Zawsze byłem włóczykijem

Piotr Strzeżysz

Podróżuje od ponad dwudziestu lat. Rower, sakwy i mapa świata to jego sposób na życie. Ostatnio samotnie odbył dziesięciomiesięczną trasę po Ameryce Północnej i Południowej. Piotr Strzeżysz nie czuje potrzeby zatrzymywania się nigdzie na dłużej. Kapituła „Kolosów” nagrodziła go za wytrwałość w odkrywaniu życiowych prawd w podróży i „odwagę przyjmowania tego, co przyniesie droga”.

Na swoim blogu napisałeś: „Ciągle gdzieś mnie pcha”. Czym jest ta siła, która cię napędza? Czy to pragnienie przygody, chęć ucieczki?

Na pewno to jakaś tęsknota i chęć oderwania się od rzeczywistości. Zazwyczaj dużo przebywam w świecie wyobrażeniowym i to mi odpowiada. Ale to także wewnętrzna siła, której nie potrafię nazwać. Jest potężniejsza ode mnie, wrodzona. Nie chcę jej w żaden sposób kontrolować. Kiedy siedzę w jednym miejscu, po prostu źle się czuję. Budzi się chęć, by zmienić krajobraz, pojechać obojętnie dokąd. Czasem, będąc w trasie, myślę o osiedleniu się, a pozostając gdzieś dłużej, chcę być już w drodze. 

Otrzymałeś Kolosa za niebezpieczny przejazd - zimą przez Himalaje. Dlaczego podjąłeś takie wyzwanie?

Ten przejazd nie był aż tak niebezpieczny (śmiech). Po prostu wyszło tak, że z Lhasy pojechałem do Katmandu. Nie było za dużo śniegu, temperatury dosyć sprzyjające. Znałem tę trasę. Nie była zbyt długa - niecałe tysiąc kilometrów. Jest tam dużo miejsc, gdzie można zanocować, a tubylcy zawsze poczęstują cię jedzeniem. Nie zabrałem nawet ze sobą namiotu; sypiałem gdzie popadnie - i w pustostanach, i pod gołym niebem. Może miałem ochotę się trochę skatować w tym zimnie (śmiech).  

Marek Kamiński powiedział kiedyś, że samotne podróże dają „całkowitą czystość psychiczną”. Czy masz podobne doświadczenia?

Samotne podróżowanie jest bardzo wygodne. Masz możliwość decydowania o sobie. Jestem z natury upartym egoistą, nie lubię się też kłócić o banalne rzeczy, które wychodzą, kiedy jest się zmęczonym. Pojawiają się wtedy problemy typu: ktoś chce zanocować pod tym słupem, ktoś w krzakach, ktoś chce na obiad parówki, a druga osoba chce iść do sklepu i dokupić makaron. Poza tym w grę wchodzi także kwestia przejechanych kilometrów. Każdy ma inne możliwości. Minusem samotnych podróży jest to, że tęskni się za fizycznym kontaktem z drugim człowiekiem. Mogę porozmawiać z kimś obcym, ale wiadomo, że go nie poprzytulam. Czystość, o której wspomniałaś, wynika z tego, że nie ma rzeczy, które cię rozpraszają, obowiązków… Otwiera się inna przestrzeń.

Piszesz też o tym, że samotność pozbawia iluzji i jest wejściem w otchłań. Co zobaczyłeś w tej otchłani?

(śmiech) Jest dużo męczących myśli, które trzeba w sobie przemielić. Po pewnym czasie wszystko dla mnie traci sens. Zastanawiam się, po co się tak katuję i czy naprawdę chcę to robić. Może lepiej byłoby pracować w korpo i mieć rodzinę, fajny samochód i dobrze się urządzić? Mieć kilka podręcznych rzeczy w plecaczku, a nie dźwigać ze sobą kuchenkę, naczynia, namiot. 

Odniosłam wrażenie, że bardzo podobał ci się pobyt na Islandii. Ludzie tam nie narzucali ci swojego towarzystwa i rzadko się odzywali. Czy ten kraj jest ci najbliższy?

Tak, świetnie trafiłaś. Ze wszystkich miejsc, jakie do tej pory odwiedziłem, Islandia jest mi najbliższa. Z wielu powodów… Osobowościowo - społecznościowych także. Ludzie są tam zdystansowani, rzadko zacieśniają więzi. Mówią krótko, w przeciwieństwie na przykład do kwiecistych mów latynoamerykańskich w stylu Marqueza. Ich język brzmi chropowato jakby był wyjałowiony. Być może ci ludzie są bardzo bogaci wewnętrznie, ale na co dzień tego nie okazują. W Islandii czuje się także coś, co lubię - zmagazynowaną energię, masę latających wokół ciebie duchów. Tak, jakby coś cię otaczało, ale nie potrafisz tego zobaczyć, nazwać, opisać. Bardzo mnie to przyciąga. Niepokoi, ale w pozytywnym sensie. W Stanach na przykład mi tego brakuje. 

