Artur Siódmiak. Od króla tygodnia do Króla Artura

Krzysztof Nowosielski

Jest 2009 rok. Do syreny kończącej ćwierćfinałowy mecz mistrzostw świata w piłce ręcznej Polska - Norwegia zostało piętnaście sekund. W ostatniej akcji Norwegowie  tracą piłkę, którą przejmuje Artur Siódmiak. Popularny Siudym nie zastanawia się długo, rzuca spod własnej bramki… i trafia. Wygrywamy. Bohater narodowy? Nic z tych rzeczy, „to sukces drużynowy”. W rozmowie z Prestiżem Artur Siódmiak - dziś trener i ekspert telewizyjny - opowiada o podejmowaniu ryzyka, społecznym fenomenie kibicowania i odnajdywaniu się w „życiu po życiu”. 

Często wracasz do ostatnich piętnastu sekund z meczu z Norwegią? 

Tak, bo to wciąż bardzo medialny temat. Te piętnaście sekund to nagroda dla drużyny i dla mnie osobiście za lata, które razem przepracowaliśmy. Byliśmy ekipą, którą cechowała ogromna determinacja, wola walki. Dla mnie to bardzo miłe, nawet ktoś mnie kiedyś ochrzcił Królem Arturem. Nie zapominajmy, że to też sukces drużynowy.

Sporo ryzykowałeś…

Bogdan Wenta, nasz trener, powiedział po meczu, że gdybym nie trafił, urwałby mi jaja (śmiech). Mówiąc zupełnie poważnie, ryzyko i wiara są wpisane w sport. Wóz albo przewóz. 

Podejmowania ryzyka można się nauczyć?

Chyba nie, to się po prostu ma. W sytuacjach stresowych liczą się czytelne, proste komunikaty. Wtedy nie kalkulujesz, nie myślisz co będzie, jeśli nie trafisz. Ta bramka była ważna też dla mnie osobiście, bo pomogła mi wyjść z cienia.

Kiedy pomyślałeś, że piłka ręczna to całkiem dobry sposób na życie?

Gdy dostałem pierwszy kontrakt zawodowy w Wybrzeżu Gdańsk. Na studenckie czasy to wystarczało, chociaż byliśmy z Marcinem Lijewskim tak zwanymi królami tygodnia. 

To znaczy?

Dostawaliśmy pensję, a po tygodniu już jej nie mieliśmy. Chodziliśmy do knajp na dobre żarcie,  imprezowaliśmy, a później pożyczaliśmy pieniądze, żeby wystarczyło na chleb z dżemikiem. Lijek przyjechał do Gdańska po liceum, ja byłem na drugim roku studiów. Uczyłem go życia. Od robienia kotletów, po pranie i sprzątanie. Pamiętam, że zawsze podjadał mi jedzenie z lodówki i rzadko je potem uzupełniał. I mył się moim żelem pod prysznic (śmiech). To był dobry czas, razem chodziliśmy na imprezy, razem trenowaliśmy. Byliśmy beztroscy, a ten kontrakt dawał mi jakąś stabilizację, tu i teraz. Nie myślałem wówczas o przyszłości. 

Stabilizacja przyszła z czasem?

Z czasem i wraz ze zmieniającymi się okolicznościami. Pewna presja, także życiowa, musiała przyjść po wyjeździe za granicą. Jeśli tam nie trenujesz na miarę talentu, nie przykładasz się, to już jesteś skończony. Jednak zacząłem to traktować w pełni profesjonalnie już podczas gry w Wybrzeżu, gdy dwukrotnie  zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Potem przyszedł okres, gdy w ogóle nie było pieniędzy, klub się prawie rozpadł.

Zwątpiłeś? 

W pewnym momencie, tak. Chciałem to wszystko rzucić i zająć się pracą. Szukałem różnych możliwości, choćby pracy w ubezpieczeniach. Ale chwilę później pojawiła się szansa wyjazdu za granicę. 

Chciałoby się powiedzieć, w ostatnim momencie.

Wtedy tak myślałem, ale dziś wydaje mi się, że to był najlepszy moment. Wyjechałem jako dojrzały człowiek, w wieku 28 lat. Już wiedziałem, co jest dla mnie ważne i wykorzystałem szansę. 

I przyszły też sukcesy reprezentacyjne. Miałeś poczucie, że łączycie Polaków?

Oczywiście. Podział w naszym kraju jest widoczny na każdym kroku, ale sport jednoczy, bez dwóch zdań. Nie oszukujmy się, że Polacy jeszcze kilka lat temu byli wielkimi fanami piłki ręcznej. Ale kibicowali, bo były mistrzostwa świata albo Europy i chcieli przeżyć coś niezwykłego, a później cieszyć się tym sukcesem. 

