Tymon Tymański. Jestem pojebem
Muzyk, kompozytor, aktor, poeta, skandalista. Ostatnio zasłynął Polskim Gównem, musicalem o krajowym showbiznesie. Ma na swoim koncie niezliczoną liczbę romansów, skandali oraz - jak na rockendrollowca przystało - imprez. Tymon Tymański, dzisiaj gdańszczanin, a przez lata związany z Sopotem - w nocnej rozmowie z Michałem Stankiewiczem i Jakubem Jakubowskim. Oczywiście w Sopocie. I jak zawsze w trasie.
Tymon Tymański: Ja dzisiaj nie mogę za ostro, najwyżej kilka butelek wina. Spatif?
Michał Stankiewicz, Jakub Jakubowski: Spatif. Ale najpierw siądziemy w domu. Wino też jest. Spatif to Twoje ulubione miejsce?
Kiedyś tam mieszkałem w pewnym sensie. Chociaż pierwsze wspomnienie z Sopotu to fontanna. Jeździłem do Sopotu na wagary i taki osiowy moment dla mnie to czerwiec 1986, czyli zaraz po Czarnobylu, kiedy ja zdałem maturę, a mój kolega Lopez jej nie zdał. Zrobiliśmy wtedy bardzo fajną imprezkę na Monte Cassino i piliśmy z powodu zdania i nie zdania matury. Była z nami niejaka Palma i Olaf Deriglasoff. To był mój pierwszy moment poznania z subkulturą Monciaka.
Czyli twój początek końca. (śmiech). Zresztą do Monciaka i tematów kombatanckich zaraz dojdziemy, ale najpierw trochę polityki. Głosujesz na swojego kolegę Pawła Kukiza?
Co Wy, bez jaj.
Nie? A poczekaj, czy przypadkiem nie mówiłeś o nim coś publicznie? Udzielałeś mu poparcia?
Przez chwilę zastanawiałem się nad tym. Mnie Kukiz niepokoi, ponieważ jest oszołomem, tzn. ja tez jestem oszołomem, ale Kukiz jest oszołomem, którego ja nie rozumiem. Bo ja jestem trochę oszołomem na pokaz, a pod spodem mam bardzo racjonalne poglądy buddyjsko - humanistyczne. On mnie na chwileczkę zwiódł tematem demokracji bezpośredniej, która funkcjonuje w Szwajcarii. W Szwajcarii mam syna i trochę jakby tematu liznąłem. Tylko facet jedzie po prostu na negacji, bo jest populistą. Szuka po prostu takiego elektoratu, który jest wkurwiony na maxa. I znalazł.
Ale chyba nie jest wyjątkiem jeśli chodzi o populizm. Tak jak wszyscy politycy - PiS, PO, PSL czy SLD.
Ja Pawła lubię jako kolegę, ale w niego nie jako polityka. Jeśli chodzi o jego muzykę, nigdy w życiu nie wiedziałem, o co mu chodzi. Analizuję czasem jego karierę. Pamiętam kiedy w latach 80. występował z zespołem „Hak” i śpiewał „O o ołowiane głowy, o, o bez wyrazu twarz” - to było dość cienkie wejście. Potem wyskoczył z zespołem „Piersi” i nagle zrobił się ostrym punkiem. A potem znowu: „Całuj mnie, to taka piękna gra”. Kurwa, o co chodzi temu mojemu koledze?
A Aya RL?
Bez jaj. Podobało wam się to? To były jakieś gejowate piosenki. Moim zdaniem Kukiz to prowokator, który ma cały czas jakiś problem z czymś, czego sam do końca nie zgłębił. Ja nie wierzę w ludzi pełnych jadu. Uważam, że można pożartować sobie, pokrzyczeć, ale gdzieś musi być jakaś teza, trzeba mieć jakiś program. Z czym idziesz do wyborów? Co proponujesz? JOW-y? Co to są kurwa JOW-y? I jak poprawi życie bezrobotnych, emerytów, źle opłacanych ludzi pracy?
To na kogo postawisz jesienią?
Mam to w dupie, nie przejmuję się tym. Ja zawsze głosowałem na partie liberalne, ale PO zawiodło mnie na całego i ostatni raz dałem kredyt zaufania. Nie mam już złudzeń. Jak słyszę co PO mówi o PiS to bez jaj, to też jest sprawa wyolbrzymiona. Pracowałem w TVP za Wildsteina i Urbańskiego, był u nas w ekipie buddysta, gej i prawicowiec. I nikomu to nie przeszkadzało. Tak samo w Agorze lansują tezę, że jak przyjdzie PiS, to będzie źle. Bez przesady z tą nagonką. Choć mam i PO i PiS w dupie.
