Teatr  to przede wszystkim szansa na spotkanie z drugim człowiekiem, a w czasach, w których coraz częściej uciekamy w świat wirtualny to bezcenne - twierdzi Adam Orzechowski, dyrektor Teatru Wybrzeże, ikona trójmiejskiej kultury. Dziennikarce magazynu Prestiż opowiada o tym, co go doprowadza do szewskiej pasji w teatrze, co traci człowiek, który nie chodzi do teatru, stawia też pytanie wcale nie retoryczne, czy teatr to tylko czy aż teatr. 

Wierzy pan w życie pozateatralne?

Czasami tak. Wydaje mi się, że mam takie życie, że biorę w nim udział. Teatr stanowi ogromną część mojej egzystencji, w niektórych okresach niemal stuprocentową, ale jednak wierzę jeszcze w coś, co jest ważniejsze od teatru, albo równie istotne. Mam świadomość, że moim życiem jest teatr, ale wiem, że są ludzie, dla których teatr jest tylko teatrem i też trzeba to uszanować.

 

Kto panu uświadamia, że teatr jest tylko teatrem?

Znajomi mówią: No przecież to tylko teatr! Ludzie związani z teatrem mają skłonność do zatracania się w nim, aż tu nagle przychodzi ktoś z zewnątrz i mówi: „E, szkoda czasu, to mi się w ogóle  podoba”. I tyle. 

 

A jak to, co pan robi w życiu zawodowym przekłada się na życie rodzinne?

Katuję teatrem moją rodzinę. Dzieci już ze mną nie mieszkają, ale na szczęście moja żona jest miłośniczką teatru i moją, w związku z czym bez obrzydzenia mówimy i myślimy o teatrze.

 

Co traci człowiek, który nie chodzi do teatru?

Wyobraźmy sobie taką sytuację: siadamy w fotelu, a przed nami, specjalnie dla nas kilkunastu aktorów, reżyser, scenograf, kompozytor stwarzają świat, w którym pojawiają się prawdziwe emocje, prawdziwi ludzie, ze swoimi radościami, dramatami, namiętnościami. Ludzie, którzy specjalnie dla nas wchodzą w sytuacje, w jakich często lepiej żebyśmy się sami nie znaleźli, przeżywają je, byśmy mogli doświadczyć czegoś wzniosłego, radosnego, czasami metafizycznego. Raz będzie to prosta wzruszająca historia, innym razem formalne, plastyczne przedstawienie. Nie chodząc do teatru pozbawiamy się możliwości przeżycia czegoś istotnego, czego na co dzień nie doświadczamy, poznania tego, czego nie wiemy lub nie znamy. Spektakl, który pojawia się w naszej głowie i naszym sercu, wierzę, może nas zmieniać, daje nam szansę byśmy stawali się lepsi. Teatr  przede wszystkim jest spotkaniem z drugim człowiekiem, a w czasach, w których coraz częściej uciekamy w świat wirtualny to bezcenne. 

 

Wie pan, ja nie jestem gdańszczanką, ale podobnie jak wiele innych osób w Polsce słyszałam opinię, że jest pan jednym z niewielu dyrektorów teatru, którzy mają w sobie dwie cechy: nadają się do zarządzania i mają duszę artysty. Moi znajomi z Bydgoszczy kilkanaście lat temu mówili, że w ich mieście pojawił się człowiek do zadań specjalnych.

Chyba troszkę się znam na teatrze - jestem reżyserem, dyrektorem teatru od wielu lat i znam go od podstaw. Nie wolno jednak zapominać, że teatr to relacja. Teatr powstaje między ludźmi. To nieustanne budowanie więzi w środowisku bardzo ambitnym, mocno zindywidualizowanym i nasyconym ekstremalnymi emocjami. Staram się nad tym panować. A w 2000 roku, gdy zostałem dyrektorem Teatru Polskiego w Bydgoszczy zmiany były potrzebne. Niektóre z nich rzeczywiście można by nazwać zadaniem specjalnym.

