w rodzinie”. Taka doświadczalna metoda (śmiech). Dobrze, że my cali jesteśmy, bo most w Rutkach kilkanaście metrów ma. Może właśnie dzięki temu zwiększył się później mój próg odwagi.

Musiałaś być lubiana przez chłopaków?

Chodziłam do technikum elektronicznego Conradinum! Byłam jedyną dziewczyną w klasie wśród trzydziestu chłopców. Nie było innej opcji, musieli mnie lubić. Technikum elektroniczne było opcją B, bo moim marzeniem była szkoła w Dęblinie, ale rodzice nie bardzo to widzieli. Jestem umysłem typowo ścisłym więc wybrałam opcję najbliższą memu sercu. Po technikum studiowałam elektrotechnikę na Politechnice Gdańskiej, a broniłam się na  Politechnice Warszawskiej.

A teraz jesteś inżynierem trakcji elektrycznej... Czy trochę nie zatraciłaś w tym swojej kobiecości?

Kobieta ma zawsze więcej inicjatywy niż facet. Na początku w szkole wszystko za chłopaków załatwiałam. W końcu musiałam się postawić i powiedziałam, że mam to gdzieś i przestaję ich wyręczać. Wtedy też zaczęłam przeklinać i to dosadnie. Zresztą inaczej z moimi kolegami nie można byłby się dogadać. Można powiedzieć, ze zatraciłam dziewczęcość, ale nie kobiecość. Kobietę zaczęłam na nowo odkrywać w sobie gdy zostałam mamą. 

Ok, wróćmy do wspinania. 

Pierwsze wypady w góry  jakie pamiętam były z moim byłym chłopakiem z technikum właśnie. Razem jeździliśmy po Beskidach, Tatrach i organizowaliśmy wypady na Słowację. Po prostu pakowaliśmy plecaki i wsiadaliśmy w pociąg. Za to pierwszą wysoką górą z jaką się zmierzyłam był wulkan Mismi w Peru. Była to wygrana w programie „Zdobywcy” emitowanym jak się później okazało w TVP2. Byłam jedną z 6 uczestników, którzy po kilkutygodniowych zmaganiach sportowych w Polsce pojechali w nagrodę jako zwycięska drużyna do Peru.

Proszę bardzo. I kto by pomyślał?

Pod Politechniką Warszawską stał chłopak i rozdawał ulotki z napisem „Wygraj przygodę swoich marzeń”. Zapytałam ile tych ulotek mogę wziąć, odpowiedział, że ile chcę, zgarnęłam więc wszystkie. W regulaminie nie podano żadnych ograniczeń. Wypełniłam je i cały plik wrzuciłam do urny. Podczas juwenaliów wylosowano 10 osób, które na scenie miały wykonać różne zadania. Jednym z nich było założenie uprzęży, co dla kogoś, kto nie ma na co dzień nic wspólnego ze wspinaczką, może być nie lada wyzwaniem. Dla mnie nie stanowiło to żadnego problemu. Tak wygrałam pierwsze eliminacje. Z 11 tys. osób znalazłam się w grupie 100 osób, które rywalizowały o wyjazd do Peru. Dlatego wierzę w to, że jestem w czepku urodzona. Ale moja konsekwencja i pracowitość na pewno mi pomogły. Wtedy też poznałam tatę Jeremiego. 

Co potem?

Potem przeniosłam się do Warszawy z miłości i dalej studiowałam. Na czwartym roku studiów urodził się nasz cudowny Jeremi. Studia i dziecko to było duże wyzwanie. Powiedziałam sobie, że jeśli obronię dyplom jako pierwsza, to w nagrodę pojadę na Mont Blanc. Udało się. Kiedy się broniłam, Jeremi miał niecałe dwa lata. Macierzyństwo daje ogromnego kopa. Kobieta, która ma małe dziecko potrafi bardzo dobrze zarządzać swoim czasem. To prawdziwa jazda bez trzymanki.