Skoro o dupie mowa, to pogadajmy o gównie. Po latach ukazało się Polskie Gówno, twój musical, nad którym pracowałeś długie lata. Planujesz poważniejszą karierę aktorską?
Ja od zawsze miałem chrapkę na kino. Jako młody chłopak marzyłem, by robić muzykę do filmów. Widziałem film o Komedzie i myślałem, żeby pojawił się też i mój Polański. Ale zamiast Polańskiego pojawił się Olaf Lubaszenko z wizją komedii złodziejskiej. Przeczołgaliśmy się przez wszystkie kluby na Monciaku, w efekcie czego miałem robić muzykę do Sztosa. Niestety finał był inny. Poszły w grę jakieś układy.
Polskie Gówno to jest twój pogląd na showbiznes, czy po prostu film?
To jest po prostu film, w którym rozliczyłem się z pewnego okresu życia. Po rozpadzie Miłości i śmierci Jacka Oltera nie miałem pomysłu na jazz. Do tego trzeba mieć bandę oddanych chłopaków, ale pomyślałem jednak, że wrócę. Spotkałem chłopaków z Olecka, zrobiłem zespół pod “Wesele” Wojtka Smarzowskiego, czyli Tranzystory. Trafiłem wtedy nagle do 4 ligi, bo ludzie lubią to co robiłeś kiedyś, a nie coś nowego. W Polsce jest tak, że jak grałeś agrorocka to masz go grać dalej, bo na tym się wychowali. Na szczęście Wojtek Smarzowski został wtedy moim Polańskim. Powiedział mi: napisz mi muzykę jak Polowirus. I tak trafiłem do “Wesela”. Tam, na planie wszyscy stali się artystami filmu, dużo się wtedy nauczyłem.
Czyli Polskie Gówno zawdzięczamy też Smarzowskiemu?
To na pewno mój mentor i przyjaciel, ale tak naprawdę musiałem zrobić swój film, a Wojtek dodał mi animuszu. Pamiętam jak wysłałem scenariusz Smarzowskiemu. On to zjebał i dał mi krótki kurs pisania. I po 3 miesiącach mniej więcej wiedziałem jak to zrobić. Wojtek pojawiał się też na montażach i mówił - to ciąć, to wypierdalać.
Sukces?
Finansowo słabo. Budżet filmu zamknął się w niecałym milionie zł. Jesteśmy w plecy pewnie połowę z tego, ale to nie koniec – bo dopiero DVD wyszło. Planowaliśmy 250 tys. biletów, a poszło 50 tys. Błędy przy promocji, mały budżet itd. Ale dla mnie osobiście - tak kiedy w lipcu wyszedłem z pierwsza kopią filmu zakrzyknąłem z radości. No i przecież dostaliśmy nagrody na festiwalach w Koszalinie i w Gdyni.
Będzie Polski Mocz?
Mocz nie, ale film tak. Napisałem konspekt filmu o Krzyśku Klenczonie, postać pięknego luzera, outsidera, postać po arystotelejsku tragiczna, kultowa, niesamowita, której jednak coś nie wyszło. Postać trochę zapomniana, bo ludzie mało wiedzą o jego karierze.
A ty jaką jesteś postacią? Też luzerem i outsiderem?
Mam czas pojechania i mam czas racjonalizmu. Czas kiedy gotuję zupę, robię obiad i czas kiedy się bawię. Trudno powiedzieć. Choć myślę, że jestem pojebem i zawsze będę. Jakoś sobie radzę, przy okazji udaje mi się uniknąć podstawowych nałogów. Wielu mich kolegów wylądowało poza granicą, jeżeli chodzi o alkohol i ćpanie. Potrafię to jakoś umiarkować. Mam dobre geny.
Takim apogeum pojechania to były chyba czasy Totartu?
Owszem, ale były to czasy, kiedy nie było co robić za bardzo. To był trudny moment dojrzewania. My, tacy nadwrażliwi ludzie jak Paweł Konjo Konnak czy Zbyszek Sajnóg, nie pasowaliśmy do triady Solidarność - Kościół - Komuna. Kiedy poznałem tych chłopaków na UG miałem poczucie, że mamy coś ważnego do przerobienia. Często słyszę takie zdania, że Janiszewski, Skiba, Konjo i ja mamy podobną stylówkę - to rodzaj trójmiejskiego rapu, nacechowanego jodem i nadaktywnością. W Totarcie było kilku takich wariatów, którzy się czymś wyróżniali. Jeden świetnie pisał, drugi świetnie rysował, trzeci był bardzo oczytany. Nie było to może jakieś wybitne tworzenie, ponieważ byliśmy wtedy bardzo młodzi. Na pewno nauczyliśmy się wielu technik i sztuczek, które pchnęły nas w kierunku scenicznego happeningu.