  

Postawił pan ten teatr na nogi po to, by chwilę później uciec, czy raczej wrócić z powrotem do Gdańska?

Nie, nie uciekałem z Bydgoszczy. Ale to nie była łatwa decyzja, bo zżyłem się z ludźmi i z miastem, a Teatr Wybrzeże był ryzykownym wyzwaniem, kolejnym zadaniem specjalnym. Jestem gdańszczaninem, chodziłem do tego teatru jako młody człowiek, a później pracowałem jako etatowy reżyser. Otwarte ręce jednak na mnie nie czekały. 

 

Bali się pana?

Podobno nadal się mnie boją. (śmiech)

 

Wygląda pan groźnie, ale są tacy, którzy mówią, że Adam Orzechowski to taki człowiek do rany przyłóż.

Bardzo mi z tego powodu miło, ale jakoś szczególnie się nie staram. Pewnie taki troszkę jestem. (śmiech) Zespół jest wspaniały i nie on był problemem, ale medialna nagonka, którą mnie i teatrowi zafundowano. Taki kubeł zimnej wody na powitanie. Trochę potrwało zanim przekonano się do mojego myślenia i doceniono efekty wspólnej pracy.

 

Szedł pan pod prąd?

Robiłem swoje. Wiedziałem, że to prędzej, czy później przyniesie to efekty. Trzeba było po prostu stworzyć odpowiednie warunki. 

 

I postawić na znane nazwiska? Pan doskonale wie, że Krystyna Janda rzadko opuszcza swój własny teatr.

Jako aktorka częściej rusza w trasę, ale jako reżyserka rzadko. A u nas zrealizowała ostatnio „Raj dla opornych”, a wcześniej „Seks dla opornych”. Sukces tego przedstawienia zaskoczył nas bardzo. Znakomita obsada, Dorota Kolak i Mirek Baka, znakomita reżyseria, tekst trafiający do szerokiej widowni - to wszystko budowało niesamowitą aurę wokół tego przedstawienia. Mieliśmy ogromne  zainteresowanie mediów, ale przede wszystkim publiczności, która bilety wykupuje niemal natychmiast po umieszczeniu spektaklu w repertuarze. Ale w naszym teatrze pojawiają się też przedstawienia nieco bardziej  kontrowersyjne i tu publiczność też nas nie opuszcza. Stawiamy przecież również na młodych, nikomu nieznanych artystów. 

Porozmawiajmy trochę o kulisach teatru. Jaki jest powód, kiedy przedstawienie schodzi z repertuaru?

Bywa, że niektóre przedstawienia po kilku latach po prostu się starzeją, wszyscy, którzy chcieli, już je zobaczyli i następuje coś na kształt zmęczenia materiału. Bywają też powody techniczne, na przykład dekoracja się zużywa, aktor po stu powtórzeniach nie czuje już tej chemii, albo aktorka zachodzi w ciążę. Staram się nie zmieniać aktorów, którzy postać budowali od pierwszej próby.

 

I dochodzimy do tak zwanego zielonego przedstawienia....

Jeśli wiemy, planujemy z góry, że to już ostatni spektakl to aktorzy starają się zaskoczyć na scenie partnerów, przygotować jakieś żarty, zagotować ich. Publiczność niekoniecznie nawet bywa tego świadoma. Ale nie zawsze wiemy, że to już ten ostatni raz, czasami po prostu nie wracamy do któregoś tytułu. A inne, o których zdjęciu myślimy co pewien czas, dzięki stałemu zainteresowaniu widowni, utrzymują się na afiszu osiem, dziewięć lat. W Teatrze Wybrzeże najdłużej grane przedstawienie to „Zwyczajne szaleństwa”, które mają ponad dziesięć lat. Z kolei „Intymne lęki” są w repertuarze od dziewięciu lat. Gramy te przedstawienia tak długo, a i tak mamy komplet na widowni, co bardzo mnie cieszy.

 

Lata lecą. W związku z tym jak powiedzieć aktorowi, że jest już za stary do roli?