A ty jesteś kibicem?

Interesuje się sportem ogólnie, ale nie kibicuję żadnej drużynie, jednak myślę, że jeśli poszedłbym na mecz piłki nożnej Lechia - Legia, usiadł w zwykłym sektorze i zaczął chwalić Legię, to najpewniej dostałbym wpierdol. Te aspekty odsuwają mnie od piłki nożnej. Jeżdżąc po Polsce widzę, ile sił i pieniędzy angażuje się w zabezpieczanie meczów nawet na najniższym szczeblu. Te środki można przecież przeznaczyć na szkolenie dzieci.  

Wracając do kibiców, tych właściwych, tłumaczysz sobie w jakiś sposób ten społeczny fenomen kibicowania? Patrząc na ostatnie piętnaście lat, zainteresowanie pojawia się tam, gdzie jest sukces. 

Każdy sukces generuje olbrzymie emocje, dobrze pamiętam małyszomanię. Środowisko sportowe jest otwarte, trzymamy się z siatkarzami, czy piłkarzami nożnymi, więc te sukcesy się wzajemnie napędzają. Gdy dochodzi do meczu z Niemcami czy Rosją, budzą się dodatkowe emocje, uwarunkowane pewnie kwestiami pozasportowymi.

W końcu zawsze znajdzie się grupa kibiców, którzy chcą się odegrać za II wojnę światową.

Dokładnie. Balon jest nadmuchiwany, ale my jako sportowcy nie traktowaliśmy wówczas tych emocji osobiście. Ale faktem jest, że na mecze z tymi drużynami nie trzeba nas było wcale motywować. Znaliśmy nastroje społeczne. 

Kto był waszym liderem?

Po latach mam poczucie, że to był zespół mocnych osobowości, tworzony przez wielu liderów. I na boisku, i poza nim. Każdy miał swoją rolę, z której wywiązywał się w charakterystyczny sposób. Nikt nie rzucał tak jak Karol Bielecki. Sławek Szmal potrafił bronić w beznadziejnych sytuacjach. Michał Jurecki był niezastąpionym jokerem. Pamiętam mecz z Duńczykami o wejście do finału. Michał zawsze trochę się jąkał. Była dogrywka, gdy trener wezwał go i zapytał: – „Dzidzia, jesteś gotowy”? Michał odpowiedział: – „Ttttttrenerze, od urodzenia”! Po czym wszedł na boisko, rzucił dwie bramki i wygraliśmy. Wtedy to on był liderem. Zawsze go trochę tonowaliśmy, bo był młody, a  miał dużo do powiedzenia (śmiech). 

Była hierarchia?

Tak, ale stworzona w naturalny sposób, nikt się nie buntował. Młody zawsze wiedział, że jest młody. 

A trener Wenta był liderem?

Czasami aż za bardzo (śmiech). Kiedyś ktoś nas nazwał „Orłami Wenty”. Teraz myślę, że to nie było przypadkowe. Bogdan miał wielką charyzmę, nienawidził przegrywać. Nawet gdy graliśmy w piłkę nożną, czy karty, nie dawał za wygraną. Bogdan potrafił nas scalić. To była wspaniała drużyna.

Wydaje się, że w grze zespołowej zaufanie to kluczowa sprawa. 

Musi być. Jeśli stoi obok ciebie facet i mu nie ufasz to nigdy nie wygrasz.

Jak je zbudowaliście?

Przez pozaboiskowe relacje. Jeździliśmy razem na wakacje, imprezowaliśmy, spędzaliśmy czas wolny. To spajało drużynę. Znaliśmy się jak łyse konie.

Zdarza się, że nieporozumienia w zespole nie wykluczają zawodowstwa.

Bo tak powinno być. Jesteśmy zawodowcami, pracujemy na sukces drużyny. Ale są sytuacje, gdy trzeba przekroczyć pewną normę, granicę zaangażowania, wsadzić za kogoś głowę czy nogę. Mając zaufanie do drugiego zawodnika, czy w ogóle do drużyny, byłem w stanie zrobić wszystko. Ale nie wsadziłbym głowy za kogoś, komu nie ufam. 

Umiałeś przegrywać?

Porażka zawsze była trudna do przyjęcia, ale nie przekładała się na brak szacunku dla przeciwnika. Po przegranym meczu pretensje można mieć przede wszystkim do siebie. Najgorszy jest moment, gdy idziesz do szatni i wiesz, że nie zagrałeś na miarę swoich możliwości albo miałeś pecha. Myślisz sobie: „Przecież oni są słabsi”. 