Pojechałaś na Mont Blanc i...

I wszystko się rozpędziło! Wiedziałam, że chcę jeździć, jak najwięcej. Czułam taki wewnętrzny głód podróżowania. Pierwszą samotną wyprawę odbyłam w Himalaje. Tuż przed wyjazdem straciłam jednak pracę. Miałam już kupiony bilet i nagle otrzymałam wypowiedzenie. Pomyślałam jednak, że jadę, mimo wszystko, a praca się znajdzie. 

Zastanawiam się, jak planuje się takie wyprawy? Tu chyba nie ma miejsca na chaos i spontaniczność?

Wszystko zaczyna się od momentu, gdy na pulpicie komputera tworzę folder z nazwą kolejnej góry. W tym folderze gromadzę informacje z internetu. Czytam też odpowiednią literaturę, szukam kontaktów z ludźmi, którzy „tam” byli i mogliby podpowiedzieć jak się przygotować i czego spodziewać. Szukam też tanich połączeń i planuję trasę, robię listę lekarstw, sprzętu. Przygotowania wymagają koncentracji i konsekwencji. Zajmują wiele czasu więc od jakiegoś momentu pomaga mi mój przyjaciel Marek. Bez niego ciężko byłby to wszystko ogarnąć, bo im dalej w las, tym organizacja trudniejsza i dwie ręce to za mało. Potem następuje etap treningów fizycznych i moment informowania Jeremiego o wyjeździe, o tym, że kontakt ze mną będzie utrudniony. Jeremi znosi to naprawdę dzielnie. Bardzo we mnie wierzy. Mamy zresztą ze sobą łączność telepatyczną. Dlatego umawiamy się, na telepatyczne  rozmowy. Jak to Jeremi mówi: „Nie potrzebujemy telefonu, zadzwonię do ciebie telepatycznie.. i śmiejemy się, że musimy pamiętać o zmianie czasu.

Jakie to uczucie być na szczycie po wielkich trudach wspinaczki?

Znalezienie się na szczycie, to nagroda za cały trud przygotowań. Stoję tam patrzę na wszystko dookoła mnie i z reguły płaczę. Jestem z tą górą, rozmawiam z nią w trakcie podejścia, a na szczycie przebijamy sobie piątkę. W bazach jest zawsze za dużo hałasu. Ja wolę odejść na bok i po prostu cieszyć się "tu i teraz", dlatego tak bardzo cenię sobie samotne podróże. 

O czym „rozmawiacie”?

Przede wszystkim to trzeba zaznaczyć, że to ja ją odwiedzam i to ja jestem gościem wchodząc na jej terytorium. Mówię więc jej - tej górze, bo wydaje mi się, że jest kobietą - że chciałabym z jej wierzchołka zobaczyć świat i żeby i proszę, żeby mi na to pozwoliła. Mówię też, że mam plany na przyszłość i proszę, by o tym pamiętała, gdy będę schodzić i żeby nie robiła żartów z pogodą (śmiech). Absolutnie zawsze myślę pozytywnie. Sprawdziłam nie raz, że to po prostu działa.

O czym myślisz, kiedy wędrujesz samotnie? Wiesz, ja jak biegam, to nigdy nie wiem na czym się skupić i denerwuje mnie taka gonitwa myśli. Masz na to jakieś lekarstwo? 

O czym innym się myśli jak się jest w górach, a o czym innym jak się biega. W górach potrzebne jest takie racjonalne myślenie. Trzeba kontrolować czas i pogodę. W miarę możliwości trzeba trzymać się planu, ale i słuchać siebie. Jak jestem w górach to często myślę o rzeczach, o których nie pomyślałabym tu a powód jest prosty. Mam czas i konkretną odległość do przejścia. Ruchy wykonuję machinalnie, a do głowy wpadają myśli, na które w warunkach codziennego dnia i w jego pędzie nie mamy czasu. Inaczej się ma sprawa z  bieganiem. Przebiegłam dwa maratony i kilka półmaratonów. I tu rzeczywiście myśli bombardują cię do momentu, w którym się nie zsynchronizuje twoje ciało z twoją głowa. Z czasem coraz łatwiej je zebrać i czerpać przyjemność z biegania.