Aktorzy zawsze myślą, że mogą zagrać wszystko, niezależnie od wieku i doświadczenia. Ale tak, jak do niektórych ról trzeba dojrzeć, tak i czasu nie sposób zatrzymać. Młode aktorki, które przyszły tu zaraz po studiach ledwie zagrają kilka ról, a tu już reżyserzy (one nie wiedzą dlaczego) proponują im do zagrania role matek. I najczęściej to ja muszę powiedzieć aktorowi, że nie da rady zagrać danej roli, że się do niej nie nadaje. To wymaga taktu, ale i stanowczości, wymiana pokoleniowa w teatrze jest istotnym i niezbędnym elementem budowania zespołu.

 

I następuje. Świetnym przykładem jest Dorota Kolak. W Teatrze Wybrzeże grał jej teść Stanisław Michalski, jeden z najwybitniejszych aktorów na Pomorzu, a od roku na tych samych deskach występuje jego wnuczka i córka pani Doroty - Katarzyna Michalska.

To prawda. Staszek Michalski grał w Teatrze Wybrzeże pięćdziesiąt pięć lat, do końca swojego życia. Miesiąc przed śmiercią można go było zobaczyć w „Ożenku”. Teraz, od ponad trzydziestu lat, mamy w zespole Dorotę a od trzech sezonów jej córkę Kasię, którą można ostatnio zobaczyć w dużych rolach w „Portrecie damy” i w „Murzynie warszawskim”. 

 A jaka była pana reakcja, kiedy ponad rok temu dowiedział się, że do zespołu chce dołączyć Kasia Figura?

Bardzo się ucieszyłem, że chce z nami pracować, bo cenię to, co dotąd w jej wykonaniu widziałem. Ale to nie było tak, że nagle oszalałem na myśl o tym, że Katarzyna Figura będzie w Wybrzeżu mega gwiazdą, która przyćmi wszystkich. Miałem głębokie przekonanie, że Kasia może grono wspaniałych aktorów Teatru Wybrzeże powiększyć, że będzie służyła swoim talentem i wdziękiem naszemu repertuarowi, że nie angażuje się do nas na jakichś specjalnych prawach. I tak się stało, a Kasia inspiruje kolejnych reżyserów, a nasza publiczność ją polubiła i chce ją oglądać . 

 

Serialowych gwiazd w Teatrze Wybrzeże nie brakuje. Grzegorz Gzyl, wspomniana Dorota Kolak, Mirosław Baka, Aleksandra Konieczna, Emilia Komarnicka - to aktorzy znani w całej Polsce dzięki występom na małym ekranie. Jak pan podchodzi do tego rodzaju aktywności swoich aktorów?

Dla nas to są znakomici aktorzy teatralni, obsadzani w dużych, odpowiedzialnych scenicznych rolach. I uważam, że dobrze jest, gdy aktor ma możliwość rozwoju na różnych polach, film i telewizja też takie szanse dają. Problemem czasami jest skoordynowanie wszystkich terminów. Ale ta różnorodność doświadczeń jest przecież wpisana w ten zawód .

A co pana doprowadza do szewskiej pasji w teatrze? Jest coś takiego?

Tak. Kłamstwo, manipulacja, gwiazdorstwo, nielojalność i taka zwyczajna ludzka nieuczciwość. Staram się, aby wszyscy byli i czuli się równoważnymi członkami naszego zespołu i widzę jak silny, skonsolidowany zespół wymusza normalne, uczciwe zachowania.

 

W naszej rozmowie zwrócił pan uwagę na ważną rzecz. Mianowicie, czy ludzie rzeczywiście mają się dobrze czuć w teatrze?

Jestem raczej za polityką otwartych ramion, a nie za politycznym, czy ideologicznym formatowaniem ludzi. Dobrze jest gdy możemy i chcemy dyskutować o i w teatrze, o tym co i jak się dzieje na scenie. Jeśli zaczynamy jednak programowo, na siłę tych naszych widzów w „anioły przemieniać” to nie jest dobrze.

 

A to i tak się nie udaje?