Kiedy uznałeś, że trzeba powiedzieć stop i zacząć „życie po życiu”?

Ta decyzja dojrzewała we mnie przez dwa lata, więc zmiana była dość bezbolesna. Chciałem, żeby moje „życie po życiu” było zaplanowane i przemyślane. W pewnym momencie pomyślałem, że chcę pracować w mediach. To od początku  stanowiło dla mnie pewną bazę. Mogłem coś od siebie dać, bo analizowanie i komentowanie meczów nie sprawia mi żadnych problemów. 

Ciągnie cię jeszcze na boisko?

Jeszcze rok temu mnie ciągnęło, ale gdy z boku przyglądałem się jak kości trzeszczą, pomyślałem że to już nie dla mnie. Nie chciałem rozmieniać się na drobne, metryki nie oszukasz. Nadal lubię ten specyficzny zapach hali, kleju, ale nie chciałem w to znowu wchodzić. Gdy wróciłem do Polski uznałem, że warto przekazać swoje doświadczenie młodym ludziom, którzy nie są jeszcze ukształtowani, dzięki temu mogę mieć pozywany wpływ na ich rozwój. Trochę na wzór campów Marcina Gortata zorganizowałem swoje eventy. Przez trzy ostatnie lata wszystko mocno się rozwinęło. Współpracujemy z ministerstwem sportu i turystyki, mamy objętych szkoleniem setki dzieci. 

Zająłeś się też dość nietypową dyscypliną –  plażową piłką ręczną. 

Zupełnie przypadkowo. Jeden z kolegów zaprosił mnie na mecz, zobaczyłem i spodobało mi się. Zorganizowaliśmy dwa turnieje. Jeden przed Stadionem Narodowym, a drugi w Gdańsku. Marketingowo zrobiliśmy dobry produkt i stwierdziłem, że to rozwojowy sport. W zeszłym roku organizowałem turnieje Artur Siódmiak Summer Tour. Jeśli uda się rozegrać cały tour także w tym roku, to w przyszłym postaramy się o organizację mistrzostw Europy. 

Kariera sportowa to często okres wielu wyrzeczeń, które dotyczą także rodziny. Przewartościowałeś w ostatnich latach swoje życie? 

Rodzina daje mi ogromną siłę. Lubię spędzać czas z najbliższymi, ale wiem, że nadal jest go zbyt mało. To ważne, bo czasami skupiasz się na nowych wyzwaniach, a zapominasz, że przez rok twój syn wydoroślał. Przychodzą w życiu momenty, które łatwo przegapić. Później trudno nadrobić stracony czas. 

Jesteś spełniony?

Tak, choć zawsze można stawiać sobie nowe cele. W Polsce jest wielu sportowców bardziej utytułowanych ode mnie, ale byłbym nie fair w stosunku do siebie i ludzi, z którymi współpracowałem, gdybym powiedział, że osiągnąłem zbyt mało. Lata kariery to nie tylko sukcesy sportowe, ale możliwość poznania innych kultur, języków, stylów życia, rozwoju intelektualnego. Grając we Francji, Niemczech, czy Szwajcarii mogłem tego wszystkiego doświadczyć. To też traktuję w kategoriach sukcesu.

Najważniejszy moment w życiu?

Igrzyska Olimpijskie w 2008 roku. Pojechaliśmy tam jako wicemistrzowie świata i chcieliśmy zdobyć medal.  Ten wyjazd do Pekinu był z jednej strony spełnieniem marzeń z dzieciństwa, a z drugiej strony, to było też ogromne rozczarowanie, bo potknęliśmy się na Islandczykach. Mieliśmy ogromnego kaca moralnego. Chciałem kończyć karierę, bo zdawałem sobie sprawę, że to może jedyna szansa na zdobycie medalu olimpijskiego.

Co ci dało motywację?

Miłość do tego sportu. Wróciłem do klubu i wszystko przemyślałem, ochłonąłem. Na kolejnym zgrupowaniu zaczęliśmy przeglądać metryczki i uznaliśmy, że nie jesteśmy jeszcze tacy starzy. Jeśli się postaramy to możemy zrobić dobry wynik na kolejnej imprezie. 

I rok później zostałeś bohaterem ostatniej akcji w meczu z Norwegią…

I zdobyliśmy brązowy medal. Wiesz, to daje ogromnego kopa i wiarę, że masz talent. Coś w tym jest, że czasami trzeba zrobić krok w tył…