Fotoreporter codzienności nieupudrowanej

Łukasz Gawroński

Z czystym sumieniem można go określić mianem „człowiek - instytucja”. Podobnie zresztą jak ojca, Zbigniewa, dokumentującego z aparatem w ręku podnoszenie z ruin powojennego Gdańska i całego Trójmiasta. Maciej Kosycarz - bo o nim mowa - kontynuuje rodzinne tradycje, prowadząc od 1996 roku Agencję Kosycarz Foto Press i wydając w formie albumów ze zdjęciami, ilustrującymi życie Trójmiasta i Pomorza na przestrzeni ostatnich 60 lat. Od 1997 roku wraz z Nadbałtyckim Centrum Kultury organizuje konkurs fotografii prasowej Gdańsk Press Photo. Gdańszczanin Roku 2009, uhonorowany Medalem Księcia Mściwoja II i laureat Gryfa - Pomorskiej Nagrody Artystycznej w 2011. Kabareciarz, muzyk, gazeciarz, sprzedawca aut, przedsiębiorca, społecznik, dziennikarz - znany gdański fotoreporter opowiada o swoich mniej znanych wcieleniach. 

Zpasją do fotoreporterki się urodziłeś, czy do niej dojrzewałeś?

I tak, i nie. Tak, bo mama była dziennikarką, tata – fotoreporterem, więc niejako zostałem „skazany” – mówiąc pół żartem – na przebywanie w tym środowisku. Z radzieckim aparatem „Jubitiel” biegałem już w przedszkolu. W wieku sześciu lat opublikowałem swoje pierwsze zdjęcie, w siódmej, czy ósmej klasie szkoły podstawowej świadomie wykreowałem dobry temat reporterski, bo byłem pierwszym człowiekiem w Gdańsku, który uwiecznił na kliszy samochód osobowy marki Polonez. Koledzy z podwórka zauważyli zaparkowane auto pod kościołem świętej Brygidy, zawołali mnie, ja zrobiłem zdjęcie, pobiegłem do redakcji (wszystkie redakcje prasowe zlokalizowano wówczas w tzw. Domu Prasy na Targu Drzewnym – przyp. PR), gdzie wywołano mi negatyw. Okazało się, że „poszło” w popołudniówce „Wieczór Wybrzeża”. 

Wróćmy do zdjęcia wykonanego w wieku przedszkolnym… 

Regularnie rozgrywano wtedy na Lechii mecze piłkarskie aktorzy kontra dziennikarze, cieszące się olbrzymią popularnością. Uwieczniłem wtedy znanego aktora, Stanisława Michalskiego, a fotografię, zamieszczoną w gazecie, opatrzono podpisem „fot. Maciej Kosycarz, lat 6”. Trzeci wątek dziennikarski dotyczy działalności pisarskiej. Otóż, będąc w czwartej klasie „podstawówki” napisałem recenzję książki „Order róży wiatrów” autorstwa Izabelli Trojanowskiej, wybitnej pisarki, promującej w swoich dziełach kaszubszczyznę. Mój tekst także pojawił się w gazecie z oryginalną pisownią, z wszystkimi błędami ortograficznymi i gramatycznymi i, oczywiście, z odpowiednim komentarzem oraz podpisem „Maciej Kosycarz, lat 10”. 

Zatem, czym skorupka za młodu...

Można tak powiedzieć, ale nie urodziłem się z pasją, ponieważ widziałem, jak funkcjonuje mój ojciec. Wychodził do pracy, kiedy jeszcze smacznie spałem, a wracał, gdy już spałem. Praktycznie więc, mimo, że mieszkaliśmy w jednym mieszkaniu (przy Podwalu Staromiejskim – przyp. PR), rzadko się widywaliśmy. Ta wszechogarniająca atmosfera życia w świecie dziennikarskim sprawiła jednak, że sam zostałem fotoreporterem i dziennikarzem. 

Jednak nie od razu zająłeś się dziennikarstwem i fotoreporterką na poważnie?

To prawda. Zanim tak się stało, zajmowałem się mnóstwem innych rzeczy. Prowadziłem na gdańskim Przymorzu sklep muzyczny z wypożyczalnią płyt kompaktowych – „Studio 80” ten interes się nazywał. Zawsze zresztą przejawiałem smykałkę do przedsiębiorczości. Jako siedmiolatek zaliczyłem epizod jako… gazeciarz. Bez wiedzy rodziców sprzedawałem na rogu ulicy prasę, poznając w ten sposób rynkowe zasady gospodarki. Ta przygoda jednak szybko się skończyła, bo znajoma kioskarka doniosła mamie, że jej syn zajmuje się gazetowym handlem. Ale swoje zarobiłem… 

Widywano cię też na Jarmarku Dominikańskim...

