Liczy się tylko kolejne białe płótno
Maluje już od ponad 60 lat i póki co, przestać nie zamierza. Właśnie pracuje nad obrazami na dużą, jubileuszową wystawę z okazji 80. urodzin, która odbędzie się w maju przyszłego roku w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie. Kiejstut Bereźnicki. Marka sama w sobie.
Niedawno wrócił pan z otwarcia wystawy swoich prac w Muzeum Zamkowym w Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie. Co to za wystawa, co możemy na niej zobaczyć?
To wystawa rysunków. Miało ich być czterdzieści, ale przy drugim liczeniu okazało się, że jest ich czterdzieści jeden. To nawet lepiej brzmi. Prezentowane prace to rysunki z ostatnich kilku lat, które składają się na kilka cykli, m.in.: pasyjne, pracowniane czy mitologiczne.
Od wielu lat mieszka pan w Sopocie, jednak nie jest pan rodowitym sopocianinem. Proszę opowiedzieć o swoich korzeniach.
Mój ojciec pochodził z Litwy z okolic Kowna, a mama ze Lwowa. Ojciec przeniósł się do Polski w latach 20. i we Lwowie poznał matkę. W 1935 roku przeprowadził się do Gdyni, w której i ja spędziłem kawałek życia. Na czas okupacji przenieśliśmy się jednak do małego miasteczka – Kocka, w którym mieszkał mój stryj. Po wojnie znów trafiliśmy do Gdyni, a do Sopotu przeprowadziłem się w latach 70. ubiegłego wieku.
W pana domu rodzinnym sztuka była obecna na co dzień?
Miałem wujka, Tadeusza Różyckiego, który był nauczycielem i jednocześnie cały czas malował. To on nakłonił mnie do studiów plastycznych i przekonał do nich moich rodziców.
Rodzice byli przeciwni, żeby studiował pan malarstwo?
Nie, ale zawsze panowało przekonanie, że ze sztuki się nie wyżyje. Wcześnie poszedłem do szkoły i przeskoczyłem jedną klasę, dlatego szybko zacząłem studiować. To był 1952 rok (ur. 1935 przyp. red.). Studia dawały bardzo dobre podstawy. Trafiłem na doskonałych profesorów. Profesorem moim był Stanisław Teisseyre i w roku 1960 zostałem jego asystentem, a kilka lat później asystentem prof. Jacka Żuławskiego.
Co pociągało pana w malarstwie?
Po prostu malarstwo. Duży wpływ na to miał na pewno mój wujek, chociaż mój ojciec też próbował malować. W czasie pierwszej wojny światowej, w niewoli niemieckiej, poznał francuskiego malarza, który go zainspirował.
Pan zaraził sztuką swoją rodzinę.
Tak, można powiedzieć, że całą. Moja pierwsza żona Małgorzata ukończyła rzeźbę, a druga żona Natalia – malarstwo. Uprawiają je również moje dwie córki, Anna i Olga. Mąż Anny, Kazimierz Kalkowski, jest zresztą również wybitnym artystą. Mój syn, Jakub, skończył malarstwo i grafikę. Malarstwo skończyła też moja bratanica, Maria. Niedawno moja wnuczka, Iga, uzyskała dyplom z rzeźby. Wnuczka Julka aktywnie uczestniczy w zajęciach w kółku plastycznym.
Podobno z chęcią uczestniczył pan w plenerach malarskich. Ma pan jakieś ulubione wspomnienia z nimi związane?
Nadal na nie jeżdżę, choć chwilowo musiałem z nich zrezygnować, bo pracuję nad dużą jubileuszową wystawą, która odbędzie się w przyszłym roku na moje osiemdziesięciolecie w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie. Zazwyczaj jeździłem na 5-7 plenerów w ciągu roku. A że nie mam prawa jazdy, od lat jeżdżę z przyjacielem malarzem, Ryszardem Pacerem jego samochodem. Mieliśmy różne przygody. Nieraz samochód popsuł się po drodze. Na plenerach poznałem wielu ciekawych artystów, choć większość z nich już nie żyje. Spotkałem Dudę Gracza, czy Zbysława Maciejewskiego. Ostatnio znajomy był na plenerze na południu kraju i śmiał się, że zastał samą młodzież. Ale chwalił sobie, że dużo młodych dziewczyn było (śmiech).