A propos Totartu. Konjo faktycznie oddał kiedyś stolca na scenie?
Tak. To było podczas występu w Rzeszowie. Jechaliśmy 40 godzin, byliśmy zmęczeni podróżą. Jest ciemno jak w dupie, sala na 100 osób, no i zaczyna się akcja. Sajnóg czyta manifest, ludzie słuchają. Akomapniowałem wtedy Totartowi w duecie z perkusistą zespołu Milion Bułgarów. No i Konjo nagle wyskakuje, ni stąd ni zowąd, półnagi w kabaretkach. Tańczy, wije się, ja śpiewałem piosenkę zespołu Suicide i nagle patrzę, że Konjo wyciąga tacę i wali na nią kloca. Planowaliśmy taki rozwój sytuacji, ale tak czy owak zaskoczenie było. No i co? Z racji, że jestem osobą zespołowo - lojalną ograłem mu to gówno zrobiwszy mu odpowiedni podkład muzyczny. Efekt był taki, że ludzie zaczęli szturmować do wyjścia. Zostało może z 5 osób, Konjo był cały w gównie, a ja rozbiłem basówkę w takt muzyki Wagnera i w finalnej euforii zlałem się na klatę Konia. Na drugi dzień byliśmy bogami w Rzeszowie. To były pojebane czasy.
To był wasz najbardziej hardcorowy występ?
W sumie, tak. W ogóle Totart to był czas kiedy dosyć mocno przeginaliśmy.
Wróćmy do Sopotu. Tutaj miałeś najgorętsze okresy twórczo – seksualno - imprezowe.
Tak. W latach 91 – 95 mieszkałem na rogu Haffnera i Monciaka. Z tarasu widziałem całą ulicę, piłem herbatkę albo piwko, grałem na gitarze. Tutaj napisałem z 50 numerów.
Zacząłeś od „Miłości“.
Niejako dzięki Mikołajowi Trzasce rozpoczęło się mieszkanie w Sopocie, a dokładnie przez jego ówczesną dziewczynę, a później moją pierwszą żonę Anię Lasocką. Zamieszkaliśmy na stryszku na ulicy Haffnera. Ten strych był magiczny. To był czas kiedy powstała wspomniana „Miłość“ w składzie z Jackiem Olterem, Leszkiem Możdżerem i Mikołajem Trzaską. Mieliśmy trzy, cztery próby w tygodniu. Przedtem graliśmy głównie na ulicy. To był rok 1992, mozolna praca zaowocowała pierwszymi sukcesami - zaczęliśmy wygrywać te wszystkie plebiscyty Jazz Forum, sporo grać po całej Polsce i nie tylko. W 1993 roku wydaliśmy pierwszą płytę i zaczęły się dziać coraz ciekawsze reczy.
Długo mieszkałeś w Sopocie?
Może nie długo, ale kilka razy. Z pierwszą małżonką, potem z kolejną. W kilku miejscach. Zmiany zamieszkania związane były oczywiście z kobietami. Kiedy miałem 27 lat rozstałem się z Anią. Byłem chwilowo bezrobotny i bezdomny. Rozpoczęła się pijatyka z jakimiś półgłówkami. Zaczęli mi wtedy puszczać muzykę grunge’ową. Okazało się, że jestem w dupie, bo zostałem na etapie Coltrane’a, Davisa i Zappy, a tu nowa muzyka rockowa urywa dupę. Była Nirvana, Pearl Jam, Soundgarden. Zacząłem walić nosy, chlać wódę i słuchać muzyki młodzieżowej. To było dla mnie bardzo cenne i odświeżające doświadczenie.
Trzeba przyznać, że refleksem muzycznym się nie wykazałeś.
Kiedyś miałem próbę z Miłością, graliśmy wtedy bardzo trudne kompozycje i nagle zmęczeni idziemy sobie do kuchni i Lechu Możdżer włączył telewizor. Leci „In Bloom” Nirvany. Moje oko widzi trzech przystojnych chłopaków śpiewających jak Beatlesi. Słyszę zajebisty kawałek czując wielką zazdrość mówię do Leszka „wyłącz to, wracamy do pracy“. Nie mogłem tego znieść. Okazało się, że dzieje się zajebisty rock, a ja gram jazz jebany. Ale rok po odejściu Ani już grałem tego hałaśliwego rocka. Założyłem pierwszą kapelę rockową Trupy, potem Czan. Wydziarałem się i postanowiłem odwrócić życiową sytuację: grać jazz dla przyjemności, a zacząć zarabiać z rockandrolla. Potem uciekłem z Sopotu na Zaspę, gdzie przez pewien czas mieszkałem z moją drugą małżonką Martą i kolegą Lopezem, poetą i happenerem. Napisałem tam muzykę do Polovirusa Kur. Potem kupiłem mieszkanie na styku Sopotu i Gdańska, gdzie napisałem muzykę do Sztosa.