Nie, bo teatr nie wpływa na losy świata. Tak jak powiedzieliśmy na początku naszej rozmowy: Teatr jest tylko teatrem i dobrze by było, gdybyśmy znali swoje miejsce.

 

Pan zna swoje miejsce, ale czy wszyscy ludzie w naszym kraju, którzy zabierają głos w sprawie teatru znają swoje miejsce? Rok temu w Poznaniu odwołano „kontrowersyjny spektakl”, czyli „Golgotę Picnic”, w Toruniu posłanka PiS protestowała przeciw wystawieniu „Spisku smoleńskiego”. O co chodzi?

Nie wiem czy znam swoje miejsce, ale staram się robić to co robię odpowiedzialnie. Wymyśliłem   dwa festiwale - festiwal prapremier w Bydgoszczy i w Gdańsku  Festiwal Wybrzeże Sztuki,  i wiem, że ponoszę za repertuar festiwalu, ale i kierowanego przez siebie teatru, odpowiedzialność. Staram się szanować nie tylko odmienne poglądy, ale wiem, że ludzie mają różną wrażliwość. I nie chcę wszystkiego na siłę upolityczniać, choć są tacy, którzy mówią, że wszystko jest polityczne.

 

Polityczny na pewno nie jest spektakl „Wesołe kumoszki z Windsoru”, koprodukcja Teatru Wybrzeże z Teatrem Szekspirowskim.

Myślę, że to doskonały przykład współpracy. Ludzie się znakomicie bawią na tym spektaklu. Cieszę się, że przedstawienie się udało, i że jest to ciekawe doświadczenie dla aktorów naszego teatru, również wyzwanie kondycyjne. 

 

Widziałam ten spektakl i faktycznie, siłownia i klub fitness nie jest już aktorom potrzebna.

Oj, nie. Grzegorz Gzyl grający Falstaffa na diecie szekspirowskiej schudł już pięć kilo! Sama pani widzi, że tu nie ma żartów, nikt się nie oszczędza. Kilka zmian kostiumów, energia potrzebna do każdej sceny i to mówienie do dużego audytorium, to wszystko jest bardzo energochłonne, ale bez tej energii nie da się robić teatru. Paweł Aigner, reżyser przedstawienia chciał by było ono bardzo energetyczne i bazowało na kontakcie z  widzami. Widziałem to przedstawienie kilka razy i widzę jak się zmienia w zależności od publiczności.

 

Dlaczego widział pan je kilka razy?

Próby, próby generalne, premiera... zmiany obsad. No, i codzienne przedstawienia oglądam często. Również inne, te grane na naszych scenach.

 

Kontroluje pan swoich aktorów!

To nie jest może najlepsze słowo, ale trochę, tak jest. Obserwuję, co się dzieje na scenie i jak nasze przedstawienia i aktorzy się rozwijają, jak się zmieniają.

Nie wyznaje pan zasady, że już trzeba iść do domu, bo zrobiłem swoje?

Nie, nie uznaję tej zasady. Są sprawy, które wymykają się spod tych wcześniej ustalonych ram i trzeba takie rzeczy na bieżąco korygować. Jak nie ma mnie na przedstawieniu, to dzwonię do aktorów lub asystenta reżysera i pytam jak było.

 

Pan jest pracoholikiem?

Myślę, że nie, ale jeśli zapytałaby pani o to moją żonę, to pewnie odpowiedziałaby twierdząco.

 

Czego ja się spodziewałam? Przecież żaden pracoholik się do tego nie przyznaje!

Moja córeczka, kiedy była w szkole podstawowej, albo gimnazjum ustaliła, że środy i piątki są w domu bez teatru, to znaczy nie mówimy w te dni o teatrze - kiepsko mi to wychodziło. Zawsze się starałem, by moja praca była też moją pasją. Myślę, że tylko wtedy ma sens to, co się robi.

 

Przy takim podejściu nie musi się pan bać o swoją emeryturę. Może pan pracować do końca życia.