Słyszałam, że na plenerach malarskich dużo się imprezuje, a malowanie schodzi na plan dalszy…
Ten czas już minął. Rzeczywiście, kiedyś tak było, że artyści na plenerach nie wylewali za kołnierz. Teraz piją tyle, ile trzeba, dla potrzeb towarzyskich, ale przede wszystkim malują.
Niektórzy artyści lubili pobudzać inspirację różnymi środkami. Pan kiedyś próbował?
Nie, nawet alkoholem się nie wspierałem. W czasie malowania lubię mieć spokojną głowę i nie potrzebuję dodatkowych bodźców. Nigdy nie ciągnęło mnie do używek, może dlatego, że źle je znoszę. Na studiach przez półtora roku paliłem papierosy, bo koledzy palili, ale czułem, że robię to na siłę. Nie smakowały mi. Alkohol też piję w minimalnych ilościach. Nawet wina specjalnie nie lubię. Smakują mi za to nalewki.
Miał pan wiele wystaw, otrzymał pan tez wiele nagród. Które z tych wydarzeń artystycznych było dla pana najważniejsze?
Już nie próbuję tego w ten sposób selekcjonować i porządkować. Na pewno na początku drogi twórczej wszystkie nagrody i wyróżnienia dopingują i sprawiają przyjemność. Teraz liczy się dla mnie bieżąca praca i nie myślę o tym, co było. Liczy się tylko kolejne białe płótno.
Przez czterdzieści sześć lat pracował pan na gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych, gdzie prowadził pan dyplomową pracownię malarstwa. Co pan mówił swoim studentom?
Nic nie mówiłem. Robiłem korekty i na tym polegała moja praca z nimi. Moja żona śmieje się, że zawsze tylko powtarzałem: lepiej, lepiej i kazałem dalej pracować. Na pewno dużą satysfakcją z tej pracy było, kiedy dyplom studenta otrzymywał najwyższe oceny.
Jaką sztukę ceni pan najbardziej?
Pewien znany kompozytor powiedział, że o współczesnych się nie wypowiada i ja zrobię podobnie. Z dawnej sztuki interesowała mnie sztuka Flamandów, Niderlandów, Francuzów czy Hiszpanów: El Greco, Velazquez czy Goya. Fascynował mnie też polski portret trumienny, malarstwo sarmackie, ale i okres XIX wieku: Piotr Michałowski i Aleksander Gierymski.
Słyszałam, że ma pan też słabość do poezji – pisze pan wiersze …
Teraz już nie, choć był taki moment, że miałem taką wewnętrzną potrzebę. Jednak zdecydowałem zostać przy malarstwie. Choć nie wykluczone, że wrócę kiedyś do poezji. Pisałem do szuflady, choć są tacy, co poznali moje wiersze. Może kiedyś ktoś to pozbiera i wyda.
Które z malarskich tematów, jakie pan podejmuje, sprawiają panu największą przyjemność podczas malowania?
Ostatnio częściej zacząłem wracać do mojego dzieciństwa, miasteczka, w którym przeżyłem okupację, stąd portrety chłopców we wnętrzach. To wnętrza mieszkania, w którym wtedy dorastałem. Elementy architektury z Kocka pojawiają się często również w scenach pasyjnych.
Jak wygląda praca nad obrazem, wykonuje pan szkice, czy pomysł powstaje w czasie malowania?
Maluję z głowy. Moje rysunki nie są szkicami do obrazów. Siadam przed płótnem i pędzlem rozrysowuję obraz. W ten sposób obraz się buduje. Może ze dwa razy zdarzyło mi się nanieść szkic ołówkiem na płótno.
Jak wyglądały pana wczesne prace?
Eksperymentowałem trochę z abstrakcją i kubizmem. Grubo nakładałem farbę. Inspirował mnie Picasso. Kiedyś chciałem zrobić kopię Rembrandta, jednak podczas malowania musiałem dodać coś od siebie, trochę kubizmu, trochę uproszczeń i powstał zupełnie inny obraz.
Co pan robi, kiedy pan nie maluje?
Przyjaźnię się z ludźmi o różnych zawodach i są oni równowagą dla godzin spędzanych w samotności przed płótnem. Posiadam dużą kolekcję płyt z muzyką klasyczną i ona również te godziny wypełnia.
Jest coś, czego chciałby pan jeszcze dokonać, jako artysta z 66 letnim stażem pracy twórczej?
Zamówiłem już białe płótna. Kiedy skończę przygotowywać prace na jubileuszową wystawę, mam pomysł na realizację cyklu. To będą obrazy w bardzo surowym klimacie, przedstawiające jedzących we wnętrzu.