Aż znów wróciłeś do Sopotu.
Tak, pojawił się Robert Brylewski z córką Sarą. Zaczął się mój zakazany romans. Rzuciłem się w pogoń za szczęściem i zamieszkałem znów w Sopocie. Wtedy rezydowałem przez okrągły rok w Mandarynce, było to tuż po śmierci Jacka Oltera. To był ciekawy okres, gdyż nie mogłem widywać mojej dziewczyny mającej lat 15. Musiałem kupować jej telefony komórkowe, które natychmiast jej zabierano. W Sopocie dużo się działo, był to jeszcze czas przedibizowy. Było wielu fajnych artystów, w Spatifie przesiadywali muzycy, malarze i ich piękne dziewczyny. Przychodzili koledzy Umiastowski, Cześnik, Czerniawski, bywał Deriglasoff, Nawrocki, Trzaska, Mazzollowie, etc., po prostu było ciągle wesoło. Graliśmy też często w Spatifie, Sfinksie i innych klubach naszej perły Bałtyku. To było takie drewniane, klimatyczne miasteczko pełne bohemy i świetnej muzyki. I to był mój Sopot. Ponownie wróciłem do Sopotu, gdy miałem 40 lat. To był czas kiedy rozstałem się z Sarą. Przeżywałem wtedy kolejny życiowy rozpad, ale że zawsze jakoś szybko radziłem sobie w tych sytuacjach, pojawił się znów Spatif. A co robiłem w Spatifie...? Dupy wyrywałem zawsze. W Spatifie najczęściej, ale też i w Papryce na przykład.
Wracając do Mandarynki. Chodziła legenda miejska, że Tymon jest właścicielem.
Miałem przyjaciela, który był socjologiem i dorobił się jakiś tam pieniędzy. Miał parę budynków i też parę biznesów. Andrzej Marossek był gościem bardzo energicznym, który wymyślił, że można założyć trójmiejską firmę płytową. Jako, że uwielbiał Maleńczuka i Kazika, ale też Kobiety, Ściankę, itp., wpadliśmy na pomysł, że wydajemy alternatywne płyty, a Mandarynka będzie naszym zapleczem. Trzecim macherem był Jacek Podworski, mój ówczesny menago i przyjaciel, który został szefem Mandarynki i prezesem wydawnictwa. Miałem też tam studio, w którym kleciłem muzykę do Wesela. Przeżyłem tam wiele fajnych imprez, m.in z nieodżałowanym Grześkiem Ciechowskim i całą Republiką, tuż przed śmiercią Grześka. Zanim Mandarynka stała się klubem, stanowiła biuro Biodro Records oraz artystyczny squat, w którym mieszkałem wraz z kumplami freakami - perkusistą Rorym, DJ Zibim i jego dziewczyną Magdą, fajną tancerką i wreszcie z pianistą Sławkiem Jaskułke.
Ale włóczyłeś się chyba wszędzie?
Jasne. Z fajnych jeszcze miejsc, które pamiętam było jeszcze Siouxie. To był mały klub między tunelami u góry Monciaka. Taka salka z wygłuszeniem, gdzie pot i woda zbierały się na ścianie i nieco waliło grzybem. To był klub na godziny. Bywałem też w Sfinksie w latach 90. Paliliśmy jointy, piliśmy dziesiątki browarów, po czym pijani lądowaliśmy w morzu.
Plaża to obowiązkowy punkt programu. Przynajmniej latem.
Molo też i to często. Właśnie po imprezach kończyliśmy niczym kupa pijanych i naćpanych Morrisonów. Było takie straszliwe lato, bodajże w 94 roku, kiedy po prostu było tak gorąco, że przełamałem pigment i zrobiłem się brązowy jak Indianin. Wtedy piliśmy głównie wódę z piwem. A jak się pije wódę z piwem, to trzeba wiedzieć, że wóda odbiera mózg, a piwo odbiera kontrolę nad pęcherzem. Zdarzało się, że człowiek budził się zlany potem i nie tylko. Pamiętam też imprezę, na której po pijaku usiłowałem poderwać swoją kuzynkę. Upał, wóda, głośna muzyka, towarzyski flirt... ocknąłem się z kuzynką na kolanach pośród piasków sopockiej plaży... I na szczęście zdołało do mnie dotrzeć, co jej proponuję. Szybko złapałem pion i odprowadziłem do klubu. Na szczęście wygrał rozsądek.
Dzisiaj masz jakieś miejsca swoje w Sopocie?
Nie.
No to cześć.
Cześć.