Tam nie ma duchów?

Stany to taki przyjemny, wygodnicki kraj, choć z drugiej strony bardzo nijaki. Dobry wyłącznie do odpoczynku. To mój kraj numer dwa. Chciałbym tam mieć swój dom, ale szybko bym z niego uciekał. To byłaby jedynie baza wypadowa i miejsce relaksu. Islandia jest krajem, który rzadziej pragnąłbym opuszczać. 

Czy był jakiś kraj, który zupełnie cię zaskoczył? 

Staram się nigdy nie mieć żadnego wyobrażenia o krajach, które odwiedzam. Takim krajem była jednak Nikaragua, o której słyszałem straszne rzeczy. Dziś chciałbym tam wrócić. Podobnie Meksyk. Mieszkańcy i policjanci dbają mocno, aby turyści mieli pozytywny obraz tego kraju. Czułem się tam bardzo bezpiecznie. Funkcjonariusze podwozili mnie w ciekawe ich zdaniem miejsca, karmili, załatwiali nocleg.

Często wywołujesz zdumienie wśród miejscowych? 

Nie, nie nazwałbym tego zdumieniem, raczej zainteresowaniem. Wbrew temu, co być może myślą niektórzy, pojawienie się człowieka na rowerze w małej, peruwiańskiej, albo boliwijskiej wiosce, nie jest niczym szczególnym. Nie jestem tam ani pierwszym, ani ostatnim rowerzystą, po prostu kolejną osobą, z którą można chwilę porozmawiać, zaczepić, zapytać skąd i dokąd jedzie i życzyć dobrej drogi na pożegnanie.  

Od kogo uzyskałeś największą pomoc w kryzysowej sytuacji?

Bardzo pomogła mi zupełnie obca kobieta w Kolumbii, która usłyszawszy o moich problemach ze zdrowiem i konieczności zatrzymania się gdzieś na kilka tygodni, zaproponowała, że daje mi do dyspozycji swój dom na wsi, w którym mogłem zostać choćby i miesiąc. Pojechaliśmy tam więc z jej mężem i trzy tygodnie spędziłem w wiosce, mając do towarzystwa jaszczurki i kilkanaście dzikich kotów.

Jakie wydarzenie z ostatniej podróży najbardziej utkwiło Ci w pamięci?

Nie ma takich naj. Zacząłbym mówić o kradzieży aparatu, a zaraz po tym, przyszłoby mi do głowy, że przecież ciekawsze było spotkanie z pancernikiem, albo lot na paralotni, albo chmury na niebie, albo spotkanie z wodzem na Alasce. I każde z nich byłoby naj. Na swój sposób. I żadne ani lepsze, ani gorsze. Tylko inne, równie ważne.

Jak to jest, kiedy wracasz do domu po tak długim czasie?

Na pewno nie ma jakiejś drastycznej różnicy. Może dlatego, że wróciłem z Argentyny, która jest bardziej cywilizowana. Gdybym przyjechał z Boliwii, byłby większy szok. A u nas taka trochę Argentyna...

 

Piotr Strzeżysz – za swoje rowerowe podróże został dwukrotnie wyróżniony prestiżową nagrodą podróżniczą Kolosy – w 2007 r. za przejazd rowerem przez Himalaje w trudnych, zimowych warunkach, bo przy temperaturach wynoszących nawet -30 stopni Celsjusza, oraz rok później za wyprawę „Que te vaya bien!”, kiedy to w ciągu 9 tygodni w zimie samotnie przejechał na rowerze niemal 4000 km w Andach, pokonując prawie 40 km przewyższeń i dwukrotnie próbując wjechać na wulkan Aucanquilcha. 

W ciągu ostatnich lat podróżował po Gruzji, pokonał trasę z Las Vegas do Meksyku, przemierzył rowerem Kanadę i USA. Jego ostatnia podróż wiodła z Alaski do Ziemi Ognistej w Patagonii. Po prawie 10 miesiącach i 22 tys. km dotarł na Ziemię Ognistą. Swojej podróży nie zakończył jednak tam, gdzie początkowo zamierzał. 300 km przed Ushuaia, najbardziej wysuniętym miastem na południe na świecie, zatrzymał się.

– A jednak nie postawię kropki nad i, jak początkowo zamierzałem. Może dojadę innym razem, ale jeszcze nie teraz, nie dziś i nie jutro. Może za rok, a może wcale, kto wie, być może ta droga nigdy się nie skończy i zawsze już będę jechał na koniec świata, mając przed sobą nieuchwytny horyzont. Bo przecież najpiękniejsze podróże nigdy się nie kończą – napisał Piotr Strzeżysz na swoim blogu onthebike.pl.