Od dziesiątego roku życia handlowałem na Jarmarku Dominikańskim – regularnie, co roku aż do rozpoczęcia studiów. W późniejszych czasach imałem się przeróżnych zajęć. Imponował mi amerykański styl bycia, czyli branie spraw w swoje ręce, bez liczenia na łaskę najbliższych. Stąd m.in. jako 15-latek przez jakiś okres pracowałem w Stanach Zjednoczonych, sprzedając używane samochody. Potem także w Szwecji w firmie sprzątającej i w Anglii na farmie, w restauracji i na  budowie. A fotoreportażem tak na poważnie zająłem się dokładnie w 1990 roku. Wówczas powstawały nowe gazety, rynek się otworzył, pojawiło się pismo „Nasz Tygodnik”. Zachęcany wtedy przez tatę, postanowiłem się przebranżowić. Lata później, już po jego śmierci, dowiedziałem się, że bardzo mu zależało na tym, żebym przejął po nim schedę, ale nie wywierał na mnie żadnych nacisków, żadnej presji w tym kierunku. Przez pięć lat, na początku dekady, równolegle uprawiałem dziennikarstwo i prowadziłem muzyczny biznes. Zatem w tym roku przypada 25-lecie mojej pracy w zawodzie fotoreportera. Pamiętam, że wtedy, na początku lat 90. zadebiutowałem fotoreportażem „Bałagan w Brudzewie”, wykonanym w małej wiosce koło Pucka. 

Jubileusz twojej pracy zawodowej z aparatem nie jest jedynym, przypadającym w tym roku.

W tym roku mija 70 lat od chwili, gdy tata przyjechał po wojnie do Gdańska i zrobił tutaj pierwsze zdjęcia. Początkowo przebywał tu zaledwie kilka dni, wrócił w rodzinne strony – do Kęt, gdzie zachęcał swoich najbliższych do przeprowadzki nad morze. Przekonywał, że dużo tu pustych mieszkań do wzięcia, nowa rzeczywistość. Ale dziadkowie powiedzieli, że oni na „obce” nie pójdą. I wreszcie trzecia okrągła rocznica – upłynęło właśnie 20 lat od śmierci taty. 

Przygoda z dziennikarstwem i fotoreportażem zaczęła się jednak dużo wcześniej niż w 1990 roku?

Najpierw pisałem, głównie do Ilustrowanego Kuriera Polskiego, dopiero później coraz mocniej „oswajałem” się z fotoreportażem. M.in. zastępując tatę w weekendy w wykonywaniu jego obowiązków służbowych. Tu przysięga wojskowa, tam zdjęcia na Lechii, jeszcze przy ulicy Traugutta, uwielbiałem robić tam zdjęcia. Ujmował mnie wtedy klimat, panujący na stadionach, również Arki na starym obiekcie przy Ejsmonda. Działacze, sportowcy, dziennikarze byli podczas meczu jak jedna rodzina. 

Jakie tematy lubisz fotografować najbardziej?

Codzienność – to mnie fascynuje najbardziej. Zwykłe, szare wydarzenia, z pozoru tylko nieciekawe. Ale to właśnie w codzienności tkwi autentyczność. Gdańsk, Pomorze, Trójmiasto – w dowolnej kolejności. Dlatego powtarzam zawsze, że mam swoje trzy małe ojczyzny – każda w innym wymiarze. 

Jak zmienił się fotoreportaż, w sensie technologicznym, od czasów twojego ojca?

Tata przez całe swoje zawodowe życie robił zdjęcia techniką negatywową, a 99 procent z nich było czarno - białych. Wszystko było bardziej naturalne; przypadkowi ludzie, uchwyceni w kadrze bez „pudru”, autentyczni – tacy, jakimi naprawdę są. Jeszcze w połowie lat 90. też wykonywałem tylko czarno - białe, potem nastąpił krótki okres przejściowy, kiedy zaczął powoli „wchodzić” kolor i 1996 roku już wyłącznie kolorowe, z których robiłem odbitki i wysyłałem do redakcji, a w 2002 roku kupiłem pierwszą lustrzankę cyfrową. Wspomniałem o Lechii… Zwykle podczas jednego meczu zużywało się jeden – góra dwa filmy, ale to w wyjątkowych wypadkach, w trakcie derbowego starcia. Teraz, przy zaawansowanej technologii cyfrowej, wykonuje się 1000 - 1200 zdjęć. Do tego stopnia to zabrnęło, że w regulaminie fotoreporterskiej akredytacji na mecz pojawia się zapis o zakazie publikacji zdjęć seryjnych. Nie bez powodu chyba, skoro współczesny sprzęt pozwala robić nawet 14 klatek na sekundę. 