Masz Endomondo?

Mam. Sprawdza się zresztą świetnie właśnie do biegania. Pokazuje jaki progres robisz. To bardzo motywujące. 

Myślisz dużo o Jeremim w trakcie wyjazdu?

Myślę. Zawsze, jak jadę gdzieś, to mam od niego rysunek. To mój talizman. Zrobił kilka takich rysunków. Kiedy wchodziłam na Aconcaguę najpierw narysował górę i mnie w połowie drogi na jej szczyt. Zapytałam – a dlaczego nie jestem na samym szczycie? On: Bo zapomniałem. Narysował więc drugą górę, tym razem stałam na czubku. Wszystko się sprawdziło. Nie zdobyłam Aconcagui za pierwszym podejściem. To nie był mój dzień. Trudno mi się szło. Zeszłam do bazy i spotkałam Argentyńczyka, który podszedł ze mną do  następnego obozu nosząc część moich rzeczy. Nico jest moim przyjacielem po dziś dzień i przede wszystkim wspaniałym partnerem w góry, a żeby było zabawniej, miesiąc temu dostałam od niego wiadomość, że jego syn będzie się nazywał Jeremi. 

Pomimo, że Jeremi ma dopiero 8 lat, to wiele już razem podróżowaliście...

Miał 5 lat jak odbywaliśmy pierwsze wspólne rowerowe wycieczki. Na swoim małym rowerku przejechał kiedyś ze mną 60 km w jeden weekend. W zeszłym roku zapakowaliśmy się do starej skody i zrobiliśmy 5500 kilometrów przez Bałkany. Ja i Jeremi. Pojechaliśmy przez Słowację, Węgry, Rumunię, Serbię, Czarnogórę, Albanię i Macedonię. Te dwa tygodnie były dla nas niesamowite. Poza tym Jeremi to świetny kompan podróży. Wszystko sprawia mu przyjemność, wystarczy, że zobaczy psa i już się cieszy. Zresztą latem nie ma weekendu żebyśmy gdzieś nie wyskoczyli. Ten wspólnie spędzony czas, to nasza najlepsza inwestycja. Ludzie kolekcjonują różne rzeczy, każdy to co lubi, ja zbieram momenty i wspomnienia. 

Jakie masz plany wyjazdowe na najbliższą przyszłość?

Sezony na Antarktydzie są w grudniu i w styczniu. Planuję tam być i przebić piątkę pingwinom (śmiech). Mam nadzieję, że znajdę partnerów, dzięki którym zrealizuję kolejny etap projektu „Siła Marzen – Korona Ziemi”. Poprzednie wyprawy do Papui i na Alaskę możliwe był dzięki firmie Baukrane. Dzięki temu, że ktoś we mnie uwierzył, spodobało mu się to co robię i wierzy cały czas. Mam nadzieję, że dalej będziemy razem współpracować przy planach związanych z Antarktydą, ale mam też świadomość, że koszty są ogromne, dlatego szukam sponsorów, którzy współuczestniczyliby w projekcie. Dwie najbliższe góry, czyli Mt Vinson i Everest są wielkim wyzwaniem finansowym, ale ten kto się zdecyduje brać udział w projekcie, będzie uczestniczył w historycznym momencie ponieważ mam szansę być ósmą i najmłodszą Polką, która zdobędzie Koronę Ziemi. I... zrobię to!

 

Więcej o wyprawach i planach Miłki przeczytacie na: www.bogumilaraulin.pl Tam też znajdziecie ofertę sponsorską dla firm zainteresowanych wsparciem projektu.