Niby tak, ale doskonale pani wie, że układ społeczno - polityczny w naszym kraju jest bardzo dynamiczny i to bycie na emeryturze jest dość ryzykowne. Są tacy, którzy marzą o tej emeryturze, a inni chcą pracować, a nie mogą. Jeśli chodzi o dyrektorów teatru, to obowiązuje nas ustawa o prowadzeniu instytucji kultury. Ta ustawa w teorii miała wzmocnić naszą pozycję.

 

W teorii, a w praktyce?

Okazało się, że dyrektor jest często jedynym elementem zmiennym w teatrze, my podpisujemy umowy na czas określony w ustawie, tj. od trzech do pięciu lat.

 

Nie ma stabilizacji. Czy warto zatem się starać i przywiązywać do stanowiska?

Tu nie chodzi o przywiązanie do stanowiska, ale bez wejścia na sto procent nie ma co marzyć o sukcesie. A przy okazji warto tez zauważyć ogromne pole do działania w kwestii prawnej, widzimy jak trudno dziś znaleźć dyrektora teatru. Ogłaszane konkursy są często nierozstrzygnięte, a decyzje komisji konkursowych podważane lub unieważniane. W teatrze przecież pracują nie tylko dyrektorzy i warto pomyśleć o stabilności życiowej wszystkich tam zatrudnianych.

 

To prawda, że pan ma za sobą przygodę naukową na Politechnice?

Naukową na pewno nie, ale rzeczywiście jestem wykwalifikowanym inżynierem o specjalności maszyny przemysłu spożywczego. Ale podczas tych studiów byłem również aktorem w studenckim teatrze. A potem zdałem na reżyserię. Wtedy były to studia pomagisterskie.

 

Dziś młodym jest o wiele łatwiej.

Pyta mnie pani, czy ta młodzieńcza kreatywność jest elementem wystarczającym, by zaistnieć w polskim teatrze? Pewnie czasami łatwiej, ale nie zawsze to, co łatwiejsze jest lepsze. 

 

Czego pan poszukuje jako twórca?

Praca twórcza to przede wszystkim wyprawa w nieznane i dobrze się dzieje, gdy pojawia się wokół nas grupa ludzi, z którą możemy wspólnie poszukiwać, przekraczać, czasami wchodzić w sytuacje ryzykowne  itp. Bez wzajemnego zaufania, bez poczucia bezpieczeństwa jest to trudne albo nawet niemożliwe. Dla mnie, jako dyrektora, ważnym jest też komfort finansowy instytucji. W kraju, w którym mówi się często, że kultura jest najważniejsza, nie zawsze tego doświadczamy. Więc jest mnóstwo rzeczy do zrobienia w tej dziedzinie. Instytucje jakoś sobie radzą, ale twórcy indywidualnie pracujący mają dużo gorzej.

 

A jak sobie jakoś radzą, to trzeba ich potępić. Szczepan Twardoch do dziś jest na językach za to, że wzięli go do reklamy Mercedesa.

Twardoch jest facetem, który napisał parę książek i jakoś funkcjonuje, ale są tacy, którzy zaczynają, tacy, którzy nie są ulubieńcami szeroko rozumianych odbiorców i mediów, tacy którzy nie potrafią się przebić. Ta lista jest pewnie bardzo długa a odrobina bezpieczeństwa w życiu artystycznym przydaje się wszystkim.

 

Spuśćmy z tonu na koniec. Nadal jest pan miłośnikiem serialu „Little Britain”?

(śmiech) Oj, już dawno tego nie widziałem!

 

Ale angielski humor mam nadzieję pana nie opuścił?

Myślę, że bez poczucia humoru nie da się funkcjonować. No i najważniejsze, czy mamy poczucie humoru na własny temat, bo z tym jest zawsze problem.

 

No właśnie. Pan lubi się z siebie śmiać?

Czasami się śmieję, ale czy lubię? To już trudniejsze pytanie. Ok, lubię może mniej, ale się śmieję. Mam dystans do siebie i do tego co robię. 

 

Panie dyrektorze, zaczęliśmy na teatrze i na nim skończymy.

Tak jest, w końcu to tylko teatr…