Czy przeglądając zdjęcia Zbigniewa Kosycarza zdarzyło ci się trafić na takie, które zmieniło twoje postrzeganie fotoreportażu, wywarło na ciebie wpływ?

Kiedy tata przyjechał do Gdańska w 1945 roku, nie fotografował wyłącznie ruin, bo one je otaczały na co dzień, uznawał je za coś banalnego i mało atrakcyjnego. Dopiero po pewnym czasie zrozumiał, że to jest dokument, utrwala na kliszy obraz, który niedługo zniknie. Do mnie też dotarła ta prawda, że dokumentuję rzeczywistość. W 1998 roku obsługiwałem z aparatem pokaz mody w jednym z centrów handlowych w Trójmieście. Po kilkunastu latach zdjęcia z tego pokazu opublikowałem i co się okazało? Komentarze młodych ludzi zaskoczyły. Jakie śmieszne ubrania, budzące wręcz zdumienie, że w czymś takim się chodziło. A minęło przecież raptem kilkanaście lat. Albo przykład sprzed kilku godzin. Jadę sobie Armii Krajowej w Gdańsku i widzę zalążek odnogi, która będzie prowadziła do kolei metropolitalnej. Za chwilę ten kawałek zniknie, bo powstanie tam pełnokrwista droga. Dlatego nawet to warto uwiecznić i zachować dla potomności.  

Spuścizna po ojcu zapewne jest ogromna. Jak sobie radzisz z opracowaniem tych zdjęć?

Opisałem i zarchiwizowałem blisko 10 tysięcy zdjęć, wykonanych przez tatę. W przypadku dwustu mam mniejszy lub większy kłopot z identyfikacją, dlatego często posiłkuję się wiedzą znajomych z Facebooka. Dzięki takiej zbiorowej wiwisekcji niektóre udało się fajnie zlokalizować i opisać. 

W jakim kierunku zmierza twój projekt wydawniczy?

Na razie wydaliśmy 10 albumów – ostatni, wychuchany i dopieszczony o Gdyni. Zresztą każdy taki jest. A co dalej? Nie wiem – temat Trójmiasta nie został wyeksploatowany, ale niewykluczone, że zajmę się mniejszym ośrodkiem na Pomorzu. Oprócz albumów we wspomnianej serii „Fot. Kosycarz. Niezwykłe zwykłe zdjęcia” wydajemy też inne książki i albumy. 

Gdzie szukasz źródeł inspiracji?

Bardzo lubię odkrywać nowe miejsca, jak Nowy Port, czy Brzeźno. Dzielnice co prawda nie są nowe, ale trochę zapomniane, a mają w sobie potencjał. W ogóle, jak wspomniałem, lubię fotografować miejsca czy wydarzenia, które – pozornie – nie zainteresują psa z kulawą nogą. Zawsze byłem przywiązany do swojego najbliższego otoczenia, w którym wyrosłem. Podwale Staromiejskie, szkoła podstawowa nr 50 po drugiej stronie ulicy. Uwielbiałem sporządzać mapy tego miejsca z zaznaczonymi piaskownicami, podwórkami, kościołami, etc.  Jeśli już się zapuszczałem dalej, to w kierunku „Brygidy”, czy Kanału Raduni. 

Odejdźmy trochę od fotoreportażu i przyjrzyjmy się czasom dojrzewania. Okres licealny stanowił dla ciebie wyjątkowe doświadczenie. 

Nazwałbym go barwnym, bo po pierwsze - przypadł na „końcówkę” rządów Edwarda Gierka, karnawał „Solidarności” i stan wojenny, a po drugie – w liceum dojrzałem, szkoła średnia dała mi więcej, z punktu widzenia dorosłego życia, niż studia. Fajna klasa, bez wyjątku. Ludzie, z którymi tworzyłem zgraną paczkę. Wszystko w gdańskiej „Jedynce” było – nie waham się tego powiedzieć – idealne. Założyliśmy nawet kabaret „Tapeta” w składzie Krzysiek Skiba, Marek Wałuszko, Wojtek Lipka, potem dołączył do nas z Technikum Łączności muzyk, Darek Tomaszewski. Był to kabaret bardziej mówiony niż śpiewany, wzorowany na kabarecie Olgi Lipińskiej. Co więcej, wystawiane przez nas numery, mimo, że byliśmy szczeniakami, musieliśmy oddawać do cenzury. Raz zdarzyło się, że nam wycięto frazę o „Czerwonym Kapturku”, bo miała być aluzją do Związku Radzieckiego. A z kolei podczas występu w Tczewie naszemu gitarzyście sprzęt zaszwankował i zwrócił się do publiczności ze słowami przeprosin, tłumacząc, że to sprzęt produkcji radzieckiej. Oczywiście, oberwałem ja, bo na mnie spoczywała odpowiedzialność za organizację takich wyjazdów, pełniłem wówczas rolę – dzisiaj byśmy powiedzieli – menedżera. Kiedy w wydawanej przez nas gazetce „Gilotyna” ukazało się coś, co zostało odczytane jako aluzja do systemu, to ja zbierałem cięgi. Przylgnęła do nas etykieta wichrzycieli (śmiech). 

Wieść gminna niesie, że twoje korzenie sięgają Bałkanów. 

Tak podejrzewałem i nie wykluczam nadal, choć nie potwierdziłem. Co prawda penetrowałem księgi parafialne w rodzinnych stronach mojego taty, w okolicach Nowego Sącza, ale nic nie znalazłem. Może zabrakło mi trochę determinacji. Z tą moją ciemną karnacją za młodu i ciemnymi włosami związana jest pewna przygoda. W czasach studenckich na lotnisku w Delhi stałem sobie w klapkach, krótkich spodenkach, w miejscu przeznaczonym zwyczajowo tylko dla białych i ludzi z wyższych kast. Zauważył mnie policjant, na którego uwagę, że powinienem się wynieść ze względu na zakaz przebywania tam tubylców, odkrzyknąłem „I am white”. Niestety, nie uwierzył. Zostałem pogoniony bambusową pałką. 

W 2009 zostałeś wyróżniony tytułem „Gdańszczanin Roku”, zresztą podobnie jak twój tata w 1972 roku. Możesz się pochwalić Medalem Mściwoja II  przyznanym Tobie razem z tatą. Teraz angażujesz się w rozmaite sprawy społeczne. Czym jest dla ciebie to miasto?

Gdańsk jest miejscem o wielkich możliwościach. Często, opisując zdjęcia, piszę „po raz pierwszy na świecie w Gdańsku…”, „po raz pierwszy w Polsce…”, „pierwsze pięcioraczki…”, „początek końca komunizmu..”, „początek II wojny światowej…”. Chciałbym, żeby to moje miejsce na ziemi się rozwijało, a nie zwijało, do czego prowadzą takie pomysły jak likwidacja Pałacu Młodzieży. Ok, jeśli względy ekonomiczne nakazują wyprowadzkę z budynku, to przenieśmy ideę w inne miejsce, na przykład w okolice Europejskiego Centrum Solidarności. Nie burzmy czegoś, co ma długą tradycję i prężnie funkcjonuje do dzisiaj.  Jestem też zwolennikiem rozwoju Brzeźna jako kurortu, a nie budowy tutaj kolejnego neoblokowiska niczym Morena i Zaspa, tylko położonego tuż nad samym morzem.

Co cię motywuje do angażowania się w sprawy, dotyczące ludzi?

Wielu uważa, że fotoreporter powinien rejestrować obraz i nic ponadto. Mnie jako uczestnikowi wydarzeń nie są one obojętne. To swego rodzaju kontynuacja tradycji rodzinnej. Starsi gdańszczanie pamiętają Drzazgę – taki naszkicowany rysunek – tropiciel nieporządków w mieście. Alter ego taty, który krążył po Gdańsku z aparatem i fotografował bałaganiarstwo, niechlujstwo i piętnował. Ci, którzy mieli coś na sumieniu, autentycznie bali się Drzazgi. Jak szedł Zbigniew Kosycarz, mówili: Drzazga idzie. Czytelnicy listy adresowali „do Redaktora Drzazgi”. Zresztą moja mama, dziennikarka kulturalna, też nie stroniła od inicjowania różnych przedsięwzięć. Dzięki niej na potrzeby artystów zaadaptowano co najmniej kilka strychów, które służyły jako atelier. Mocno o to przez długi czas walczyła z władzami. Można zatem rzec, że tę skłonność „wyssałem” z mlekiem matki.